Opolska ziemia odkrywa szczątki ofiar komunistycznego terroru

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
W lesie koło wsi Dworzysko w gminie Łambinowice archeolodzy Instytutu Pamięci Narodowej odkopali wczoraj szczątki co najmniej siedmiu osób. Teraz trafią na szczegółowe badania do Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu.
W lesie koło wsi Dworzysko w gminie Łambinowice archeolodzy Instytutu Pamięci Narodowej odkopali wczoraj szczątki co najmniej siedmiu osób. Teraz trafią na szczegółowe badania do Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu. Krzysztof Strauchmann
Z charakterystycznymi śladami po ubeckiej kuli w tyle głowy.

Grób to dół dawnego szamba pałacowego. Między wybetonowanymi ścianami dwóch archeologów w kombinezonach ostrożnie zdejmuje warstwy czarnej, wilgotnej gleby. Podają ją w wiadrze na górę, gdzie inni palcami przeczesują grudy ziemi, sprawdzają wykrywaczem metalu. Kawałek dalej medycy sądowi z Wrocławia na czarnych foliowych płachtach układają wyczyszczone z błota ludzkie kości i fragmenty czaszki siedmiu osób. Co najmniej siedmiu.

- Zbliżamy się do dna wykopu, ale jeszcze możemy coś znaleźć - powiedział nam wczoraj o 15.00 kierujący pracami dr **

Krzysztof Szwagrzyk

z wrocławskiego oddziału

Instytutu Pamięci Narodowej

**.

- Na tym fragmencie kości czołowej czaszki widać wyraźnie otwór po kuli - pokazuje Łukasz Szleszkowski z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu. - To ślad po postrzale w głowę. Ci ludzie zginęli kilkadziesiąt lat temu, ale precyzyjne stwierdzenie czasu śmierci będzie teraz bardzo trudne. Części kości brakuje, możliwe że w wilgotnej glebie uległy całkowitemu rozkładowi.

- To bez wątpienia członkowie niepodległościowego podziemia, ofiary komunistycznego terroru w okresie powojennym - komentuje dr Krzysztof Szwagrzyk. - Ci ludzie nie zginęli w walce. Zostali zamordowani. Jest jednak za
wcześnie, żeby stwierdzić, z jakiego oddziału pochodzili.

Tajna siedziba UB

Kiedy w czwartek rano ekipa archeologów z IPN przybyła na to miejsce, w leśnym dole po dawnym szambie buszował dzik. Przez 60 lat po wojnie drzewa i krzaki zarosły teren dawnego majątku Grodzieniec - Scharfenberg. Po XIX-wiecznym pałacu zostały tylko kupy cegieł i zarośnięte wejścia do piwnic. Aż trudno uwierzyć, że budowla bez żadnych zniszczeń przetrwała II wojnę światową, a potem doszczętnie zniknęła. Przed wojną 500-hektarowa posiadłość należała do Kati von Thielmann, z rodziny, która w okolicy miała jeszcze kilka majątków. Materiałów archiwalnych o historii majątku praktycznie nie ma. Jeszcze mniej wiadomo o tym, co działo się tu do 1947 roku. Zachowało się kilka przedwojennych pocztówek, na których widać malowniczy pałac z tarasem od strony ogrodów, gdzie teraz pracują archeolodzy. Najbliższa wioska to leżący kilometr dalej dawny folwark i powojenny PGR Hunów-Dworzysko. W 1891 roku franciszkanie otworzyli w Hunowie zakład wychowawczy do resocjalizacji byłych więźniów i alkoholików. Dziś w dawnych budynkach klasztornych jest kilka mieszkań, należących do gminy Łambinowice. Najstarsi mieszkańcy nie pamiętają jednak okresu powojennego. O pałacu słyszeli, ale nikt nie zna jego mrocznych tajemnic.

- Do 1947 roku w pałacu mieściła się siedziba Urzędu Bezpieczeństwa - opowiada historyk dr Krzysztof Szwagrzyk. - Około 1950 roku pałac spłonął, a resztki murów rozebrano. Trafiliśmy tu dzięki współpracy z miejscową ludnością, która najlepiej wie, gdzie są miejsca warte zbadania. Ktoś wskazał nam dokładnie ten dół. Więcej jednak nie mogę na ten temat powiedzieć.

Na internetowych forach poszukiwaczy skarbów i tropicieli zagadek już w 2007 roku pojawiały się wpisy o Hunowie-Dworzysku. Z informacją, że można tu w lesie trafić na ludzkie szczątki.

- To ogromny obszar porośnięty lasem, pełen gruzu - pokazuje dr Szwagrzyk. - Na razie ograniczymy się do przebadania tego dołu. Żeby znaleźć zbiorową mogiłę, musielibyśmy mieć wskazówki pozwalające na zawężenie obszaru poszukiwań.

Medycy sądowi zabiorą odkopane szczątki do Wrocławia i będą na ich podstawie ustalać szczegółowo, jakiego wzrostu były ofiary, w jakim mniej więcej wieku, jakiej płci. Żeby przeprowadzić identyfikacyjne badania DNA, trzeba ustalić ich nazwiska, a potem trafić do rodzin.

Zbyt długa lista ofiar

W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się pojedynczy dokument UB z sierpnia 1946 roku o rozpracowaniu leśnej "bandy" "Zagłoby". Wynika z niego, że "banda" powstała we wrześniu 1945 roku na terenie ówczesnego powiatu niemodlińskiego z dezerterów z wojska oraz repatriantów, przesiedlanych z terenów wschodnich. Występuje jako oddział Narodowych Sił Zbrojnych. Jej szefem jest "Zagłoba", prawdopodobnie repatriant, którego nazwiska nie udało się UB ustalić. Całe ugrupowanie liczy około 40 osób. UB zwerbowało w otoczeniu grupy agenta, dzięki któremu udało się zorganizować obławę na oddział w lesie koło Hunowa. Kiedy tyraliera ubeków i żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zaczęła się zbliżać do bunkra "bandy", wybuchła strzelanina, trwająca trzy godziny. W jej wyniku wszyscy członkowie grupy "Zagłoby" - 29 ludzi - zginęli. Po stronie UB i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego ranne zostały trzy osoby, a kolejnych pięć odniosło lekkie obrażenia. UB zdobyła też znaczne ilości broni.

Dr Krzysztof Szwagrzyk nie kryje swoich zastrzeżeń do wiarygodności ubeckich archiwaliów. Mogą służyć bardziej zakłamaniu rzeczywistości, nawet jeśli wytwarzano je na wewnętrzne potrzeby aparatu bezpieczeństwa. W 2007 r. Wiktor Krzewicki opublikował w "Kurierze Brzeskim" artykuł o innym dokumencie UB, z lipca 1947 roku. Wynika z niego, że w wiosce Malerzowice, trzy kilometry od nieistniejącego już pałacu Scharfenberg-Grudzieniec, zatrzymała się w drodze do Czechosłowacji i na Zachód 40-osobowa grupa "Bartka". W wyniku walki z oddziałem UB "prawie wszyscy zginęli", a UB nie zanotowało żadnych strat własnych. Taki bilans strat oznacza tylko jedno - partyzanci podziemia antykomunistycznego wpadli w zasadzkę i zostali podstępnie wymordowani. Czy to ta sama grupa, o której mówi dokument o oddziale "Zagłoby"? Czy odnalezione ciała należą do zupełnie innych ofiar ubeckiego terroru, których w tamtych czasach było wiele.

Spisana w 1975 roku historia milicji i UB na Opolszczyźnie wymienia, że w 1946 roku organy bezpieczeństwa kierowane w Niemodlinie przez Józefa Będlewskiego, a złożone z chłopów i robotników przysłanych tu z Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego, zlikwidowały w tej okolicy między innymi: bandę NSZ pod kryptonimem "Świerk", bandę A. Lisowskiego, bandę "Petera", bandę "Szóstki" (tu jednak złapani trafili przed sąd, który skazał ich na śmierć). Nie ma słowa o "Zagłobie".

To nie koniec listy ofiar. Po wojnie przez Opolszczyznę wiódł szlak ucieczek do Czechosłowacji i dalej na Zachód. Uciekali zwykli ludzie i członkowie antykomunistycznego podziemia, ukrywający się przed represjami. UB o tym wiedziało, organizując prowokacje i tworząc ze swoich agentów rzekome siatki przerzutowe. We wrześniu 1947 roku w mieszkaniu przy ul. Dąbrowskiego w Nysie w zasadzkę wpadł Hieronim Dekutowski ps. Zapora, legenda antykomunistycznego podziemia na Lubelszczyźnie. "Zaporę" stracono dwa lata później po wyroku stalinowskiego sądu. Przez Nysę uciekali dwaj członkowie oddziału "Wiarus" z Podhala - Kajetan Samborski ps. Teściowa i Zbigniew Zarembski ps. Kanciarz. Według dokumentów UB - uciekli do Czechosłowacji, gdzie zostali zatrzymani przez tamtejszą bezpiekę.

- Dwa lata temu napisałem do archiwów czeskiego MSW z prośbą o udostępnienie dokumentów sprawy "Wiarusów" - opowiada Artur Kołodziej, historyk amator, badający dzieje antykomunistycznego podziemia na Podhalu. - Odpisali mi, że takie zdarzenia w ogóle nie miały miejsca. Jeśli zostali faktycznie złapani, to powinien się zachować przynajmniej jakiś protokół przekazania ich stronie polskiej. Podejrzewam, że zostali pochwyceni w okolicach Nysy i zabici.

Skazani na niepamięć

Dr Krzysztof Szwagrzyk (u góry) z wrocławskiego IPN od kilku miesięcy szuka na Opolszczyźnie masowych grobów ofiar UB: - Chciałbym, żeby to byli ludzie "Bartka", ale na razie nie ma na to dowodów.
(fot. KS)

O ludziach, których szczątki znaleziono w pałacowym szambie, można z pewnością powiedzieć jedno: nigdy nie stanęli przed sądem. Bez śledztwa ktoś wydał na nich wyrok śmierci i zatarł ślady zbrodni.

- Bardzo bym chciał, żeby to była mogiła partyzantów "Bartka", ale w tej chwili nie mam na to żadnych dowodów - przyznaje dr Krzysztof Szwagrzyk. - Będziemy to badać, dopóki nie uda się odnaleźć grobów pomordowanych partyzantów. Mam tylko nadzieję, że nie przyjdzie na to czekać latami.

- Po informacji o odkryciu nowego grobu na nowo podjęliśmy śledztwo, umorzone w 2010 roku, w sprawie śmierci żołnierzy z oddziału "Bartka" - mówi prok. Zbigniew Woźniak z Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Katowicach. Śledztwa w tej sprawie od 1990 roku prowadziły prokuratury w Gliwicach, Opolu i Katowicach. Wielokrotnie i bezskutecznie próbowano odnaleźć mogiły partyzantów "Bartka", m.in. w Barucie koło Jemielnicy, w Wierzbiu. We wrześniu 1946 roku UB zorganizowało przy pomocy swoich agentów misterną prowokację wobec dowodzonego przez Henryka Flame ps. Bartek oddziału Narodowych Sił Zbrojnych, działającego w rejonie Żywca i Podbeskidzia. Trzy grupy partyzantów, w sumie około 200 osób, zwabiono pod pretekstem przerzutu na Zachód, załadowano na ciężarówki i zawieziono gdzieś na Opolszczyznę. W nocy dwie grupy wysadzono w powietrze razem z zabudowaniami, gdzie spali. Członków trzeciej tylko ogłuszono i wyłapano, a potem rozstrzelano nad wykopanymi dołami.

Śledztwo w 2010 roku umorzono dlatego, że część ustalonych sprawców eksterminacji oddziału, ludzi z najwyższych władz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zmarła. Części sprawców nie udało się ustalić. Agent UB, który wprowadził cały oddział w zasadzkę, późniejszy PRL-owski dyplomata Henryk Wenderowski (vel kapitan Lawina) zmarł w 1997 roku. Przed śmiercią był przesłuchiwany, twierdził, że nie wiedział o śmierci partyzantów. Że był przekonany, iż ujęci przez UB stanęli przed sądem.

Wszystkich mordów na ludziach "Bartka" dokonywano w ustronnych, oddalonych miejscach, które mogły być leśniczówką (jak m.in. w Barucie) czy pałacem. Andrzej Bujok, jedyny partyzant, który dzięki szczęściu uciekł z matni, opowiadał potem, że przywieziono ich nocą pod jakiś pałac i zakwaterowano w parterowym budynku wozowni. On wdrapał się na stryszek i tam przeczekał strzelaninę, jaka wybuchła o świcie. Potem uciekał w stronę widniejących na południu zalesionych gór. Biegł między drzewami parkowymi, minął kapliczkę i zalesioną fosę.

Spod Malerzowic czy Dworzyska wyraźnie widać na południu łańcuch Jeseników. Czy więc pałac w Grudzieńcu-Scharfenbergu to miejsce kaźni oddziału "Bartka"?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska