Ojciec Wojciech Surówka OP: Bóg nie chciał śmierci. Ona zjawiła się przez zawiść diabła

Anita Czupryn
Anita Czupryn
O. Wojciech Surówka OP: 1 listopada wspominamy wiernych, którzy już przebywają w chwale nieba; tych, którzy zostali ogłoszeni świętymi przez Kościół
O. Wojciech Surówka OP: 1 listopada wspominamy wiernych, którzy już przebywają w chwale nieba; tych, którzy zostali ogłoszeni świętymi przez Kościół Materiały prasowe
Śmierć jest wyzwaniem nawet dla człowieka wierzącego, ponieważ nikt z nas nie ma doświadczenia śmierci. Umiera się tylko raz. Nawet człowiek wierzący wchodzi w pewną rzeczywistość, która jest niepowtarzalna. Nie możemy umrzeć na próbę, a jak nam nie wyjdzie, to spróbujemy jeszcze raz – mówi o. Wojciech Surówka OP, dominikanin.

Czym jest dla Ojca dzień 1 listopada?

1 listopada wspominamy wszystkich świętych, którzy już przebywają w chwale nieba. Dzień później, 2 listopada obchodzimy Dzień Zaduszny, czyli wspominamy wszystkich wiernych zmarłych. Dla mnie osobiście te dwa święta łączą się jeszcze z jednym świętem, które dotyczy konsekracji kościoła – jeżeli w jakimś miejscu nie znamy daty poświęcenia, konsekracji jakiegoś kościoła, to wspomnienie powinno być obchodzone w niedzielę poprzedzającą 1 listopada. Wtedy tworzy nam się niejako pewna całość, która pokazuje, czym jest Kościół chrystusowy – a są nim wierni, którzy pielgrzymują – i to jest właśnie wspomnienie poświęcenia lokalnego kościoła. Następnie 1 listopada wspominamy tych wszystkich wiernych, którzy teraz przebywają w chwale nieba i tych, którzy zostali ogłoszeni świętymi przez kościół, ale również i tych, którzy, jak wierzymy, są święci, a nigdy nie zostali nimi ogłoszeni. Z kolei 2 listopada wspominamy wszystkich wiernych zmarłych, którzy jeszcze są na drodze oczyszczenia, dążą do niebieskiej chwały, czyli, jak mówimy w kościele katolickim – przebywają w czyśćcu. To pewnego rodzaju Triduum mówiące nam o tym, czym jest Kościół. Ponieważ Kościół to nie tylko my, konkretni, pielgrzymujący na ziemi, ale cały czas wspomagają nas ci, którzy są w niebie, a my możemy wspomóc tych, którzy już z tego świata odeszli, a potrzebują oczyszczenia.

Często, rozmawiając z duchownymi, słyszałam, że 1 listopada powinien być dniem radosnego świętowania. A jednak tak nie jest.

Tradycyjnie w Polsce wtedy wszyscy idziemy na cmentarze; pamiętamy o naszych zmarłych. Ale liturgia podpowiada nam trochę inny kierunek – że dopiero 2 listopada pamiętamy o zmarłych i modlimy się za nich na cmentarzu. Natomiast 1 listopada wspominamy wszystkich świętych. Czyli tych, którzy są w niebie.

To też znaczy, że 1 listopada możemy skierować się ku tym dobrym cechom, które są w nas, pamiętając o powołaniu do świętości?

Tak, wszyscy jesteśmy powołani do świętości, wszyscy tej świętości powinniśmy pragnąć i do niej dążyć; jak najbardziej. Można też, myśląc o naszych bliskich zmarłych, starać się zmienić charakter tego świętowania – nie samego święta, bo święto swój charakter posiada i jest on cały czas taki sam – chodzi raczej o rodzaj naszego świętowania, naszego przeżywania tego święta. A mianowicie można na przykład zwrócić uwagę na dobre cechy tych osób, które już odeszły, z którymi się pożegnaliśmy, które są już po drugiej stronie naszego pielgrzymowania. Po to, żeby podkreślić to, co było dobre; podziękować Panu Bogu za wszelkie dobro, które od nich otrzymaliśmy.

W swojej książce „Pogotowie teologiczne” poświęca Ojciec miejsce temu, w jaki sposób możemy pomóc naszym bliskim zmarłym. A zatem – jak?

Przede wszystkim ofiarować za nich mszę świętą. To najprostszy sposób, który w Polsce wciąż praktykujemy, czyli zamawiamy mszę świętą za zmarłych. To oznacza, że jednoczymy ich w modlitwie Kościoła z ofiarą Jezusa Chrystusa. To pierwszy, najważniejszy sposób. Warto jednak pamiętać o tym, że możemy zmarłym pomóc, wybaczając im wszelkie zło, którego doświadczyliśmy z ich strony. Nikt z nas nie jest idealny, wszyscy popełniamy błędy, wszyscy grzeszymy i skutki tych grzechów, albo naszych błędów stale pozostają w sercach innych ludzi. Nie możemy nosić w sobie nieprzebaczenie wobec zmarłego. To nieprzebaczenie może go wiązać w tym miejscu, w którym się oczyszcza, ponieważ, jak mówi kardynał Ratzinger w jednej ze swoich książek, dusza, odchodząc z tego świata i widząc, jak wiele jeszcze zła jest w sercach ludzi i jest to właśnie efekt nieprzebaczenia, zranienia, to ta dusza sama nie będzie chciała wejść do chwały nieba, bo tyle jest jeszcze spraw do rozwiązania tu, na ziemi. Dlatego nasze przebaczenie, wybaczenia z serca osobom, które odeszły, jest czymś, co realnie może im pomóc.

W Ojca książce zatrzymało mnie zdanie mówiące o tym, że przebaczenie jest otwarciem na działanie łaski bożej i wtedy rany, które zadali nam ci bliźni, którzy już odeszli, stają się stygmatami. Czy może Ojciec tę myśl rozszerzyć?

W tym stwierdzeniu odwołuję się do tego, co jest zapisane w Ewangelii o Panu Jezusie. Zauważmy, że po zmartwychwstaniu ciało Jezusa jest przemienione, natomiast widzimy, że rany nie zniknęły. Jezus przychodząc do Wieczernika po zmartwychwstaniu pokazuje uczniom rany, ale te rany, jak mówimy w jednej z modlitw w Wielką Sobotę, jaśnieją chwałą. To samo powinno dokonać się z tymi ranami, które zadają nam inni ludzie, co nie znaczy, że należy o wszystkim zapomnieć. Będziemy pamiętali – na poziomie psychologicznym będziemy pamiętali, co się w naszym życiu wydarzyło. Jeśli oddajemy to Panu Bogu, to pamięć o tych wydarzeniach nie będzie dla nas bolesna, nie będzie nas zamykała ani na Boga, ani na innych ludzi. Ale pamięć o tych doświadczeniach może być miejscem działania jego łaski. Celem przebaczenia nie jest zatem zapomnienie tego, co się wydarzyło; nie wymagajmy od siebie czegoś, co jest niemożliwe. Na poziomie psychologicznego przeżywania doświadczeń, pamiętamy tak samo dobre rzeczy jak i zło, którego doświadczyliśmy. To dzięki łasce bożej te doświadczenia nie będą nas niszczyły. O to chodzi w tym, że one z ran stają się stygmatami: doświadczenie tego, co było w przeszłości, zło, którego doświadczyliśmy, ono nas nie niszczy, nie zamyka ani na Boga, ani na drugiego człowieka, ale jest bardzo często miejscem działania łaski bożej.

Bywa jednak i tak, że niezwykle trudno jest nam wybaczyć komuś popełnione winy, przejść nad złem, podać rękę. Jak się tego nauczyć?

Nie mówię, że to jest proste. Dlatego wymaga to działania łaski bożej. Zobaczmy, co wyróżnia Stary Testament od Nowego Testamentu. W Starym Testamencie jest napisane, że bliźniego swojego będziesz kochał, a nieprzyjaciela będziesz nienawidził. Natomiast Pan Jezus wzywa do tego, czego wprost nie ma powiedziane w Starym Testamencie; są tylko zapowiedzi tej postawy właśnie – miłości nieprzyjaciół. Chrystus przychodzi właśnie po to, aby nie tyle nauczyć nas tego, pokazać, jak to robić, bo Chrystus całym swoim życiem pokazuje, jak to robić, ale żeby dać nam siłę do tego, bo po ludzku jest to niemożliwe. Akurat do wybaczenia nieprzyjaciołom, tym, którzy nas skrzywdzili, potrzebujemy łaski Jezusa Chrystusa, aby to przebaczenie mogło się w nas dokonać. Tym jest chrześcijaństwo i tym jest wiara w Jezusa Chrystusa – nie swoimi siłami jesteśmy w stanie komuś wybaczyć, ale to Chrystus daje nam te moc, aby wybaczyć. Możemy też powiedzieć inaczej: to Chrystus w nas wybacza tym ludziom, bo my sami z siebie nie bylibyśmy w stanie tego zrobić.

„Śmierć jest ogromnym wyzwaniem. Nawet dla człowieka wierzącego – pisze Ojciec w „Pogotowiu teologicznym”. Nie potrafimy zaakceptować śmierci? Jak powinniśmy ją traktować?

Śmierć jest wyzwaniem nawet dla człowieka wierzącego, ponieważ nikt z nas nie ma doświadczenia śmierci. Umiera się tylko raz. Nawet człowiek wierzący wchodzi w pewną rzeczywistość, która jest niepowtarzalna. Nie możemy umrzeć na próbę, a jak nam nie wyjdzie, to spróbujemy jeszcze raz. Nie. Jako ludzie, nabieramy doświadczenia poprzez wielokrotne próby podejmowania czegoś. Tak jest w życiu – doświadczenie wzrasta w miarę tego, ile prób podjęliśmy. Natomiast nie możemy umrzeć na próbę, dlatego, nawet dla człowieka wierzącego jest to pewne wyzwanie, aby przyjąć śmierć. Wiara daje nam tutaj nadzieję na życie po śmierci, natomiast to wymaga od nas aktu wiary. Nie jest tak, że to jest oczywiste. Musimy uwierzyć w to, że coś po życiu na ziemi jest. To jest przestrzeń wiary, a nie nauki. Dlatego jest to wyzwanie, nawet dla naszej wiary. Niektóre osoby w sposób dramatyczny przeżywają śmierć bliskich czy zbliżającą się swoją śmierć, ponieważ to może zachwiać również naszą osobistą wiarą. Im bardziej jesteśmy zanurzeni w relację z Bogiem, im bardziej żyjemy stale, codziennie oddawaniem się Bogu, tym łatwiej jest nam śmierć zaakceptować.

O tę akceptację właśnie chciałam zapytać. Czy i jak powinniśmy przygotowywać się do śmierci?

Tak myślę. Do wielu rzeczy się przygotowujemy, które są niepewne, prawda? Natomiast jedyna pewna rzecz, która nas czeka, to śmierć.

Ale się jej boimy.

Na sto procent mogę powiedzieć, że wiem, co czeka panią w przyszłości. Nie ma innego wyjścia z tego świata. Chyba, że Pan Jezus powtórnie przyjdzie i inaczej to rozwiąże. Natomiast wtedy też, jak sądzę, serce by nam pękło ze szczęścia, jeżeliby Pan Jezus przyszedł i też byśmy umarli, żeby zostać wskrzeszeni przez Niego. Normalnie, to przez śmierć wszyscy opuszczamy ten świat i nikt z nas nie zna dnia ani godziny. Im więcej mamy lat, tym statystycznie rzecz biorąc, prawdopodobieństwo mojej śmierci jest większe. Ale nikt też nie powiedział, że ja mogę dożyć końca dzisiejszego dnia, bo mogę umrzeć za chwilę. Dlatego trzeba być stale przygotowanym na to, że możemy odejść z tego świata.

Ale pisze też Ojciec o czymś tak zaskakującym, jakby to się mogło z pozoru wydawać, jak bunt wobec śmierci. Czy bunt wobec śmierci to dobra rzecz?

Tak. Ponieważ Bóg nie chciał śmierci. Ona weszła, jak czytamy w Księdze Mądrości, przez zawiść diabła, czyli przez grzech pierworodny. To, co jest opisane w początkowych rozdziałach Księgi Rodzaju, jest swego rodzaju rozerwaniem tego naturalnego bycia człowiekiem, czyli jedności duszy i ciała. W kościele katolickim wierzymy, że dusza opuszcza ciało po śmierci i ten element duchowy dalej trwa – dusza idzie albo do nieba, albo do czyśćca, albo do piekła, w zależności od tego, jakiego wyboru dokonał człowiek. Ale utrata życia jest pewnym rozerwaniem i nie jest to czymś naturalnym. Człowiek został powołany do tego, żeby żyć. Zatem bunt wobec śmierci nie jest niczym złym, dlatego, że jeśli buntujemy się przeciwko Bogu wobec śmierci, to oznacza, że jeszcze jakąś relację z Bogiem mamy. To przypomina trochę relację Hioba z jednej z ksiąg ze Starego Testamentu.

Ale Hiob przyjmował wszystkie te nieszczęścia, jakie na niego spadały.

Przyjmował, ale kiedy wczytamy się w to, co mówił, zobaczymy, że też się buntował. Te wszystkie „po co się urodziłem”, „po co mi to wszystko było”. „lepiej, żebym się nigdy nie narodził”, te różne etapy buntu i akceptacji są u niego pokazane. My też śmierć przeżywamy w konkretnych etapach; najpierw się ją odrzuca, potem się człowiek buntuje, potem akceptuje. Te wszystkie etapy można też zauważyć u Hioba. Tak więc bunt to jest mimo wszystko jakiś sposób relacji z Bogiem, który jest dawcą życia. Proszę zwrócić uwagę – na Hioba Pan Bóg nie jest obrażony; nie ma mu za złe, że Hiob się buntuje i narzeka. Pan Bóg się za to nie gniewa. Człowiek ma prawo wyrazić swoje emocje, jeżeli doświadczenie śmierci jest dla niego trudne, szczególnie doświadczenie śmierci osób niewinnych, dzieci. Wtedy rzeczywiście może je wobec Boga wyrażać, ale też prosić tu Boga o jakąś reakcję, o pomoc w zrozumieniu tego doświadczenia.

Usłyszałam raz anegdotę o człowieku, który na wędrówce w górach pośliznął się i wpadłby w przepaść, gdyby nie występ skalny, którego się złapał. Wisząc nad przepaścią zawołał: „Boże ratuj”. Z nieba odezwał się Bóg i powiedział: „Puść się”. Człowiek zamilkł zestrachany, a po chwili zawołał: „Niech mnie ktoś uratuje!”. Historia ta rodzi podstawowe pytanie: na ile ufamy Bogu? Jak naprawdę to nasze zaufanie w Opatrzność wygląda?

Myślę, że warto się zaufania uczyć. Każdy z nas, spontanicznie, chciałby ufać. Człowiek to w sobie ma, że chciałby ufać innym ludziom; że chciałby ufać Bogu. Natomiast my się tego uczymy, stopniowo, z dnia na dzień. Nie stawiałbym więc tej kwestii na ostrzu noża – albo ufam, albo nie ufam. Podchodziłbym raczej optymistycznie do człowieka i starał się wzmacniać te aspekty, które uczą zaufania wobec Pana Boga w codziennych sytuacjach życiowych. W zależności od sytuacji czasem jest łatwiej, a innym razem trudniej o to zaufanie.

Przypomniała mi się ta anegdota, kiedy czytając ojca książkę, doszłam do fragmentu mówiącego o tym, że zaufanie czasem przypomina chodzenie na linie nad przepaścią. Co tu konkretnie Ojciec miał na myśli?

Tak jest z zaufaniem. Ono nie jest sprawdzalne. Jeżeli ufam, to znaczy, że nie mam wszystkich danych rozumowych, które by potwierdzały mi, że tak jest naprawdę. W książce daję prosty przykład zaufania do ludzi: kiedy słyszymy w radiu prognozę pogody mówiącą o tym, że dzisiaj będzie padał deszcz, to zazwyczaj wychodząc z domu, zabieramy parasol, prawda? Nie mówimy: „Nie biorę parasola, sprawdzę, czy się nie pomylili”. Parasol bierzemy, bo od tego zależy, czy zmokniemy, czy nie. Zaufanie wymaga więc tego, że nie mam wszystkich danych, by sprawdzić, jak będzie naprawdę, więc wierzę drugiej osobie, że ona to sprawdziła, wyciągnęła właściwe wnioski. Musimy oprzeć się na kimś; sam tego nie sprawdzam, a powierzam się innym osobom. O to chodzi w zaufaniu, że nie jestem zależny tylko od siebie, ale że powierzam się innym osobom. W różnym stopniu i w różnych relacjach. Czy to będą relacje rodzinne, relacje miłości, czy relacje w związku z pewnymi informacjami, które otrzymujemy z mediów; czy relacje do autorytetów, które uczą nas reguł. Ufam nauczycielowi i temu, co mówi na lekcji i uważam to za prawdę. W tym poznawaniu prawdy również powierzam się komuś. Zaufanie opiera się na relacji do innych osób. Tymczasem nasz rozum chciałby czasem sam wszystko sprawdzić.

Dziś mamy wyraźny kryzys autorytetów, wystarczy spojrzeć na różne ruchy antynaukowe, na odwracanie się od nauki. Skąd się to w ludziach bierze, że przestają ufać nauce?

Upadają nie tylko autorytety naukowe, ale i różne inne. Wydaje mi się, że w dużej mierze związane jest to z mediami. W istocie mamy mało relacji realnych z ludźmi, że one są zapośredniczone przez media. To jest problem współczesnego świata; przy bardzo szybkim rozwoju mediów społecznościowych zaczyna się pojawiać mnóstwo różnych autorytetów, które na różne tematy mówią różne rzeczy sprzeczne. Jesteśmy w takiej sytuacji, gdzie pewna wiedza na temat życia i świata zaczyna być weryfikowana. Nie ma nic złego w tym, że pewne rzeczy weryfikujemy, czy tak jest naprawdę, natomiast jest w tej weryfikacji dużo większe przyspieszenie niż to było dawniej. Kto dawniej mógł zweryfikować wiedzę na temat świata? Ten, kto przeszedł poważne studia. W świecie mojej babci na przykład wiedza ludzi pozostawała mniej więcej na takim samym poziomie przez całe życie. Żyli w jednej wiosce, daleko w górach, mieli mało informacji; tak jak ich wiedza została w szkole ukształtowana, tak ona przez całe ich życie, bez większych zmian, trwała. Natomiast dzisiaj otwierając telefon, mamy dostęp do takich obszarów wiedzy, że zaczynamy się w tym wszystkim gubić; co jest prawdą, a co jest fałszem? Zbyt duża ilość informacji powoduje to, że również ta ufność w autorytety zostaje podważona i relacja do autorytetu zostaje naruszona. W tym, wydaje się, tkwi problem, że bardzo szybki dostęp do bardzo dużej ilości wiedzy, której człowiek nie jest w stanie zweryfikować, zinterioryzować, przerobić i włączyć do swojego światopoglądu. Na to, żeby utworzyć własny światopogląd, też potrzebuję trochę czasu. Potrzebuję pewne rzeczy przemyśleć, uznać, żyć według nich, jeżeli są to pewne zasady etyczne. Tak duży przypływ wiedzy powoduje, że nie jesteśmy w stanie złożyć z tego spójnego światopoglądu.

Dlatego czasem trzeba człowieka postawić do pionu. Podobało mi się, jak pisze Ojciec we wstępie do książki, że przed wstąpieniem do zakonu pracował jako rehabilitant w szpitalu i taka była właśnie Ojca rola, aby pionizować pacjenta, stawiać ich na nogi. Czy „Pogotowie teologiczne” zawiera w sobie to zadanie?

Staram się, żeby to było powolne stawianie na nogi, mimo że słowo pacjent nie jest tu może najlepszym sformułowaniem. Ale z drugiej strony ojciec święty też uważa, że Kościół to jest szpital polowy, więc wydaje mi się, że nie ma się co takiego porównania wstydzić. Rzeczywiście, często słabo znamy nauczanie Kościoła, jeśli chodzi o pewne tematy. Dlatego staram się w tej książce przypominać, co mówi Kościół na dany temat, jak odpowiada na dylematy naszych czasów. Z jednej strony może to przypominać pionizację, ale jest jeszcze drugie zajęcie, którym się zajmowałem jako rehabilitant, a była to korekcja postawy. Mamy różne wady postawy; czasem one są niezawinione, a czasem zawinione. Z wiedzą na temat nauczania Kościoła może być podobnie. Chodzi po prostu o korygowanie pewnych postaw życia chrześcijańskiego.

Jakie wady od razu rzucają się w oczy? Co natychmiast należy skorygować?

Wystarczy znać katechizm kościoła katolickiego. To rzecz pierwsza, bo musimy znać źródło. Jeśli mówię wiernym, jak wejść w żywą relację z Panem Bogiem, z Jezusem, to bardzo często mówię o Słowie Bożym. Musimy znać Pismo Święte. Święty Hieronim mówił, że nieznajomość Słowa Bożego jest nieznajomością Chrystusa. W ten sposób wchodzimy w żywą relację z Chrystusem i jest to jeden z ważnych sposobów. Jeżeli chcemy żyć po chrześcijańsku, to musimy znać katechizm kościoła katolickiego. Wiele niewłaściwych postaw rodzi się z nieznajomości katechizmu. Recepta pokazuje nam, jak wiele wad możemy samodzielnie skorygować, bez uciekania się do jakiejś wielkiej pomocy, poprzez systematyczne poznawanie katechizmu kościoła katolickiego; on wskazuje, jaka powinna być moja postawa, jak powinienem jako chrześcijanin reagować na pewne zjawiska, jak myśleć o sprawach związanych z nauczaniem kościoła. Tam to wszystko jest.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ojciec Wojciech Surówka OP: Bóg nie chciał śmierci. Ona zjawiła się przez zawiść diabła - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska