Obóz pracy w Orta Nova. Pomidorowe piekło zamiast raju

fot. Beata Zaremba-Żarski
Kiedy dziesięć lat temu Mariusz po raz pierwszy przyjechał do Włoch, spał pod tym mostem na Tiburtinie w Rzymie.
Kiedy dziesięć lat temu Mariusz po raz pierwszy przyjechał do Włoch, spał pod tym mostem na Tiburtinie w Rzymie. fot. Beata Zaremba-Żarski
Mariusz - uciekając z włoskiego obozu pracy w Orta Nova - przeszedł pieszo 80 kilometrów do miejsca, skąd odjeżdżały busy do Polski. Wrócił bez grosza, ale szczęśliwy - bo cały. - Niech moja historia będzie przestrogą dla innych - mówi.

Mariusz zaczyna tak: - Urodziłem się w Kraśniku, potem mieszkaliśmy na wsi, ze czterdzieści kilometrów od Kraśnika, potem w Stalowej Woli...

W zimnych statystykach te rejony Polski objęte były, są i pewnie długo będą wysokim bezrobociem. I właśnie przez to bezrobocie - dotkliwe i budzące niepokój, a nie przez nadmierną chęć zysku, Mariusz pomyślał o sezonowej pracy we Włoszech, która za pierwszym i za drugim razem skończyła się źle.
Mariusz ma około 30 lat, rok temu ożenił się, w maju na świat przyszła córeczka. Ma więc już dwie - jedną ośmioletnią z poprzedniego małżeństwa żony i jedną, można by powiedzieć całkowicie własną. Ale Mariusz nie różnicuje.

- Obie dziewczynki są moje, obie kocham tak samo, a jak teraz wyjeżdżałem do Włoch, to ta starsza z płaczem wołała - tatusiu, nie wyjeżdżaj! - opowiada. - W ogóle czarna rozpacz w rodzinie zapanowała, że jadę.

Ale tym razem ani Mariusz o nic się nie boi, ani też nikt nie ma powodów do lęku - tym razem przyjechał do Rzymu na pewną robotę, do rodziny, do siostry i szwagra, którzy pomogli znaleźć uczciwą pracę u uczciwych Polaków. Remonty mieszkań. Pracuje jak należy za 50 euro za dniówkę. Pobędzie w Rzymie dwa miesiące i wraca do stałej pracy w Polsce, którą tymczasowo pozostawił.

- Magazynierem jestem w jednym z zakładów w Stalowej Woli, średnio 2 tysiące złotych zarabiam - mówi. - Nie tak mało, jak na polskie warunki, ale potrzeby duże - wiadomo rodzina, no i długi, bo przez jakiś czas nie miałem pracy, a z czegoś trzeba było żyć. Żona opiekuje się dziećmi i siedzi w domu. Wziąłem więc dwumiesięczny urlop i uczciwie szefowi powiedziałem, gdzie i po co jadę. Nie chciałbym przez jakieś nieporozumienia stracić pracy w Polsce.

Czytaj e-wydanie NTO - > Kup online

Złudzenia prysnęły pod mostem
Wówczas, w roku 2003, kiedy trafił do obozu pracy na południu Włoch, też chodziło o to, by mieć pieniądze na życie, bo wtedy Mariusz nie miał żadnej pracy w Polsce.

- Wiedziałem już natomiast, jak to jest we Włoszech, że wcale nie tak łatwo, jak mówią, ale tym razem łudziłem się, że będzie inaczej - wspomina. - Pierwszy raz pojawiłem się we Włoszech, w samym w Rzymie, może z dziesięć lat temu. Przyjechaliśmy ze szwagrem, jeszcze w Polsce słyszeliśmy, jak to wspaniale jest we Włoszech, jak to praca czeka na człowieka na ulicy, że wystarczy pójść pod kościół polski, a tam pracodawca sam cię znajdzie, da zakwaterowanie, dobrą robotę, legalne papiery w razie czego. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Pracy nie było, dachu nad głową nie było, jedzenia nie było... I most na Tiburtinie, główny dworzec w Rzymie na kilka tygodni stały się naszym domem. Tam spaliśmy na materacach znalezionych na śmietniku. Każdy, kto spał pod mostem, miał swój rewir i swoją skrytkę, gdzie chował materac. My kładliśmy swoje na windzie. Żywiliśmy się w Caritasie, tam też ubieraliśmy się, korzystaliśmy z pralni. No i ciągle szukaliśmy pracy. W końcu się trafiła. Nadal jednak mieszkaliśmy pod mostem, bo nie było nas stać na nic innego. Z czasem odłożyłem na bilet do Polski i po prostu opuściłem Włochy - z ulgą i nauką płynącą na przyszłość - że jeśli tu wrócę, to tylko do pewnej pracy załatwionej wcześniej w Polsce.

Sezonowa praca na południu Włoch na plantacji pomidorów miała być właśnie pewnym, legalnym i dobrze płatnym zajęciem. Ofertę Mariusz znalazł w krakowskiej gazecie. Zadzwonił pod podany numer, powiedziano mu, że praca jest legalna, że otrzyma umowę w języku włoskim i rzeczywiście przed wyjazdem umowa została mu przysłana.

- Wszystkim, którzy jechali do pracy, kazano zapłacić za bilet w obie strony, ale biletu powrotnego nie otrzymali - opowiada. - Na miejscu miały na nas czekać baraki mieszkalne, woda do mycia, woda do picia, posiłek…
Tymczasem nie było nic.

Zrobiło się strasznie
- Wysadzono nas na stacji benzynowej - wspomina. - Nikt na nas nie czekał. Po jakimś czasie zaczęli pojawiać się ludzie, którzy werbowali do roboty. Pojechaliśmy z jakimś gościem, Polakiem. Wysadził nas w gaju oliwnym, rzucił nam namioty i kazał się rozlokować. W następnym dniu ruszyliśmy do pracy - skwar, pole pomidorów, kasetony o pojemności 300 kilogramów i ciężarówka. Pozostawaliśmy na polu tak długo, aż nie zapełniliśmy jej pomidorami, a więc kilkanaście godzin. Mordercza praca.

Aby cokolwiek zarobić, trzeba było wypełnić dziennie około dwunastu kasetonów, czyli nazrywać ponad 3 tysiące kilogramów pomidorów. - Ja wypełniałem nawet szesnaście kasetonów - opowiada. - Mówili wkoło, że chyba mam pakt podpisany z diabłem... Ale ja chciałem przywieźć jakieś pieniądze do domu.

Mariusz mówi, że nie mieli co jeść poza pomidorami z pola i chlebem, który przywieziono im w pierwszych dniach. Potem nie było nawet chleba. Nie mieli co pić, na placu stała jedynie beczka wyposażona w kurek, tej wody używali też do mycia. Minął tydzień, a oni nadal nie dostali żadnych pieniędzy.

- Miałem pieniądze przywiezione z Polski, to kupowałem za nie wodę w sklepie, do którego mogliśmy wyjść - opowiada. - Dzieliliśmy się tym, co mamy, by przetrwać do tej wyczekiwanej wypłaty. Ale wypłaty nie było i w kolejnym tygodniu.

Gdy pytali, kiedy będą pieniądze, mówiono im - będą, będą, czekajcie i pracujcie dalej. W końcu przestali być mili - powiedzieli, że jak się komuś nie podoba czekanie, to przyjadą inni na ich miejsce. Pojawiły się też groźby, że z buntownikami to oni już wiedzą, co zrobić, zawsze można niepokornych wywieźć w samochodzie tam, gdzie już ich nikt nie znajdzie.

- Zaczęliśmy się zwyczajnie bać - przyznaje Mariusz. - Pewnego razu Polak, który znał dobrze arabski i dzięki znajomości tego języka dowiedział się, że można coś zarobić na innym polu, powiedział, że zorganizuje ucieczkę, załatwił samochód na kilka osób i pewnej nocy zawiózł nas na pole, gdzie dowodził Ukrainiec. Ludzki człowiek - w przeciwieństwie do polskich capo w poprzednim obozie. Przede wszystkim płacił, choć też się z tym ociągał.

Policja wszystko widziała
Mariuszowi zależało już tylko na tym, żeby zarobić na bilet powrotny do Polski. Któregoś dnia został pobity, postanowił wracać natychmiast, na szczęście uskładał już tyle pieniądzy. Do stacji, skąd odjeżdżały busy do Polski, było 80 kilometrów.

- Przeszedłem ten dystans na piechotę, szedłem cały dzień, od wczesnego ranka, w słońcu, przez pola - mówi. - Stopy miałem całe w pęcherzach, ale gdy znalazłem się w tym busie, który do Polski jechał, to byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, czułem, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech od ucha do ucha.

Mariusz wrócił do domu bez grosza, długo nie mówił rodzinie, co przeżył, zwłaszcza mamę oszczędzał.
Czy ktoś próbował powiadomić o wszystkim włoską policję?

- Podczas mojego pobytu w obozie nikt z nas tego nie zrobił, baliśmy się, nie znaliśmy języka, ale jestem pewien, że włoscy karabinierzy doskonale wiedzieli, co się dzieje na tych plantacjach - twierdzi Mariusz. - Kręcili się w pobliżu stacji benzynowej, gdzie wysadzano emigrantów, koło sklepu też byli. To był układ, z którego każdy coś miał. Włoski plantator, polski lub ukraiński capo, pewnie i policja.

Mariusz próbował o wszystkim zapomnieć, nie poszukiwał w pamięci wrażeń stamtąd. Kiedyś jednak - już na spokojnie - w internecie odnalazł TO miejsce na mapie Google. Nazywa się Orta Nova...
To ta Orta Nova, słynna z komunikatów policyjnych, z prasowych artykułów, od których kilka lat temu zaroiły się łamy polskich i włoskich gazet. Wspólna akcja włoskiej i polskiej policji pod kryptonimem "Ziemia Obiecana" ujawniła skalę zjawiska włoskich obozów pracy. Ujawniła winnych - włosko-polsko-ukraińskie gangi. Pojawiły się też podejrzenia, że za procederem wykorzystywania ludzi na włoskich plantacjach stoi słynna mafia Camorra.

To był system niewolniczy
Wówczas policjanci i prokuratorzy ustalili m.in., jaki był mechanizm działania przestępców - ogłoszenia o pracy we Włoszech zamieszczano w prasie. Ale fałszywe oferty trafiały nawet do urzędów pracy. Kuszono dobrymi zarobkami i warunkami, choć czasem zastrzegano, że praca jest na czarno.

Naganiacze występowali pod fałszywymi nazwiskami, podawali jedynie numery telefonów na kartę, które zmieniali po każdym zleceniu. Inna grupa organizowała transport, a kto inny odbierał ludzi na miejscu. Wyjeżdżali głównie mieszkańcy Podkarpacia, Małopolski, Lubelszczyzny i Śląska. Z Krakowa przewożono ich w rejon Foggi i Orta Nova. Ludzi kwaterowano albo w namiotach, albo w dawnych oborach, bez prądu, gazu i wody. Niektórzy spali na ziemi. Na noc zamykano ich, a całego kompleksu strzegli uzbrojeni kryminaliści z Polski i Ukrainy. W nieludzkich warunkach zmuszano ich do niewolniczej pracy, po 12 godzin dziennie - w słońcu, często bito, straszono i grożono.

Robotnikom wyznaczano bardzo wysokie normy, których nie byli w stanie wypełnić, za co karano ich finansowo. Po miesiącu okazywało się, że zamiast zysków mieli kilkaset euro długu do odpracowania. Niepokornych wywożono w nieznane miejsca i ślad po nich ginął. W procesie dotyczącym tzw. obozów pracy we Włoszech na ławie oskarżonych zasiadły 22 osoby. Zarzuty dotyczyły lat 2002-2006.

Choć wówczas obozy pracy oficjalnie i w asyście kamer zostały zlikwidowane (filmy wyemitowane zostały m.in. we włoskiej telewizji), to jednak nie ma się co łudzić, że inne obozy nie istnieją. Powstają nowe. M.in. w 2009 r. ambasada polska we Włoszech pomogła Polakom, ktorzy pracowali w niewolniczych warunkach na planacji mandarynek w południowej Kalabrii.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych za aktualny uważa apel do Polaków - można go m.in. znaleźć na stronie internetowej Ambasady Polskiej w Rzymie.

(...) Ministerstwo Spraw Zagranicznych przestrzega przed korzystaniem z usług nielegalnych pośredników, zamieszczających oferty pracy w polskiej prasie i na stronach internetowych. Zaleca się, aby wyjazd do pracy za granicą poprzedziła weryfikacja rzetelności oferty zatrudnienia. Odradza się zawieranie umów z niesprawdzonymi firmami lub nielegalnymi pośrednikami, zarówno polskimi, jak i włoskimi, oferującymi wyjazdy do pracy sezonowej lub pomoc w uzyskaniu zatrudnienia. Osoby, które skorzystają z takiej propozycji, powinny się liczyć z możliwością wystąpienia problemów z otrzymaniem umówionej zapłaty oraz uzyskaniem innych, niezbędnych świadczeń pracowniczych. Wysoce ryzykowny jest również samodzielny przyjazd do Włoch w celu podjęcia pracy, bez dokładnego zapoznania się z zasadami i warunkami zatrudnienia, wcześniejszego uzgodnienia sprawy z przyszłym pracodawcą, znajomości przynajmniej podstaw języka włoskiego oraz bez finansowego zabezpieczenia umożliwiającego pokrycie kosztów powrotu do kraju w przypadku nieznalezienia pracy. Osoby, które uzyskają zatrudnienie, winny zawrzeć umowę o pracę na piśmie.

Mariusz już tego apelu czytać nie musi. Przeżył wszystko na własnej skórze. Dziś jest w Rzymie tylko na chwilę i na pewnej pracy. Wspomnienia jednak wróciły, są dziś jak kubeł zimnej wody. Oby też dla innych...

- Ludziom się wydaje, że jak pojadą za granicę, to dotkną raju - podkreśla. - Opowiadają sobie legendy, jak to gdzie indziej jest lepiej, a prawda jest taka, że bez znajomości języka, bez pewnego układu z pracodawcą, można być najwyżej niewolnikiem, Owszem, w takich Włoszech praca jest, ale najlepiej, by... pracować za darmo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska