Obóz koncentracyjny dla dzieci w Łodzi. To historia, którą trzeba ocalić od zapomnienia

Mateusz Majnusz
Mateusz Majnusz
- Pracując nad „Katem polskich dzieci” musiałem wyłączyć swoją wrażliwość i empatię, gdyż w przeciwnym wypadku nie napisałbym ani słowa - mówi Błażej Torański
- Pracując nad „Katem polskich dzieci” musiałem wyłączyć swoją wrażliwość i empatię, gdyż w przeciwnym wypadku nie napisałbym ani słowa - mówi Błażej Torański Zofia Gładysz
Rozmowa z Błażejem Torańskim, autorem książki pt. "Kat polskich dzieci"

Mateusz Majnusz: To już kolejna pana książka poruszająca temat przemilczanej historii jedynego niemieckiego dziecięcego obozu koncentracyjnego na terenach Polski.

Błażej Torański: Trzy lata temu przyszedł do mnie redaktor naczelny wydawnictwa Prószyński i S-ka Michał Nalewski i zaproponował napisanie książki o niemieckim obozie koncentracyjnym dla polskich dzieci, wykrojonym z łódzkiego getta. Byłem w wielkiej konsternacji, bo o tym obozie niewiele wiedziałem, chociaż mieszkałem w Łodzi od 38 lat. Nie mam kłopotów z autokrytyką ani autoironią i przyznałbym się do tej niewiedzy ze wstydem, gdyby nie trzy lata pracy nad tym tematem. Nie mogłem o tym piekle dla dzieci wiedzieć, bo przez lata był zapomniany. Albo o nim milczano, albo mówiono cichym głosem, a jedyna wartościowa książka, autorstwa ubeka, podporucznika Józefa Witkowskiego, wyszła blisko pół wieku temu w mikroskopijnym jak na PRL nakładzie 2,7 tys. egz. Gdyby w tym miejscu, na polskiej ziemi, w Łodzi przy ul. Przemysłowej, ginęły i cierpiały dzieci żydowskie, nie polskie, świat krzyczałby o tym od 75 lat. Od wydania „Małego Oświęcimia”, książki napisanej we współpracy z Jolantą Sowińską-Gogacz, wreszcie zaczynamy w Polsce kultywować to miejsce. Miejsce, które zasługuje na upamiętnienie na miarę Jad Waszem.

Ja również o takim obozie nigdy wcześniej nie słyszałem, ale czy ten temat rzeczywiście został wyparty ze świadomości łodzian?

Łodzianie wiedzą o nim całkiem sporo, gorzej z powszechną wiedzą Polaków i Europejczyków. Ten obóz od początku był ukryty. Na terenie łódzkiego getta Niemcy wyodrębnili 5 ha ziemi, teren ten szczelnie ogrodzili płotem wysokim na 3 metry, deska obok deski, bez prześwitu, aby ludzkie oko nie widziało, jakie piekło zgotowano ludziom, które tu trafią. Wieżyczki strażnicze z uzbrojonymi esesmanami, ujadające psy i kłęby drutu kolczastego. Cel był prosty: ukrycie zbrodni. I aby dzieci nie miały żadnych szans na ucieczkę. Ale małoletni więźniowie próbowali uciekać, zwłaszcza chłopcy, pod osłoną nocy. Ukrywali się w nagrobkach cmentarza żydowskiego, ale szybko byli stamtąd wyłuskiani przez policjantów żydowskich i doprowadzani do komendantury. W nagrodę dostawali bochenek chleba. A bochenek chleba był dla bezgranicznie głodujacych Żydów niezwykłą wartością.

Kolejnym powodem zapomnienia o tym obozie, oprócz jego lokalizacji, było zniszczenie przez Niemców niemal wszystkich dokumentów. Obóz istniał od 1 grudnia 1942 r. do 19 stycznia 1945 r. Zamiar był taki, aby trafiały do niego dzieci od 12. do 16 roku życia. Ale w praktyce niejednokrotnie byli młodsi, zdarzało się, że tymczasowo były to także niemowlęta. Przez to piekło przeszło od 2 do 3 tys. dzieci, a zginęło w nim mniej więcej dwieście. Jednak nie liczbami i nie statystyką szacuje się rozmiar dramatu tego miejsca. Jak umiera jedno dziecko, umiera cały świat. Gdy w 1945 r. kilkunastoletnie dzieci opuściły obóz, niejednokrtonie szły piechotą dziesiątki kilometrów np. do Kalisza, gdyż wówczas przecież nie było komunikacji. Jedna dziewczynka szła do domu od czwartku do czwartku. Gdy miały szczęście i ich rodzice przeżyli, to nie mogli uwierzyć w ogrom przeżyć swych dzieci, a żadne dokumenty nie potwierdzały ich wersji wydarzeń, gdyż dokumentacja obozowa została niemal w całości zniszczona. Ogrom traum sznurował im usta na wiele lat. Przykładem jest historia Leona Banasika, który przeżył z żoną ponad 60 lat, ale gdy ta pytała go o obóz, tylko płakał. Pewna była więźniarka stawała na baczność przed dyrektorem swojego zakładu, jakby składała meldunek obozowej wachmance. Syn innej kobiety kładł na stole bochenek chleba, a ona przez kilka godzin przyglądała mu się w milczeniu. Tylko łkała.

Niemcy próbowali zagłodzić na śmierć dzieci, które trafiły do obozu?

W łódzkim obozie nie było cyklonu B i krematorium, ani nie strzelano więźniom w potylicę, ale zabijano je „na raty”: terrorem psychicznym i fizycznym, głodem i pracą od świtu do nocy. Jedzenie było tematem rozmów, snów i marzeń. Na śniadanie i kolacje otrzymywali po pajdce ciemnego pieczywa i kubek kawy zbożowej. Na obiad była chochla zupy ugotowanej na zgniłej brukwi lub zdechłej koninie. Nie było mięsa, czasem trafiła się kość, a na dnie metalowych misek były robaki i połamane gwoździe. W obozie nie było ptaków, myszy czy szczurów, bo dzieci zjadały wszystko. Jak zupa wylała się z kotła, dzieci zlizywały ją z ziemi. Świniom hodowanym przez Niemców dzieci podkradały parujące ziemniaki. Z głodu obgryzały ręce.

W najnowszej książce skupia się pan na historii Eugenii Pol, która była jedną z najokrutniejszych „wychowawczyń” w hitlerowskim obozie w Łodzi.

Eugenia Pol miała 18 lat i osiem miesięcy, gdy (wraz z rodziną) podpisała folkslistę. Nietypowo: Eugienie Pohl. Jej ojciec Jan miał niemieckie korzenie. Pochodził ze Śląska Opolskiego, dokładnie z Koźla. Był murazrem, majstrem budowlanym. Podpisywał się Pohl, z niemym niemieckim „h”. Matka Janina była Polką, z domu Wróblewska. Z obecnej perspektywy przyjęcie folkslity jednoznacznie uważamy ze zdradą narodu polskiego. Ale w niemiecko-śląsko-polskiej rodzinie Polów nie dominowała zasada “Bóg, honor, ojczyzna”. Wtedy na Śląsku zupełnie inaczej odebirano przyjecie narodowości niemieckiej. Przedwojenny biskup katowicki Stanisław Adamski namawiał Ślązaków do podpisania folkslisty. Miała być ona kamuflażem, chronić przed deportacją czy aresztowaniem. Polowie mieli alternatywę: podpisać folkslistę lub trafić do obozu koncentracyjnego. Wybrali bezpieczeństwo. Wybrali życie. Eugenia, jako obywatelka Rzeszy, trzeciej kategorii, poszła do urzędu pracy, stamtąd skierowali ją do siedziby niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi, gdzie złożyła przysięgę na wierność Adolfowi Hitlerowi i dostała karteczkę ze skierowaniem do pracy w obozie przy Przemysłowej.

Dlaczego Eugenia była takim katem polskich dzieci? Chciała przypodobać się Niemcom?

Była wyjątkowo gorliwa, podkreślała swą „niemieckość” i chciała jak najczęściej być chwalona. Więźniowie zeznawali, że była wyjątkowo cyniczną kobietą. Znęcanie nad dziećmi sprawiało jej szczególną radość. Biła przy każdej nadarzającej się okazji, niejednokrotnie śmiejąc się. Mogła skatować i odeszła bez słowa. Więźniowie nazywali ją Aniołem Śmierci.

Do mojej opowieści o Eugenii Pol włączyłem rozmowę z psychiatrą i psychoterapeutą, doktorem Giennadijem Płużnowem, który jest ekspertem w sprawie łódzkiego obozu. Zauważa on, że do pracy w obozie zatrudniano degeneratów, wykolejeńców, różnych ludzi ze zmiażdżoną psychiką. Jeden z „wychowawców” – Edward August - scyzorykiem wycinał jąderka chłopcom, a wachmanka Sydonia (Isolda) Bayer, zwana „doktor Frau”, lizolem polewała dzieciom otwarte rany.

Dlaczego taki obóz jak ten w Łodzi w ogóle powstał?

Planem Niemców była likwidacja nie tylko Polaków, ale w ogóle Słowian. Chodziło o dokonanie wyrwy demograficznej - nie trzeba było cyklonu B i krematoriów, wystarczyło tak uszkodzić genetykę tych małych dziewczynek, żeby nie mogły zachodzić w ciążę, a gdyby zaszły, to aby rodziły „rośliny” albo niepełnosprawne dzieci.

Do obozu w Łodzi wsadzano dzieci elit patriotycznych i intelektualnych. Niemcy nazywali ich „małoletnimi przestępcami”. Jacy to byli przestępcy? Czym oni zawinili? Z zachowanych w katowickim archiwum dokumentów wynika, że trafiła tam „córka polskiego profesora” albo „syn polskiego oficera”. Wystarczyło zostać złapanym z pudełkiem zapałek, aby również trafić do obozu. Był także chłopiec, który „żebrał, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi”. Albo „kradł jabłka u Niemca za płotem” lub „zarabiał, odnosząc walizki z dworca kolejowego w Katowicach”. Takie uzasadnienia były maskaradą. Chodziło o to, aby najsilniej uderzyć w śmiertelnego wroga, jakim byli Polacy. A jak to zrobić? Najlepiej uderzyć w najbardziej bezbronną, wrażliwą tkankę, czyli dzieci. Tak naprawdę wystarczyły tylko dwa słowa, jak w jednym z uzasadnień: „dziecko polskie”. To były dzieci rodziców, którzy walczyli z Niemcami na frontach drugiej wojnie światowej lub w podziemiu niepodległościowym, byli więźniami obozów koncentracyjnych lub oflagów.

Najwięcej więźniów trafiało ze Śląska, w tym Opolskiego, z Wielkopolski, Pomorza i Kujaw, okolic Łodzi i Mazowsza. Z Katowic, Jaworzna, z Poznania, Łodzi, Pabianic, z Warszawy, Lublina. W 1943 roku do obozu zesłano grupę nastoletnich chłopców z Rzeszy niemieckiej, z Grodkowa na Opolszczyźnie, gdzie mieściło się więzienie dla „trudnej młodzieży”. Przy Przemysłowej zostali „blokowymi”. Nadzorowali współwięźniów na apelach, składali meldunki, kontrolowali porządek w barakach, wykonywali kary chłosty.

Eugenia Pol przez wiele lat nie zaznała jednak sprawiedliwości. Jak w ogóle mogło do tego dojść, że komunistyczne władze nie rozliczyły się ze wszystkimi zbrodniarzami z tamtych lat?

Kiedy łódzka sędzia Sabina Krzyżanowska w latach 1945-1949 prowadziła śledztwo w sprawie Eugeni Pol i szukała jej na terenie Łodzi, otrzymała z urzędu bezpieki i Biura Ewidencji Ludności informację, że „Pohl nie jest meldowana w Łodzi”. W Wojskowej Komendzie Uzupełnień Łódź-Miasto zarejestrowano ją bowiem jako Eugenię Polównę. Zamiana niemieckiej pisowni nazwiska na polską, pozbycie się niemego „h”, było przełomowym momentem w jej życiu. Sprytną mistyfikacją, która pomóc jej miała w zatarciu zbrodniczej przyszłości. Przez 20 lat po wojnie ludzie nie interesowali się tym obozem, a Eugenia Pol mieszkała w poczuciu bezkarności w tym samym mieście. Do 1965 r. na terenie Łodzi nic w zasadzie nie mówiono i nie pisano o obozie dla dzieci przy ulicy Przemysłowej. Dopiero wtedy po raz pierwszy rozpoczęto prace badawcze nad obozem, poszukiwanie dokumentów i zbieranie relacji oraz wspomnień. Wymiar sprawiedliwości dopadł ją w grudniu 1970 r. To, że mieszka w Łodzi, ustaliła Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich, która śledztwo w sprawie Pol wszczęła w lipcu tego roku. Podobno (ale to jest legenda) ktoś rozpoznał ją na sali sądowej podczas procesu jednego ze zbrodniarzy wojennych. Przyszła się mu przesłuchiwać. Jedna z łódzkich gazet donosiła, że Pol została rozpoznana przypadkowo przez byłe więźniarki tego obozu. Ale takich pogłosek było wiele. 12 grudnia aresztowano czterdziestoośmioletnią Eugenię pod zarzutem zbrodni zabójstwa w obozie i osadzono w areszcie śledczym. Wachmanka nigdy nie przyznała się do winy, a proces był poszlakowy. Nie udowodniono jej morderstwa. Sąd skazał ją na 25 lat więzienia, z czego odsiedziała 19.

Jak pisanie tej książki, zbieranie do niej informacji i rozmowa z osobami, które doświadczyły niewyobrażalnego cierpienia, pana osobiście zmieniło?

Pracując nad „Katem polskich dzieci” musiałem wyłączyć swoją wrażliwość i empatię, gdyż w przeciwnym wypadku nie napisałbym ani słowa. Tak paraliżująca jest treść tej książki. Musiałem się zachować jak chirurg, zawodowiec, który ma na stole operacyjnym pacjenta i musi mu uratować życie. Nie może się zastanawiać czy tym pacjentem jest premier, papież czy jego własna matka. Chciałem ocalić tę historię od zapomnienia.

od 7 lat
Wideo

echodnia.eu W czerwcu wybory do Parlamentu Europejskiego

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska