Od pierwszego wejrzenia

Redakcja
Pobrali się 1 kwietnia 1950 roku. Kto bierze ślub w prima aprilis? Dla Marii i Karola Pietrków to nie miało jednak znaczenia. W dzień swawoli i żartów na poważnie przypieczętowali miłość, która trwa do dziś.

Ona z Budkowic na Opolszczyźnie - prosta wiejska dziewczyna. On z Katowic - spawacz, monter, hydraulik (i parę innych cennych umiejętności, które zawsze dawały pracę i niezły zarobek). Jemu matka mówiła: "Synek, taki kawał świata od domu musiałeś poszukać sobie panny?". Jej ojciec też nie był zachwycony: "A co to, u nas nie ma fajnych chłopców? Musiałaś wziąć takiego z Katowic?". Jeszcze w dzień ślubu przewidywał najgorsze: "Dzioucha, ty miej oczy szeroko otwarte, bo jak se pościelisz, tak się wyśpisz. On może ci figla w ostatniej chwili spłatać i na wesele nie przyjechać".
Ale przyjechał, z całym orszakiem. Trzydzieści osób jak nic.

Przysięgam ci miłość...
Maria: Pamiętam dobrze ten pierwszy moment. Ja w rękach wiadro, miotła, ściera. A on taki młody, ładny, kawaler do podrywania. Od razu mi się spodobał.
Karol: To był przypadek. Skaleczyłem się i trzeba było założyć opatrunek. Znalazła jakiś plaster, opatrzyła.

Potem zapytał: "A co pani robi wieczorem?"
Przypadek czy przeznaczenie? W domu Marii było biednie. Dużo dzieci, mało pieniędzy. A na Opolszczyźnie w te powojenne lata trudno było o pracę. Jej kuzynki, które już jakiś czas pracowały w Karpaczu, dały znać, że akurat zwolniło się miejsce. W 1947 pojechała i trafiła do domu wczasowego. Fundusz Wczasów Pracowniczych dopiero był w powijakach, ale ludzie coraz chętniej zjeżdżali tam na wczasy z całej Polski. Pracowała na zmywaku, sprzątała pokoje, wszystko robiła. I akurat do "jej" domu na wczasy przyjechał Karol.
Więc kiedy zapytał "co pani robi wieczorem", gorączkowo zaczęła kombinować, jak by tu wcześniej skończyć pracę. "Dziewczyny - poprosiła koleżanki - mam dzisiaj randkę z takim fajnym czarnym chłopakiem. Puśćcie mnie wcześniej".

Na pierwszą randkę poszli na... nabożeństwo majowe.
Pani Maria nie ma wątpliwości, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale zakochanie prędzej czy później mija. Żeby miłość przetrwała, trzeba czegoś znacznie więcej. - Głęboka wiara nas cementowała - mówi. - Ludzie czasem się dziwią: a po co wy tak latacie do tego kościoła. A to jest fundament wszystkiego.

Dwa tygodnie wczasów minęły błyskawicznie. Ile spacerów, ile tańców, ile rozmów. I nagle Karol musiał się spakować i wrócić do domu. Zaraz jednak przysłał "serdeczne pozdrowienia z Katowic". Napisała list. I tak list do listu... - Rok byliśmy w korespondencji - mówi pani Maria.
A po roku on rzucił pracę w katowickim PKS-ie i przyjechał do Karpacza. Dostał się do brygady remontowej w tym samym domu wczasowym, w którym pracowała Maria.
Pewnego razu w drzwiach ich pokoju stanęła matka Karola. Popatrzyła na jego przybory do golenia obok jej kosmetyków. - No dzieci - powiedziała - albo ślub, albo Karol wraca do domu.
Wybrali pierwszy wolny termin w urzędzie. Nieważne, że prima aprilis. Ważne, że sobota, że znajomi z pracy mieli wolne i mogli pogratulować młodej parze. A tydzień później była Wielkanoc, ślub kościelny i wesele w Budkowicach.

Pan Karol zamiast o miłości woli mówić o pionierskich latach w Karpaczu. - Myśmy tam wszystko organizowali od podstaw, całe życie. Wszystko się budowało, remontowało. To była wielka harówa, ale też tyle możliwości do zarobienia, tyle zleceń.

Odezwała się jego społecznikowska żyłka. Pan Karol został radnym. Na 24 kadencje. Prowadził komisję sportu, turystyki i kultury. Połknął sportowego bakcyla. Jego pasją stały się bobsleje. W Karpaczu królowały dyscypliny zimowe, ale miejscowy klub mocno podupadł. Karol poszedł na walne zebranie. - Przyjechali działacze z Warszawy radzić, jak wydobyć klub z kryzysu. Zrobili mnie prezesem - mówi. Prezesował 16 lat. Pracował też w Radzie Narodowej, dostał się nawet do prezydium. Wszyscy w Karpaczu go znali, szanowali, kłaniali się.
... wierność

Maria była domowa, skromna, pracowita. Tę pracowitość wyniosła z rodzinnej chałupy, gdzie macocha - ale taka kochana i dobra, jak rodzona mama - zaganiała pięć dziewczyn do roboty. Nawet wieczorami nie pozwalała siedzieć bezczynnie, trzeba było choćby skarpety cerować, a jak nie - to światło gasić i spać.

Maria na bankietach sportowych cicho siedziała za stołem, nie odzywała się, bo co miała mówić, jak się nie zna. Karol brylował, prosił do tańca inne panie (ale zawsze pierwszy taniec był dla żony). Jeździł na zawody, często za granicę - do Włoch, do Francji. Kiedyś tańczył nawet z księżniczką z Liechtensteinu. - Ale żeby puścić oczko do obcej kobiety, to nie - zapewnia. - Nie powiem, Włoszki mi się podobały, ale żeby coś tam... Nie ma mowy. Mieszkając w luksusowym hotelu, podziwiając włoskie krajobrazy, zawsze pamiętał o Marii, która w dalekim Karpaczu cały dzień z miotłą i ścierką.

Koleżanki się dziwiły: "Ty go tak puszczasz na te zawody, za granicę. Przystojnego młodego chłopa? A jak nie wróci?" - próbowały zasiać ziarno zwątpienia. - Wiedziałam, że wróci. Nigdy nie pytałam, co się tam działo. Ufałam - mówi pani Maria.
A on nawet wody sodowej sobie odmawiał, byle jej sweterek czy bluzeczkę z tych Włoch przywieźć.

Maria: Jak człowiek jest po bożemu wychowany, to nie zawiedzie drugiego. I trzeba pamiętać, że życie jest długie, nie wolno żyć tylko chwilą.
Karol: Zgodna zawsze była. Czasem uparta, ale prawdę mówiła - kawę na ławę. I gniewać się nie umiała.

Tego pani Maria nauczyła się od swej teściowej. Ta pewnego razu wzięła ją na bok i powiedziała tak: "Jakby cię kiedy uderzył, to wygoń go natychmiast. Z resztą idzie sobie poradzić. Tylko pamiętaj, nigdy nie kładźcie się do łóżka w gniewie. Nim słońce zajdzie musicie się pogodzić".
Więc gniewali się najwyżej parę godzin. Jedno na drugie patrzyło i czekali. Karol nigdy nie palił się do przeprosin, ale jak ona tylko miło zagadała, to on miłych słów miał zaraz dla niej kilka.
Nauczył się tego od swego ojca, który po jakichś dąsach zawsze na końcu do matki mówił: "Haźbietko, ja cie i tak przajam". A mama Elżbieta kładła mu do głowy: "Synek, słodkie słowo gniew ukoi, jak oliwa rany goi".

O miłości w ich domu dużo się jednak nie gadało. Nie te czasy. To teraz młodzi tylko co chwila "kocham cię, kocham cię", a potem okazuje się, że to nic nie znaczy. Pani Marii nic tak nie cieszy, jak kwiaty od ukochanego. O kolejnych rocznicach ślubu pan Karol, jak to mężczyzna, nie bardzo pamięta, ale o jej urodzinach, nigdy nie zapomniał. Koniec listopada to nie pora na kwiaty. Kiedyś nie było łatwo, nie to, co teraz, ale on zawsze przychodził z czerwonymi różami.

... i że cię nie opuszczę aż do śmierci
Trzydzieści lat temu Pietrkowie, już na emeryturze, kupili dom w Grudzicach. Ona chciała wrócić blisko swoich, a do Katowic też stąd bliżej niż z Karpacza. W Karpaczu został syn - jedynak - z żoną i dwójką dzieci - w dużym poniemieckim mieszkaniu w pewnym momencie zrobiło się ciasno i rodzice chcieli ulżyć dzieciom. Dziesięć lat później spotkał ich cios - młodzi wyjechali do Niemiec. - To najgorsze, co nas spotkało - mówi pani Maria. - Dzieci powinny być blisko, opiekować się. Co z tego, że przyjeżdżają, jak nie ma ich pod ręką, gdy potrzebujemy - dodaje pan Karol.

A potrzebują tej opieki coraz bardziej, choć starają się żyć, jak dawniej. Lubią w mieście wpaść do ulubionej restauracji na lampkę wina czy flaki. Lubią pójść do teatru. Kiedyś chodzili częściej, teraz, gdy pani Maria bez wózka się nie ruszy, to trudne. Zresztą i w teatrze ciężko znaleźć coś na gust prostych ludzi. - Do teatru to trzeba być wykształconym, żeby zrozumieć - mówi pani Maria. Ostatnio rok temu poszli i w przerwie nie wytrzymali. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i szybko po płaszcze do szatni, żeby jeszcze zdążyć na dziennik w telewizji.
Teraz już nie wychodzą. Mają pielęgniarkę i panią do pomocy, która posprząta, obiad ugotuje, zrobi zakupy. Większość emerytury na to idzie. Pomagają też serdeczni i życzliwi sąsiedzi. To oni złożyli rok temu wniosek do Urzędu Miasta Opola, by Pietrkom przyznano medal za długoletnie pożycie. Wciąż czekają.

W dużym pokoju na regale pod sufitem tłoczą się puchary sportowe pana Karola. Z boku proporzec "zasłużonemu za rozwijanie idei olimpijskiej" Niżej na półce trzy ślubne fotografie - gospodarzy, ich syna i wnuka. Najmłodsza para zwraca uwagę urodą i elegancją - jak malowani. Ale już nie są parą. Rozstali się po siedmiu latach. Nie przyszli do dziadków, nie zapytali, jak to się robi, by wytrwać. - Tak mnie to boli, tak boli - mówi pani Maria. - Wciąż nie mogę usunąć tego zdjęcia.

W grudniu pani Maria ciężko zachorowała. Sąsiad zawiózł ją w ostatniej chwili do szpitala. Prosto na stół operacyjny. Żołądek i trzustka. Lekarz powiedział, że jeszcze dwie godziny i już by jej nie było. Uprzedzał, że operacja może się nie udać. - Nie uwierzyłam tym lekarzom. Co oni wiedzą? To tylko ludzie. Bóg jest na niebie i to on wie, jak długo człowiek ma żyć - pani Maria ma niezachwianą wiarę w boską moc.

Ale była przygotowana na odejście, przecież mają po 88 lat. Martwiła się tylko o Karola, jak sobie poradzi sam. Bo ona ma już plan na życie po tamtej stronie. Ułożone w pokaźną kupkę i przewiązane niebieską wstążeczką leżą listy, które młody Karol pisał do niej ponad 60 lat temu. Od pierwszego do ostatniego. Czytała je wiele razy - zawsze gdy miała jakieś niepowodzenie albo przykrość. Te listy mają jej włożyć do trumny. - Tam będę miała dużo czasu na czytanie - uśmiecha się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska