Opolskie wilki morskie

Redakcja
Grażyna na Morzu Egejskim podczas wizyty Neptuna.
Grażyna na Morzu Egejskim podczas wizyty Neptuna. Archiwum prywatne
W slangu mówią o nich: szmaciarze, bo pływają pod żaglami uszytymi z tkanin. Zdani na wiatry, fale i łaskę Neptuna. Kochają to.

Opolskie wilki morskie wiedzą, co to strach. - Bałem się, i to nie raz - mówi Ryszard Sobieszczański z Opola, doświadczony żeglarz. - Na przykład, gdy na Darze Młodzieży wisiałem na ośnieżonych rejach, w ciemną noc, w dużym przechyle. Nie widziałem pod sobą nic, ani pokładu, ani morza.

To był rejs na początku marca. Statek oblodziło, tymczasem trzeba było wejść na samą górę, a to ponad 40 metrów wysokości, pościągać żagle. Byłem asekurowany linami, ale są momenty przejść bez asekuracji. Gdybym spadł, to raczej po mnie.

Bies był legendarny

Wielu znanych ludzi morza nie pochodzi z Wybrzeża, ale z przeciwległego krańca Polski. Słynny Krzysztof Baranowski, który dwukrotnie samotnie opłynął kulę ziemską, zaraził się żeglarstwem we Wrocławiu, gdzie studiował.

Trenował kajakarstwo, ale gdy on się wysilał, machając wiosłami, wyprzedziła go łódeczka z jednym żaglem napełnionym wiatrem oraz wyluzowanym żeglarzem. - Pozazdrościłem mu luzu - wspominał później polski żeglarz.

- I właśnie o to chodzi: o luz, szanty i adrenalinę, gdy na morzu sztorm - mówi Józef Polnar, jeden z bardziej doświadczonych opolskich żeglarzy morskich. Ma na swym koncie około 30 dalekomorskich rejsów, niemal połowę - jako kapitan.

- Choć dokładnie zliczyć tego już nie potrafię - dodaje Polnar. I zaczyna opowieść o Biesie. Tak nazywał się legendarny opolski jacht, jeszcze z czasów komuny. Jednostka długo pływała po Morzu Śródziemnym, przyjmując naszych żeglarzy na szkolenia, kursy, wyprawy. Mocno wysłużony Bies musiał zaokrętować w jednym z portów Morza Czarnego, trzeba go było sprowadzić z Warny do Pireusu, a następnie do Szczecina.

- Pojechałem po niego. Wieźliśmy z sobą silnik, aby go wymienić - mówi Józef Polnar.
Podczas prac montażowych Polnara i kolegę z poprzedniej załogi zastała noc. - Gdy się obudziłem, stwierdziłem, że kolega wyjechał już do Polski i zabrał z sobą - z rozpędu - wszystkie narzędzia. Nie miałem nawet śrubokrętu. Jeden pożyczyłem od załogi polskiego jachtu, kolejny - od morskich policjantów - wspomina żeglarz.

Rejs powrotny Biesem od Bosforu przebiegał niemal stale w sztormie. Rozwijać dużej prędkości się nie dało, bo jacht miał ogromną brodę (był porośnięty wszelkimi morskimi organizmami, wówczas nie było farb antyporostowych).

Polacy wracali więc na Bałtyk przez ponad 3 miesiące. Na dodatek żarcie było podłe i szczególnie monotonne:

- Drugi (drugi oficer - dop. aut.) to wielbiciel kaszanki, więc przed rejsem nakupił wojskowej kaszanki w puszkach. Pod koniec rejsu była ona na śniadanie, obiad, kolację - wspomina Polnar.

Wiatr często przekraczał "dziesiątkę", ale nie zważając na przechyły, trzeba było wciąż stale coś naprawiać. Żagle pękały. Omasztowanie się sypało. Na Morzu Północnym wiało już 13 w skali Beauforta. Niewiele brakowało, a statek by się rozsypał na mieliźnie. - Lądowaliśmy na Helgolandzie, idąc przez mieliznę. Już nie mieliśmy wyboru! Jacht położył się na burcie i tak przeszedł przez mieliznę.

W tym czasie w niemieckim porcie wyły syreny, a okoliczni mieszkańcy przybiegli podziwiać śmiałków. Powtarzali, że żaden niemiecki żeglarz w takich warunkach by na morzu nie dał rady.

Sztorm towarzyszył im i na Bałtyku, żeglarze praktycznie nie ściągali już sztormiaków, nie było sensu. - Nie umieliśmy trafić do portu przeznaczenia, którym miał być Szczecin. Tuż obok Szczecina przebiegała granica z ówczesnym NRD, a enerdowcy się nie patyczkowali, jak jakaś łajba podpłynęła za blisko granicy - strzelali. Biesa trudno było utrzymać na kursie w sztormową pogodę, w każdej chwili mógł przekroczyć magiczną granicę - wspomina pan Józef.

Żagle mieli podarte. Polnar był trzecim oficerem, kapitan wezwał go i gorączkowo dopytywał, czy pomoże łajbie silnikiem. - Odpowiedziałem, że nie dam rady, bo już właściwie paliwa brakowało. W końcu postanowiliśmy iść z wiatrem i tak trafiliśmy do Gdyni - mówi Polnar.

Sen? Zapomnij!

Zwykle żeglarzy pyta się o chorobę morską. Po ilu dniach przechodzi, jakie mają na nią metody. Ale tak naprawdę to nie ona bywa problemem, ale brak snu.

- Podczas sztormu - który czasami trwa całymi dniami - o śnie nie ma mowy - mówi Grażyna Wodiczko, żeglarka z Opola, wykształcona m.in. przez Polnara. - Kiedy prowadzę jacht, to nie śpię, co najwyżej drzemię i to jest niebywałe, że można w takim stanie długo i całkiem dobrze funkcjonować. Koja kapitana jest tak usytuowana, że wszystko się słyszy: co robi załoga, co szepcze. Pamiętam, jak na jednym z jachtów byliśmy trzydzieści godzin w sztormie, płynąc z Genui do Barcelony. Wydmuchało nas wtedy prawie pod Majorkę. I dało radę wytrzymać bez snu.

Inny sztorm, wiało ponad dwunastką, jacht był w stałym przechyle. - A ja stałam po kolana w wodzie. Zalewały mnie ciepłe fale, które szybko na wietrze wysychały, zamieniając mnie w solną figurę. Po wachcie kładłam się na podłodze, zapierałam się ręką i drzemałam kwadrans, dwa. I znów na pokład - wspomina pani Grażyna.

Gdy na greckich wodach zastał ją nagły biały szkwał, postanowiła wyprowadzić łódź na pełne morze, choć wiele osób za jej plecami stukało się w czoło: - Kobieto, co robisz? Uciekajmy do portu, zdążymy... Ona wiedziała, że nie ma już na takie ucieczki czasu. Nie pomyliła się.

- Gdy wracaliśmy do portu, mijaliśmy rozbite łodzie, kutry i jachty, które chciały w ostatniej chwili przybić do brzegu. Straszny widok - wspomina.

Najgorzej żeglować po niespokojnych morzach północnych późną jesienią. Ale magia morza, ryzyko przyciąga szczególnie. - Wybrałam się na rejs po Bałtyku w listopadzie, w tajemnicy przed rodzicami. Worek żeglarski wcześniej dyskretnie wyniosłam z domu, powiedziałam, że jadę do siostry do Warszawy - wspomina żeglarka.

Silny wiatr, prądy, wysokie bałwany. Łajba nie była w stanie przezwyciężyć tych przeciwności. - Przez trzy doby wychodziłam na swoją wachtę i widziałam latarnię Kikut ciągle w tym samym miejscu - wspomina pani Grażyna. - Potem przyszedł mróz, pokład zamienił się w lodowisko. Gdy piłam rosołek z kostki, tłuszcz na zębach mi zamarzał. I co? Fajnie było!

Kogo w porcie ma kobieta?

Uwaga

Opolscy żeglarze ze Stowarzyszeniem Muzycznym PIEŚNI SPOD ŻAGLI organizują rejs po Morzu Śródziemnym na STS Kapitan Borchardt. To najstarszy żaglowiec pływający obecnie pod polską banderą. Zwodowany w 1918 r. w Holandii jako oceaniczny statek towarowy, w 1989 r. został całkowicie przebudowany. W 2011 r. kupił go polski właściciel i ochrzcił imieniem kpt. Karola Olgierda Borchardta, znanego kapitana, literata i marynisty. Szczegóły na Facebooku na stronie Pieśni spod żagli. Mail: [email protected]

Kobieta kapitan czy skiper (a pani Grażyna się do nich zalicza) to już nie rzadkość. - Nie rozróżniam płci w żeglowaniu. Znam coraz więcej żeglujących kobiet kapitanów i są doskonałe. Problem mają ci, którzy nie potrafią się z tym pogodzić, że żeglowanie od dawna nie jest wyłącznie męskim zajęciem - mówi pani Grażyna. - Kiedyś, jeszcze jako nastolatka, wygrałam w konkursie rejs marzeń, na Bornholm. Ale dowodzący wyprawą powiedział, że kobiety z sobą nie weźmie.

I nie popłynęła. Dziś coś takiego jest nie do pomyślenia.
Jest takie powiedzenie, że marynarz ma w każdym porcie dziewczynę. Pani Grażyna, pytana, czy każdym porcie ma chłopaka, odpowiada ze śmiechem. - Wszystko na morzu zdarzyć się może i to wszystko niech tam pozostanie!

Potem dyplomatycznie dopowiada:
- Wpadamy do portów na krótko, no i nie jesteśmy zawodowymi marynarzami, którzy na wodzie spędzają po pół roku, czasem rok. To oni - być może - mają w każdym porcie dziewczynę. Ale faktem jest, że jak jacht wpływa do portu, zaraz pojawiają się tam dwie zainteresowane nim grupy. Jedni to turyści - fotografują nas, jak się myjemy, sprzątamy pokład, robimy pranie. Druga grupa to "dziewczyny". Lepią się. Ale cóż, następnym świtem się wypływa...

GPS zamiast mapy

Kiedyś się żeglowało, dziś się uprawia się sailing. I ta różnica w słownictwie dużo wyjaśnia.
- Swego czasu mieliśmy tylko mapy i kompas - mówi Polnar. - Dziś radar prowadzi jak za rączkę, podobnie GPS. Wielu żeglarzy nie potrafi bez tych nowinek technicznych określić swego położenia. To co to za żeglarz nie potrafiący użyć mapy i kompasu?

Sobieszczański niedawno był instruktorem na jachcie, którym płynęła także pani kapitan. - Była oficerem jednej z wacht. W pewnym momencie padł system elektroniczny. Wyciągnąłem mapę i mówię: Teraz nanieś naszą pozycję. Nie potrafiła - wspomina.
Prawdziwy szmaciarz ufa tylko kompasowi, gwiazdom i mapom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska