Opolskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego. Słuchacie Jedynki!

Redakcja
Aby nie brukać koleżeństwa, urządzają swoje spotkania w zamkniętym gronie. Tylko ludzie z bazy, żadnych biurowych, nikogo z dyrekcji.
Aby nie brukać koleżeństwa, urządzają swoje spotkania w zamkniętym gronie. Tylko ludzie z bazy, żadnych biurowych, nikogo z dyrekcji. Paweł Stauffer
Aż prosiłby się tu jakiś literacko-filmowy greps w rodzaju "Bazy ludzi umarłych". No, ale oni przecież żywi. Żywi i odprasowani, bo koleżeństwo zobowiązuje. Tylko ich baza umarła.

To byli pracownicy bazy transportowej Opolskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego nr 1, którzy w sile dwudziestu kilku chłopa przybyli w sobotę do groszowickiego pubu Bawaria, aby nad golonką i mrożoną czystą odprawić coroczne misterium spotkania.

Spotkania, którego motorem nie jest ani Facebook, ani Nasza Klasa, ani żaden magik w krawacie od spotkań integracyjnych. Bo napędza je zwykłe koleżeństwo i niezwykła nostalgia.

OPBP nr 1 założono w 1959 roku. To była firma gigant, dawała pieniądze, pracę, fach i prestiż. W najlepszych latach zatrudniała 5 tysięcy osób, budowała w kraju i za granicą, roiło się w niej od majstrów, księgowych, inżynierów.

Więc aby dać właściwy obraz opolskiej "przemysłówki", trzeba by pozyskać na jej potrzeby połowę tego wydania gazety, a i tak kilka kolumn to by były same nazwiska.

To jest reportażyk, a nie Wikipedia. Tu nazwisk będzie kilka, sprawozdawczości szczypta. Ale za to sporo barwnych opowieści.

Zamknąć pudełko koparką

Józef Piontek łapie pudełko zapałek i wysuwa zeń szufladkę na jakieś dwa centymetry. O, tyle wystawało, tyle...

Tak otwarte pudełko kładło się na betonowym bloczku i brygada robiła zakłady. O co się można było zakładać w siermiężnych czasach PRL na budowie, jak nie o pół litra?

W tym czasie pan Józef skupiał się przed rozgrywką. A potem łaps za jedną wajchę, łaps za drugą i na kartonowe pudełeczko opadała łyżka wielkiej kopary E-302. Opadała, ale nie miażdżyła go, lecz precyzyjnie domykała. Rozlegały się brawa, a kto przegrał, leciał po flaszkę.

E-302 to było monstrum, największa w obozie socjalizmu koparka o masie 110 ton.
- To tak, jakby pan nauczył słonia włączać telefon komórkowy - mówi maestro, a jego paznokcie, którym nie dałaby rady żadna manikiurzystka świata, zaświadczają o naprawdę pracowitym życiu.

Z zapałkami to była wersja light. W wersji hard na betonie kładło się zegarek. To była jednak prawda, co mówiono wtedy o Polsce: że jest najweselszym barakiem w obozie demoludów.

Swe umiejętności Józef Piontek wykorzystywał też w bardziej pożyteczny sposób. Gdy w Opolu w latach 70. budowano gmach domu towarowego "Opolanin", swą koparką dokonywał cudów. Dłubał nią w wypełnionej rurami i przewodami ziemi niczym chirurg, który tak manewruje narzędziami, aby nie uszkodzić nerwów i żył. Podobno towarzysze z samego komitetu partii przychodzili popatrzyć z podziwem i posyłali do pana Józefa rozanielonych dziennikarzy.

Piontek pracował w OPBP nr 1 od 1972 roku do śmierci przedsiębiorstwa. Gdy umarło, zaczęli też umierać koledzy.

- Przychodzę na każde spotkanie, żeby zobaczyć, o ilu nas mniej - mówi.
Najgorszy był ubiegły rok. Pięciu z bazy odeszło. I to młode roczniki: od 58 do 63.

Sandacz dla kiełbaśnika

Innej sztuki dokonywał Edward Salamon, też na siodełku kierowcy. Przez wiele lat latem oddelegowywano go do flagowego ośrodka wypoczynkowego OPBP nr 1 w Międzywodziu.

Woził tam wczasowiczów, kolonistów, żeberka na kolację, ziemniaki na obiad.

Ośrodek był sto metrów od morza, tuż za wydmą, w rozległym suchym, aromatycznym sosnowym lesie. Miejscówka taka, za którą dziś każdy deweloper oddałby majątek. Bo "Jedynka" musiała mieć wszystko prima sort. Jak nad morzem, to przy samej plaży. Jak w Turawie, to na jedynej na jeziorze wyspie. Jak w górach, to w urokliwej Muszynie.

Dziś pozostały z tego resztki, obrzyny, szczątki. Rozkupione po kawałku, rozsprzedane za grosze. No, ale wtedy, gdy Edward Salamon rządził za kółkiem, wszystko trzymało się jeszcze jakoś kupy pod żelazną ręką Heleny Liszegi, nieżyjącej już szefowej firmowych ośrodków. Wszystko oprócz socjalizmu.

- To były liche lata 80. Byłem tam kierowcą, ale i myśliwym - snuje swą opowieść pan Edward. - Wstawałem o trzeciej rano, odpalałem żuka albo nyskę i jechałem do Kamienia Pomorskiego do spółdzielni po mleko na śniadanie.

Po drodze wstępowałem do Bellony, gdzie rybacy trzymali już dla mnie świeżutkiego sandacza. Z tym sandaczem jechałem do pana Mietka pod Dziwnów, który miał folie. Brałem ogórki i z ogórkami do Dziwnowa, do masarza.

No i miałem wędlinę. W drodze powrotnej zahaczałem o rybaków, żeby odwdzięczyć się im wędliną. Mieli już o tej porze uwędzonego węgorza, to brałem dla faceta, od którego zależały dostawy warzyw. Potem jeszcze tylko chleb w gieesie i jak wczasowicze się budzili, spiżarnia była już pełna. Jakoś się kręciło.

Przyjaźń nie tylko na poligonie

Ale najlepiej kręciło się na tak zwanym eksporcie. W ówczesnym obozie socjalistycznym modna była wymiana świadczeń między firmami z zagranicy. Ale tylko tej zaprzyjaźnionej.

Polacy budowali w Czechosłowacji. Czesi w Rumunii, a NRD-owcy w ZSRR. Na dobrą sprawę każdy kraj był w stanie postawić u siebie swoimi siłami te wszystkie huty, cementownie, kopalnie czy oczyszczalnie ścieków, ale taka samodzielność byłaby wbrew idei internacjonalistycznej kooperacji, jak wtedy mówiono.

Wypadało, aby państwa Układu Warszawskiego bratały się także na placach budów, a nie wyłącznie na poligonach, gdzie ćwiczono warianty ataku na kraje zgniłego Zachodu.

Wszystkiemu sprzyjał i wszystko napędzał tak zwany rubel transferowy, waluta, której sensu istnienia nie potrafili wytłumaczyć najtężsi ekonomiści. Mętne przeliczniki, księżycowe wskaźniki, gromkie gospodarcze "uuurrrrraaaaa!!!".

- A nam portfele puchły - mówi Roman Kozioł, który przyszedł do "Jedynki" w latach 70., od razu po wojsku, i pracował aż do zgonu firmy w 2005 roku. - Marzył mi się eksport w Libii i szukałem firmy, która wysyłała tam ludzi. Chciałem odejść z OPBP nr 1 - wspomina - ale dorwał mnie Piotr Mital, nasz legendarny szef bazy, i mówi: Do Libii?! Tam choróbska tropikalne, zniszczysz się. Popracuj tutaj trochę, a ja ci załatwię eksport. No i załatwił. Blisko, a zyskownie.

To prawda. W Czechosłowacji tamtejszy robotnik dostawał 2,8 tysiąca koron, a polski robotnik na eksporcie 5,6 tysiąca. Z czego połowę w bonach Pekao.

To było kolejne ekonomiczne cudactwo komuny, która potrzebowała jak tlenu dolarów, więc zabierała je pracującym na eksporcie robotnikom (połowę pensji dostawali w dolarach), dając w zamian bilety zwane bonami, za które w Peweksie można było kupować dobra niedostępne w zwykłych sklepach. Przez długie lata PRL bony cenione były na równi z dolarami i markami RFN.

Szef, który wyszedł z kanału

Pytam, dlaczego Piotr Mital był dla nich taki ważny. To nazwisko przewija się przy każdym niemal toaście. Piotrek i Tomek. Tomek i Piotrek.

- Bo Mital wyszedł z kanału, dlatego go tak szanujemy - tłumaczy Marian Sobylak, kierowca, mechanik i jeden z animatorów spotkań "ludzi z bazy". - No, z tego kanału, w którym się naprawia auto. Wyszedł z kanału i został potem ważnym szefem. Niektórym by odbiło, ale nie jemu. Dzięki temu kanałowi znał pracę i gdy trzeba było, umiał złapać za pysk albo dać człowiekowi premię.

- A Tomek to Tomasz Michalski, nasz ukochany dyrektor, jedyny w swoim rodzaju. Ani przedtem, ani potem już takich nie mieliśmy - wyjaśnia Zdzisław Środa, kierowca i dyspozytor. - To na jego prośbę przemycałem z Czechosłowacji dokumenty ważnej budowy.

Przemyt na prośbę dyrektora? Zdzisław Środa śmieje się i spieszy z wyjaśnieniem:
- Proszę pamiętać, że to była komuna i wszelkie przemysłowe dokumenty objęte były tajemnicą prawie wojskową. I dochodziło do kolejnego paradoksu, że OPBP nr 1 budowało za granicą, ale dokumentacji z aktualizacjami nie mogło mieć u siebie, w centrali na ulicy Kośnego w Opolu. Żeby takie papiery przewieźć, trzeba było mieć zgodę ministra. A przecież nie będziemy za każdym razem pisać podania. Więc przemycałem.

Czy bez wpadki? Zdzisław Środa gmera w pamięci, po czym wybucha śmiechem, a wraz nim - po chwili - cała nasza część stołu:

- Raz o mało nie wpadliśmy, bo celnik czeski niuchał w naszych bagażach, ale jakaś opatrzność nad nami czuwała, bo gdy już sięgał po torbę z papierami, spadła mu na głowę klapa bagażnika busa. Facet był przez miesiąc na L-4, a potem został moim najlepszym kolegą na granicy.

- Bo mu pan udzielił wtedy pomocy?
- Nie, bo mu następnym razem dałem litr spirytusu.

Plomby z gumy do żucia

Takie znajomości przy szlabanie przydawały się, choć robotnicy OPBP nr 1 i tak mieli specjalne książeczki graniczne, do których wpisywali przewożony do Polski towar. Mogli go wwieźć dziesięć razy więcej niż normalny turysta.

Wyliczają:
- Krupiczka, teja, czyli herbata z rumem w plastikowych butelkach jak po kokosalu, słynna czekolada "Studencka", lentilky, pomarańcze, piwo. Byliśmy najlepszymi dostawcami prywatnych bud spożywczych na opolskim targu.

- A w drugą stronę jechały polskie parasolki i japonki - przypomina sobie Roman Kozioł. - A kiedyś sprzedałem Czechowi dżinsy marmurki. Cały miesiąc żyłem jak król.

Żeby wyjechać na eksport, trzeba było mieć dobre zdrowie i zęby bez dziur. Wstępnych oględzin paszczęki dokonywał inny legendarny pracownik "Jedynki" dr Świętalski, też już świętej pamięci.
- Był bardzo rygorystyczny - opowiada Edward Salamon. - To wie pan, co się robiło? Zatykało się dziurę w zębie gumą do żucia. Jak było słabe światło, to się dało oszukać. Całe brygady lepiły sobie zęby gumą.

- Myśmy byli tacy trochę Cyganie - mówi Krzysztof Stańczyk, ślusarz-spawacz. - Ciągnęło nas w świat, na delegacje. Bo to się naprawdę opłacało. Wypłata szła na konto, a człowiek żył z niezłych delegacji, które jak się uparł, też mógł zaoszczędzić, bo przecież dostawał za darmo dwa posiłki dziennie.
Co się stało, że gigant OPBP nr 1 upadł, i to dopiero po 16 latach nowej Polski?

Ci bardziej refleksyjni tłumaczą, że to tak jak z cesarstwem rzymskim: zawaliło się pod swoim ciężarem. Ci bardziej życiowi mówią wprost, że to przez złą, pazerną młodą kadrę, która przeniosła metody zarządzania rodem z firmy typu piramida-kogutek.

- Rozwalili wszystko w cholerę - skarży się Marian Sobylak. - Serce boli patrzeć na puste miejsce po naszej bazie.

- Teraz rządzi zawiść i podpierducha - tłumaczy Zdzisław Środa. - Egoizm szefów doprowadził niejedną firmę do katastrofy.

- Zostało nam tylko koleżeństwo - dodaje Wiesław Kowanda.
To dlatego, aby nie brukać tego koleżeństwa, urządzają swoje spotkania w zamkniętym gronie. Tylko ludzie z bazy, żadnych biurowych, nikogo z dyrekcji.

Pytam, czyby doprosili do stołu, gdyby jednak zjawił się ktoś nie z ich klimatów.
- Zależy kto - Marian Sobylak unosi palec. - Bo są tacy, zwłaszcza ci z końcówki istnienia firmy, których byśmy tak pogonili, że na odcinku do Opola padłoby kilka rekordów. Ale proszę nie pytać o nazwiska - zastrzega.

I tak pytam, ale obiecuję, że nie podam. W końcu to jest relacja nostalgiczno-historyczna, a nie śledcza.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska