Obóz katorżniczej pracy pod Błotnicą Strzelecką

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Na strzeleckim Rynku, u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Rynku, do dziś stoi narożna kamienica, w której mieściła się siedziba Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Mieszkańcy zwali to miejsce "katownią”.
Na strzeleckim Rynku, u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Rynku, do dziś stoi narożna kamienica, w której mieściła się siedziba Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Mieszkańcy zwali to miejsce "katownią”.
W czasie II wojny światowej Niemcy stworzyli obóz, gdzie przymuszali jeńców do ciężkich robót. Natomiast po wojnie trafiali tam okoliczni mieszkańcy.

Obóz pracy zlokalizowany był Błotnicy Strzeleckiej przy torach kolejowych. Niemcy wybrali to miejsce nieprzypadkowo. W pobliżu biegnie linia kolejowa relacji Gliwice-Opole. Podczas II wojny światowej była ona wykorzystywana do transportu jeńców do obozu. Dziś w tej okolicy znajduje się wytwórnia pasz.

W styczniu 1945 roku sam obóz został przejęty przez Sowietów - osadzili oni tutaj okolicznych mieszkańców, którym "zarzucali" niemiecką narodowość i szykowali do przesiedlenia.

Obóz pracy w Błotnicy Strzeleckiej był największym takim miejscem w powiecie - mieścił kilkadziesiąt osób (inne, znacznie mniejsze, znajdowały się w Strzelcach, Mokrych Łanach, Suchych Łanach, Ligocie Dolnej i Zalesiu).
Na jego terenie stało kilka drewnianych baraków, które niegdyś służyły jako mieszkania dla emerytowanych kolejarzy. Jeńcy spali tutaj na drewnianych podłogach jeden koło drugiego. W jednym z baraków znajdowała się prowizoryczna ubikacja z belką i dziurą w podłodze.

Aresztowania zaczęły się w czerwcu 1945 roku. Każde zatrzymanie mieszkańców było starannie przygotowaną akcją. Najpierw powstawały listy osób wskazanych do przesiedlenia, a później do wsi zajeżdżały ciężarówki w obstawie funkcjonariuszy milicji obywatelskiej i urzędu bezpieczeństwa. Tak też wyglądało wysiedlenie w Szymiszowie, gdzie mundurowi wpadli 14 czerwca o 5.00 rano. Wyprowadzili kilkanaście osób z domów i przewieźli ich na zrujnowany strzelecki rynek. Tam w rogowej kamienicy (dziś stoi ona u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Rynku) mieściła się siedziba Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie "przesłuchiwano" ludzi. Z racji brutalnych metod wyciągania informacji, mieszkańcy zwali to miejsce "katownią".

Oficjalnych protokołów z pracy urzędu nie ma. Z relacji starszych i nieżyjących już osób wiadomo, że więźniowie byli tam bici, a zeznania wymuszane siłą, a nawet torturami. Przesłuchania nierzadko przeciągały się przez wiele dni. Dla przykładu Elfriede Rieckhoff, została zwolniona z aresztu dopiero po 18 dniach. Sami więźniowie byli zmuszani do usuwania śladów brutalnych przesłuchań.

Tak wyglądał dokument zaświadczający o zwolnieniu z obozu pracy w Błotnicy Strzeleckiej. Ten należał do Anny Gawlik z Rozmierzy, która przepracowała w nim blisko dwa miesiące.

"Moja matka dostała się (do aresztu - dop. red.) przez karabin schowany na strychu. (...) Musiała sprzątać po wybrykach katów strzeleckich. Ze ścian zmywała krew, a nawet resztki kości" - relacjonował po latach syn Marcjanny Salzburg z Rozmierzy.

Całe przesłuchanie miało wykazać, jaki stosunek do Niemców mają zatrzymani. Za współpracę z NSDAP, SA lub SS groziło więzienia, a nawet kara śmierci. Osoby, które po prostu identyfikowały się z niemieckim narodem czekało natomiast przesiedlenie. Tacy ludzie, jako obywatele niepożądani, trafiali do obozu pracy w Błotnicy Strzeleckiej. Tam do czasu zorganizowania transportu kobiety były kierowane do przymusowej pracy w folwarkach, a mężczyźni do usuwania gruzów i wyburzania niemieckich pomników.

Jednym z największych, który runął w 1945 było mauzoleum niemieckich żołnierzy na Górze św. Anny.

Za cały dzień pracy więźniowi przysługiwał prowiant - na śniadanie było ok. 200 gram chleba, a po pracy zupa i kartofle. Czasami kobiety przynosiły z miejsca pracy dodatkowo buraki.

Warunki sanitarne były fatalne - brakowało bieżącej wody, a niedożywienie sprzyjało szerzeniu się chorób. W obozie panował dur brzuszny i tyfus.

Oficjalnie nie wiadomo, kto zginął w obozie. Według przekazów ustnych i ksiąg parafialnych w zmarł tam starszy mężczyzna, prawdopodobnie niemiecki żołnierz i Anna Morawiztka urodzona 1 września 1886 r. w Izbicku, żona kierownika szkoły w Szymiszowie.

Ofiar było znacznie więcej, jednak komendant Józef Kubicki (według innej pisowni miał na nazwisko Kubacki) znalazł sposób na to, by więźniowie nie umierali w niewoli. Gdy stan zdrowia był już na tyle fatalny, że nie rokował poprawy, osadzeni byli niespodziewanie zwalniani do domu. W takich przypadkach było najczęściej za późno na ratunek. Dla przykładu 36-letnia Maria Gaschin z Rozmierzy została przywieziona na wózku z wysoką gorączką. Zmarła niedługo po uwolnieniu w strzeleckim szpitalu.

Sam komendant słynął natomiast ze znęcania się nad więźniami. Gdy kobiety wracały z pracy osobiście kontrolował przy bramie, co wnoszą do obozu, a gdy znalazł jedzenie, było ono wyrzucane. Zdarzało się także, że w ramach kary zamykał więźniarki na noc w bunkrze. Był to swego rodzaju odwet za wszystkie krzywdy, które z kolei Niemcy wyrządzili Polakom.

Krewni osadzonych niemal każdego dnia przychodzili pod bramę obozu dowiadywać się, jak czują się ich bliski. Przynosili jedzenie, ubrania i środki do mycia. Najbardziej wartościowe rzeczy pracownicy zabierali dla siebie. Niektórzy przerzucali natomiast jedzenie przez wysoki płot.

Czasami "niepożądani" mieszkańcy przechodzili przez kilka obozów pracy albo przez więzienie. Tak było w przypadku rodziny Pauliny i Frantza Plachetków z Góry św. Anny, którzy zostali zatrzymani 15 czerwca 1945 roku. Ona trafiła z dziećmi do więzienia w Strzelcach. On do... chlewika, który na Górze św. Anny pełnił funkcję izby zatrzymań. Potem dołączył do rodziny w więzieniu, a następnie wszyscy przeszli przez obóz pracy w Błotnicy.

Rodzina Plachetków bardzo nie chciała stąd wyjeżdżać. Dzięki uporowi po miesiącu pobytu w niewoli, zostali wypuszczeni i udało im się nawet odzyskać dom.

Większość osadzonych była stąd jednak wywożona. Johann Zyllka z Mokrych Łanów został wywieziony np. na Daleki Wschód. Transport odbywał się w wagonach bydlęcych, a część osób zmarła po drodze z wycieńczenia. Zyllka pracował w Rosji do 1952 roku, po czym - z powodu ciężkiej choroby - został zwolniony z obowiązku pracy i przewieziony do Magdeburga. Stamtąd córka ściągnęła go z powrotem na Śląsk.

Szacuje się, że przez obóz pracy w Błotnicy Strzeleckiej przewinęło się ok. tysiąca osób.

Tekst powstał we współpracy z Piotrem Smykałą, znawcą lokalnej historii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska