OPOLSKA ALEJA GWIAZD

Małgorzata Kroczyńska Anita Koszałkowska Współpraca Jarek Wasik
Wyjechali z Opola, bo marzyli o scenie i karierze. Dziś ich twarze zna cała Polska. Wyjechali z Opola, bo marzyli o scenie i karierze. Dziś ich twarze zna cała Polska.

Grają na deskach najlepszych teatrów w Krakowie, Warszawie, Łodzi. Angażują ich najlepsi reżyserzy teatralni i filmowi. Oglądając "Miasteczko", "Złotopolskich" czy "Na dobre i na złe", patrzycie na chłopców stąd. Każdy z nich, bez względu na to, gdzie ich rzuci los, w rubryce "miejsce urodzenia" pisze: Opole.Jakub Przebindowski (29 lat). Absolwent krakowskiej PWST. Aktualnie na etacie w Teatrze Nowym w Łodzi, związany także z impresaryjnym Teatrem Stu w Krakowie.
Na scenie zadebiutował już jako student drugiego roku, u Mikołaja Grabowskiego. Ma za sobą wiele znaczących ról teatralnych i filmowych - zagrał m.in. w "Wielkim tygodniu" Andrzeja Wajdy, ale popularność przyniosły mu role w serialach telewizyjnych: "Na dobre i na złe" i "Miasteczko".
O aktorstwie nie marzył od dziecka. - Dopiero w klasie maturalnej przyszedł mi do głowy taki pomysł - mówi. - Kończyłem średnią szkołę muzyczną. Muzykiem jest mój ojciec i właściwie naturalne się wydawało, że powinienem kontynuować tradycje rodzinne. Jednak absolwentem Akademii Muzycznej jest mój młodszy brat. Ja wybrałem scenę i dobrze się na niej czuję.
Czy gdyby urodził się i wychował nie w Opolu, lecz w zupełnie innym miejscu i czasie, jego losy potoczyłyby się inaczej? Uważa, że to ludzie określają miejsce, tworzą atmosferę, a w gruncie rzeczy i tak o tym, kogo i gdzie spotkamy, decyduje przypadek. Jeśli miałby wskazać impuls, który pchnął go do szkoły teatralnej, to na pewno był nim opolski teatr.
- Oglądałem w nim bardzo różne spektakle, nie wszystkie budziły mój zachwyt - przyznaje. - Ale i te złe wspominam, bo one prowadziły do takiej refleksji, że można inaczej.
Losy tak się dziwnie plotą, że wielu aktorów, których kiedyś obserwował jako widz na opolskiej scenie, są dziś jego kolegami z pracy. I czasem w towarzyskich rozmowach wszyscy wracają do Opola. Ale przyjeżdża tu już coraz rzadziej. Na święta, na rodzinne uroczystości. Innych powodów, żeby tu wracać, nie ma. Aktorstwo - jak mówi - to taki zawód, że idzie się tam, "gdzie można się realizować", gdzie są reżyserzy, z którymi chciałoby się spotykać i pracować. Dla niego właśnie ważniejsze jest nie co mógłby zagrać, ale u kogo, na przykład u Andrzeja Wajdy, Kazimierza Kutza, Mikołaja Grabowskiego, Grzegorza Jarzyny... Priorytetem jest teatr, ale filmowych propozycji też nie odrzuca. To po prostu kolejna praca.
- Dlatego zgodziłem się zagrać też w serialach, nie widzę w tym nic złego - mówi. Przyznaje też, że to dzięki rolom w serialach ludzie go rozpoznają - w sklepie, na ulicy, w autobusie. Trochę go to peszy, ale wie, że popularność jest wpisana w zawód, który uprawia. Do "Subiektywnego spisu aktorów", opublikowanego w "Polityce" przez Jacka Sieradzkiego, trafił jednak nie za role, które zjednały mu sympatię telewidzów, ale za kreacje w spektaklach - w "Ich czworo" Gabrieli Zapolskiej i w "Ślubach panieńskich" Aleksandra Fredry. W surowym osądzie Sieradzkiego aktor Jakub Przebindowski jest nadzieją polskiego teatru.

Radosław Krzyżowski (29 lat). Przed pięcioma laty skończył krakowską PWST. Od czterech sezonów w Teatrze Starym w Krakowie.
Jeszcze do trzeciej klasy opolskiego I LO myślał, że wybierze się na medycynę. Nie bez powodu wybrał profil biologiczno-chemiczny.
Kiedy matura zbliżała się wielkimi krokami, zorientował się, że poezja śpiewana i teatr sprawiają mu większą radość niż pantofelki i anatomia. Często bywał w Miejskim Domu Kultury, wsiąkł w młodzieżowe środowisko teatralne Opola. - Pasjonaci zdarzają się wszędzie. W maleńkiej wsi i wielkiej metropolii z setkami teatrów - mówi.
Do egzaminów przygotowywały go Elżbieta Zapendowska i Krystyna Maksymowicz. - Kiedy przyszło do składania dokumentów, serce mówiło mi: Kraków, rozum - Warszawa.
Zdawał do obu szkół teatralnych, kiedy dostał się tu i tu - musiał zdecydować. - Ela powiedziała mi: chcesz robić karierę, wybierz Warszawę. Wybrałem Kraków, zawsze mi bliski - wspomina.
Zaczynał od teatru niezależnego. Współpracował z Bogusławem Schaefferem, w którego teatrze zagrał w trzech spektaklach. Potem założył Studio Teatralne "Łaźnia". - To wielka szkoła aktorstwa - dodaje.
Pierwsza rola to "Wesele" Bogdana Hussakowskiego w teatrze Słowackiego. - Byłem na czwartym roku studiów i w dodatku niebawem otrzymałem angaż. Jakiż byłem szczęśliwy! - wspomina.
Od czterech sezonów jest etatowym aktorem Teatru Starego w Krakowie. Na koncie m.in. "Wiśniowy sad" Czechowa, "Kariera Artura Ui" Bertolta Brechta, "Lunatycy - Esch czyli Anarchia" w reżyserii Krystiana Lupy i wiele, wiele innych sztuk, nie schodzących z afisza.
No i jedna z najważniejszych - "Hamlet" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, którą otrzymał dzięki... castingowi. Recenzenci pisali o monologu Hamleta w wykonaniu Radosława: "jest bez cienia patosu, bez coraz bardziej rozpowszechnionego luzactwa. Zaskakuje szczerą prostotą" albo "otrzymaliśmy Hamleta-mężczyznę, mocnego, przenikliwego...".
Nie bez powodu otrzymał nagrodę prezydenta Krakowa - stypendium twórcze dla młodych artystów.
Na filmie na razie mu nie zależy, nie wysyła swoich zdjęć, nie jeździ na castingi filmowe.
Postawił na teatr. Przygotowuje się właśnie do "Idioty" Dostojewskiego i "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. - Mam co robić do czerwca - zapowiada.

Arkadiusz Janiczek (27 lat). Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Aktor Teatru Narodowego. Od dwóch lat znany telewidzom z serialu "Złotopolscy" - gra policjanta Rudego.
W filmie zadebiutował pięć lat temu. - Na ulicy minął mnie Radosław Piwowarski. Powiedział: Ty, rudy, zagrasz u mnie - opowiada. Za kilka miesięcy odebrał telefon i wcielił się w rolę szeregowego Marchewki w "Autoportrecie z kochanką".
Aktorstwo nie było wymarzonym zawodem. Kończył opolskie technikum mechaniczne i już szykował się do egzaminów na Politechnikę Śląska. Kierunek budowa maszyn. Wcześniej jednak związał się z opolskim Teatrem Jednego Wiersza Krzysztofa Żylińskiego. - Tam wszyscy myśleli o aktorstwie - mówi. No i były jeszcze opolskie konfrontacje. Chłonął je całym sobą. Za kilka lat wrócił na nie, ale już na scenę ("W małym dworku", "Wesele").
Zanim pojechał na egzaminy, jeździł do studia Doroty Pomykały uczyć się aktorstwa (dziś sam szkoli tam młodzież chcącą zdawać do szkół teatralnych). Wybrał szkołę w stolicy. - Zawsze lepiej być w Warszawie i przejechać kilka przystanków na casting, niż dojeżdżać tam z odległych miast. Nigdy nie myślałem o tym, by być aktorem poza Warszawą. Gdybym wrócił do Opola, pewnie byśmy się nie spotkali, musiałbym zająć się czymś innym - dodaje.
Będąc na trzecim roku, zagrał Hermesa w "Nocy Listopadowej" u Grzegorzewskiego. Nawet nie zdążył zamarzyć, w jakim teatrze chciałby pracować. Od razu dostał angaż do Narodowego.
Nie unika filmu. Po "Autoportrecie" były jeszcze m.in. "Historie miłosne" Stuhra, "Wszystkie pieniądze świata" Kotkowskiego, "Prymas - trzy lata z tysiąca" Kotlarczyk", "Człowiek z tłumu" Lvoffa.
W listopadzie odbędzie się premiera filmu "Kameleon" Janusza Kijowskiego". - To taka mazurska "Ekstradycja". Partneruję Piotrowi Machalicy - zapowiada aktor.
Skończył zdjęcia do filmu Mariana Terleckiego "Komedia więzienna" z Olafem Lubaszenką. No i "Wiedźmin". - Film przygotowywany jest w wersji kinowej i telewizyjnej. Widziałem spoty. Wygląda na to, że pojawię się w obu wersjach - twierdzi.
Niebawem w teatrze będzie można go zobaczyć w "Śnie nocy letniej" Grzegorzewskiego, "Farsie na trzy łóżka" Anny Seniuk i "Świętoszku" Andrzeja Seweryna (teatr tv).
Największa popularność przyszła po "Złotopolskich". - Od dwóch lat nie płacę mandatów - żartuje. - Spotykam się z różnymi reakcjami. Jedne nieprzyjemne, jak na przykład w opolskim Realu, gdzie zdarza się, że ludzie wytykają mnie palcami, i te zaskakująco miłe.
Nie ma zawodowych marzeń. - Nauczyłem się cieszyć z roli dopiero w momencie podpisania umowy - mówi. Gra tylko w swoim Teatrze Narodowym. Telenoweli nie traktuje jak sztuki. Po prostu gra policjanta.
Coraz częściej odwiedza Opole, które zaniedbał podczas studiów. - Tu wypoczywam, odwiedzam znajomych, a poza tym to miasto pachnie. Tu jest rodzina - mówi. Stara się raz na dwa tygodnie tu wracać.

Rafał Maćkowiak (26 lat). Ukończył Warszawską Akademię Teatralną. Od razu dobrze się zapowiadał. Już na drugim roku studiów zagrał główną rolę w filmie "Gniew" w reżyserii Marcina Ziębińskiego.
O teatr, jeszcze amatorski, otarł się po raz pierwszy w harcerstwie. O wyborze zawodu zdecydowały jednak dopiero zajęcia parateatralne, w których uczestniczył w Stanach Zjednoczonych.
- Byłem uczniem II LO w Opolu, w czwartej klasie pojechałem do USA, żeby szlifować język - wspomina. - Zresztą po maturze przez rok studiowałem w opolskim kolegium językowym, ale powoli dojrzewała we mnie decyzja o zdawaniu do szkoły teatralnej.
Nie żałuje, że ją podjął, choć dziś dostrzega w tym zawodzie "pewne problemy", przede wszystkim ciągłą niepewność, czy będzie praca, przyjdą kolejne propozycje. Na razie nie narzeka na ich brak. Zwłaszcza w teatrze. Od nowego roku etat w warszawskim "Studiu" (gra m.in. w "Sanatorium pod klepsydrą" według Schulza) zamierza zamienić na Teatr Rozmaitości, jedną z najpopularniejszych i dzięki zaangażowaniu młodych zdolnych reżyserów najwyżej ocenianą w tej chwili scenę w stolicy. Do Warszawy już się przyzwyczaił, chociaż tęskni za Opolem. Ciągle wśród kolegów aktorów spotyka ludzi stąd - jeśli nie tak jak on urodzonych w Opolu, to przynajmniej takich, którzy zakotwiczyli tu na jakimś etapie swojego zawodowego życia. Sam przyznaje jednak: - Dziś każdy woli być w pobliżu Warszawy, bo tutaj oprócz teatru, z którego wyżyć się przecież nie da, jest jeszcze telewizja, film, reklama. Chodzi po prostu o pieniądze.
Wolałby robić tylko to, co chce, a nie musi, ale coraz częściej wybiera właśnie to, co musi. Więc choć stawia głównie na teatr, zagra też w telenoweli, jeśli tylko dostanie taką propozycję. Ma na koncie epizod w jednym z najpopularniejszych telewizyjnych seriali (w "Na dobre i na złe" zagrał zazdrosnego narzeczonego ślicznej siostry Marty).
- Chociaż oczywiście nie tego oczekuję po tym zawodzie - zastrzega. - Marzę o dobrej roli w filmie. Takim zaangażowanym, aktualnym, współczesnym, choć niekoniecznie w formie, tylko w przekazie. Chciałbym na swojej drodze zawodowej spotkać ludzi, którym zależy na tym, żeby coś zmienić.
To idealizm. Przyznaje. I dodaje, że jeśli kiedyś straci wiarę w ideały założy rodzinę i zacznie hodować kozy.
Na razie cieszą go dobre recenzje, jakie zbiera film reżysera -debiutanta Przemysława Wojcieszka "Głośniej od bomb", prezentowany na tegorocznym festiwalu w Gdyni, w którym zagrał główną rolę. - To była rola najbliższa mojej wrażliwości, poczuciu tego, co jako aktor chciałbym robić.

Janusz Onufrowicz (32 lata). Do słynnej łódzkiej Filmówki dostał się dopiero za trzecim podejściem, ale za to po szkole los okazał się dla niego bardzo łaskawy. Mógł wybierać między etatem w warszawskim Teatrze "Studio", propozycją od Jerzego Gruzy, która nadeszła z Teatru Jaracza w Łodzi i pracą u Adama Hanuszkiewicza. Mistrz chciał go obsadzić w "Dziadach" w roli Gustawa, o której wielu młodych, początkujących aktorów może tylko marzyć.
- Więc związałem się z teatrem Hanuszkiewicza, wiążąc z nim nadzieje na przyszłość. Źle zrobiłem - ocenia po latach - spektakl okazał się niewypałem, delikatnie mówiąc. Nie żałuję swojej decyzji, ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że źle wybrałem. Odszedłem po dwóch sezonach, za ogólnym porozumieniem stron.
Innych propozycji już wtedy nie było, więc przez kolejne dwa lata dorabiał w knajpie, pisał wiersze, grał bajki dla dzieci w przedszkolach, pracował jako copywriter w agencji reklamowej i chodził na castingi.
Został w Warszawie, choć - jak przyznaje - nie darzy tego miasta szczególnym sentymentem: - Urodziłem się w Opolu, studiowałem w Łodzi, a do Warszawy wyniosłem się z rozsądku.
Opłacało się. Dziś za sprawą roli w "Złotopolskich" jest jednym z najpopularniejszych filmowych policjantów - posterunkowym Jasiem, bez pamięci zakochanym w koleżance z pracy Marylce (Anna Przybylska).
Ale niewielu fanów i fanek sympatycznego policjanta wie, że Janusz Onufrowicz to także znany już w środowisku scenarzysta i autor tekstów piosenek. Pisał m. in. dla Katarzyny Groniec, zespołu Grejpfrut, Alicji Bachledy-Curuś, a od kilku dni codziennie stacje radiowe puszczają piosenkę z najnowszej płyty Ewy Bem "Esemesy", do której on napisał słowa (sam zresztą uwielbia komunikować się z ludźmi za pomocą esemesów). Zdradza, że rozpoczął też współpracę ze Zbigniewem Wodeckim. Czasem sam siada z gitarą i śpiewa. Raz w roku śpiewa publicznie - na Przeglądzie Piosenki Autorskiej w Warszawie. Ale z aktorskich ambicji nigdy nie zrezygnował. Chciałby zagrać u Grzegorzewskiego, Jarzyny, Warlikowskiego, Krystiana Lupy. Na planie filmowym chętnie spotkałby się z... Hoffmanem, Pacino i De Niro.
- Kocham być aktorem, kocham ten zawód i myślę, że mogę znaleźć w nim swoje miejsce z pożytkiem dla siebie i nie ze szkodą dla publiczności - żartuje. - Kocham też pisać i obie rzeczy chciałbym robić do końca życia, ale jeszcze wszystko może się zdarzyć i...wyląduję gdzieś jako stróż nocny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska