- Kiedy po raz pierwszy, jako prezes Optimusa, zetknął pan się z atakiem urzędników na pana firmę?
- W 1996 roku, okazuje się, że tę datę podaje też wielu innych przedsiębiorców, z różnych rejonów Polski. Początek 1996 roku był dla nas bardzo dobry, bo podaliśmy znakomite wyniki do giełdy. Przyjechała do nas jakaś tam kontrola z urzędu skarbowego, ale ja się nią nie przejmowałem, bo podobnych była masa i w firmie zawsze wszystko grało. Jednak tym razem po kontroli przyszedł protokół, który nakazywał nam wpłacić przeogromną sumę z tytułu niezapłaconego podatku VAT. Kwota była taka, że rozłożyłaby firmę na łopatki. W protokole pokontrolnym był zapis, że przesłuchano jakąś osobę fizyczną i na podstawie tych zeznań nałożono nam ten ogromny VAT. Prawnicy mi podpowiedzieli, że protokół przesłuchania jest bezwartościowy, bo zgodnie z prawem przy takiej czynności musi być obecna nasza strona. Wypisaliśmy uwagi do protokołu z wnioskiem o ponowne przesłuchanie tej osoby w naszej obecności. Okazuje się, że ta osoba po raz drugi niczego nie potwierdza. Rzecz niebywała, protokół urzędu skarbowego okazał się wyssany z palca, ta osoba zeznała na naszą korzyść. Jakie jest moje zaskoczenie, kiedy nowa decyzja urzędu, już po zgodnym z prawem przesłuchaniu, opiewa na tę samą kwotę VAT do zapłacenia. Pod decyzją podpięty jest tamten stary, niezgodny z prawem protokół. Jest dla mnie jasne, że to nie jest pomyłka. W firmie jest audytor od Arthura Andersena, czas nagli, trzeba mu pilnie podać wyniki do giełdy. Wszystko wskazuje na to, że Optimus jest skończony.
- Pan wtedy podupadł na zdrowiu?
- Tak, z tej krzywdy, bo dla człowieka uczciwego nie ma nic gorszego jak posądzenie go o jakąś niegodziwość, to się zawsze musi odbić na zdrowiu. Mnie wtedy nagle sparaliżowało. Puchły mi stawy, nie mogłem zrobić kroku, włożyć butów, potem nie mogłem się w ogóle podnieść z łóżka. Nie wyobrażałem sobie, że urząd państwowy przeznaczony do pilnowania prawa może tak skandalicznie i rażąco bezprawnie postąpić. Wiedziałem już, że to jest celowe niszczenie firmy, całego mojego dorobku, czegoś, co się wspaniale rozwijało.
- Nie próbował pan dotrzeć do szefostwa skarbówki, by wyjaśnić sprawę?
- Nigdy nie postawiłem urzędnikowi nawet herbaty. Uważałem, że oni mają robić swoje, a ja swoje. Nawet księgowemu w Optimusie nie stałem nad głową, każdy miał swoje ściśle określone obowiązki. Tym razem jednak leżałem w łóżku bez pomysłu co dalej. I wtedy inicjatywę przejął przyjaciel, który znał się z wojewodą. On do niego pojechał, opowiedział mu całą sprawę, potem razem pojechali do urzędu skarbowego. I wojewoda załatwił od ręki anulowanie tamtej decyzji, opiewającej na wiele milionów złotych. Jak w sensacyjnym filmie, na dwie minuty przed końcową datą ogłoszenia wyników do giełdy zdążyłem do Arthura Andersena, naszego audytora, dostarczyć anulację wykańczającej nas decyzji urzędu skarbowego. Gdybym się spóźnił dwie minuty, byłoby po Optimusie, największej polskiej firmy komputerowej.
- Co pan wtedy czuł?
- Dla mnie Polska odsłoniła swoje szokujące oblicze. Potem, kiedy pracowałem, tylko 50 procent mojej energii szło do przodu. Drugie 50 procent przeznaczałem na rozmyślania, w jakim świecie żyję. Tak na dłuższą metę nie mogłem funkcjonować.
- Nie próbował pan wyjaśnić, kto uknuł zamach na Optimusa?
- Jakiś czas potem byłem na bankiecie w Urzędzie Ochrony Państwa. Podchodzi do mnie z lampką szampana jeden z wyższych oficerów UOP i mówi: Panie prezesie, myśmy obserwowali metodami operacyjnymi, jak pan i pana firma mieliście być zniszczeni. Ale widzę, że daliście sobie radę, gratuluję. On to powiedział, uśmiechnął się i odpłynął dalej, jak to na bankiecie. A ja stałem zamurowany. Wnioskuję, że wtedy już musiała się rozwijać jakaś organizacja o charakterze przestępczym, mająca wpływ na niektórych urzędników państwowych. Tylko nie rozumiem, dlaczego UOP nic wtedy nie zrobił, nie przerwał tego bezprawia.
- Nie pociągnął pan tematu, nie zadzwonił po bankiecie do oficera UOP?
- Miałem inne problemy, coraz ciężej było uczciwie prowadzić biznes. Przegrywaliśmy wszystkie duże przetargi, bo nie płaciliśmy łapówek. Kolejność była taka: ogłoszenie przetargu - żądanie łapówki - nasza odmowa - nasza przegrana. I tak w kółko. Zabawa trwała. To były największe polskie przetargi.
- W jaki sposób żądano od pana łapówek?
- Miałem na przykład kolację z ważnym dostojnikiem. Miłe słówka, dobre jedzenie, nagle ten pan odchodzi na chwilę i ktoś z jego otoczenia szepcze mi: proszę napisać na serwetce procent.
- To był polityk?
- (uśmiech) Już zapomniałem. Wiem, że to zawsze było perfekcyjnie organizowane. Że mogło wejść pięć NIK-ów i nikt tego by nie wykrył. To nie miało iść z konta na konto. Miał funkcjonować wianuszek: z firmy do firmy, jakieś usługi mniej lub bardziej fikcyjne.
- Pan wtedy odpowiadał nie tylko za siebie, ale także za setki pracowników i ich rodzin. Nigdy pana nie naszła myśl, żeby dać w łapę komu trzeba i rozwijać się nadal?
- Nie. Ja nie mogłem, kłóciło się to z moim poczuciem godności, uczciwości. Ale faktycznie, wiedziałem już, że przez te moje zasady Optimus po prostu padnie. Dlatego wolałem sprzedać firmę za pół ceny, niż stać się człowiekiem, na którego nie mógłbym patrzeć w lustrze.
- Po sprzedaniu Optimusa nie zaznał pan jednak spokoju. Ciągle miał pan ogromny osobisty majątek, który kłuł w oczy. I pewnego ranka obudzili pana policjanci w kominiarkach. Proszę o tym opowiedzieć.
- W nocy wróciłem z podróży z rodziną. Położyłem się spać bardzo późno, koło drugiej w nocy. O 6.00 rano obudził nas dzwonek do drzwi, jacyś ludzie przedstawili się, że są z policji. Zaprosiłem ich do domu, usiedli. Pokazali mi, że mają decyzję prokuratury apelacyjnej, wydziału przestępczości zorganizowanej. Były to tak absurdalne zarzuty, że w pierwszym odruchu chciało mi się śmiać. Okazało się, że jestem przestępcą, bo założyłem firmę. Tam było taki zarzut: "założenie firmy dla przestępczej działalności". I drugi zarzut: "wprowadzenie w błąd urzędów celnych i skarbowych co do miejsca pochodzenia komputerów". Był to zarzut absurdalny, bo we właściwej rubryce SAD-u wpisywaliśmy zawsze, że komputery eksportowane przez nas do Słowacji zostały wyprodukowane u nas, w Optimusie, tak więc jak można było mówić, że wprowadziliśmy kogoś w błąd.
- Przypomnijmy, sprawa dotyczyła eksportu komputerów za granicę i ponownego zakupu ich na Słowacji przez Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu z zerową stawką VAT, by po jak najniższej cenie dostarczyć je polskim szkołom.
- Tak, sprzedawaliśmy nasze komputery firmie zarejestrowanej na Słowacji, a od tej firmy ministerstwo i szkoły je kupowały. To był jeden z licznych polskich absurdów gospodarczych, tym razem wynikający z ustawy z 1993 roku, która mówiła, że zakup komputera za granicą wiąże się ze zwolnieniem z VAT-u. Od 1993 roku chyba wszystkie firmy komputerowe w Polsce - poza JTT z Wrocławia - sprzedawały komputery polskim szkołom w ten sam sposób. Umowę przygotowywało Ministerstwo Edukacji Narodowej wspólnie z Ministerstwem Finansów. Powtarzam: ten mechanizm stworzył i wręcz pobłogosławił rząd Polski.
- Policjanci zabrali pana do aresztu?
- Tak, wcześniej, jeszcze w domu, skuli mnie kajdankami i w transporcie też byłem cały czas skuty. Widziałem, że im jest głupio, ale powiedzieli mi, że nie mogą mnie rozkuć, bo taka jest procedura, przestępcy uciekają z konwojów...
- Policjanci pana znali, pan był jednym z najbogatszych ludzi w regionie, znanym na całą Polskę. Jak pana traktowali?
- To byli funkcjonariusze z Centralnego Biura Śledczego, bardzo sympatyczni policjanci, poza ich szefem. Widziałem, że jest im ciężko. Traktowali mnie podczas transportu bardzo dobrze. Kiedy poprosiłem ich, żeby mi po drodze kupili bułkę i wodę mineralną, to od razu spełnili moją prośbę. Nie chcieli ode mnie pieniędzy za te zakupy, choć wiedzieli, że jestem jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Nawet skuty kajdankami nie przestawałem być bogaty.
- Co się stało po przyjeździe do Krakowa?
- Tam dopiero zaczął się horror. Wsadzono mnie do klatki z prętów i trzymano w niej jak zwierzę. Siedziałem tam, jakbym był szympansem. Kiedy wypuszczali mnie z klatki, od razu mnie skuwali. Pani prokurator Zyta Dymińska, która podpisała akt aresztowania, odnosiła się do mnie jak do najgorszego recydywisty. Wstać! Siadać! - rzucała bezosobowo. W pewnym momencie powiedziała mi, że będzie konfrontacja z ludźmi, którzy udowodnią mi, że jestem przestępcą. Patrzę, a tu przychodzą moi pracownicy, jeden drugi i trzeci. Też skuci, też zastraszeni. Ale oni - ku zdziwieniu pani prokurator - nic złego na mnie nie byli w stanie powiedzieć.
- Jak pan zniósł areszt?
- Byłem w stanie absolutnego szoku. Nie wiedziałem, czy płakać, czy się śmiać. Wiedziałem, że działanie prokuratury ma charakter przestępczy i to było najbardziej dramatyczne, bo to przecież organ państwa, mający stać na straży prawa. Bałem się, że nasze państwo jest w takim stanie, że może z człowiekiem zrobić wszystko. Siedziałem w metalowej klatce i nie wiedziałem, co będzie jutro. Poczucie absurdalności sytuacji, ale i paraliżujący strach. Prosiłem o jednoosobową celę na noc, ale to się okazało niemożliwe. Wsadzili mnie do czteroosobowej. Leżałem rozmyślając na pryczy, wystraszony, a tu nagle wchodzi do celi strażnik i krzyczy do mnie: skuję ci mordę! Za nic. Podejrzewam, że to był kolejny element zastraszenia mnie. Że ktoś wpływowy zaaranżował cały ten spektakl, chcieli mnie przepuścić przez piekło, żeby mnie rozmiękczyć, żebym im zapłacił haracz.
- O czym pan myślał, leżąc na pryczy, zasypiając?
- Że żyję w państwie przestępczym. Choć jeszcze się broniłem, jeszcze miałem nadzieję, że to jest straszna pomyłka. Że rano mnie obudzą, pani prokurator wejdzie do celi z kwiatami i przeprosi, powie, że chodziło o kogoś innego.
- Nazajutrz obudził się pan i...
- ... i zaprowadzili mnie do pani prokurator prowadzącej sprawę. Miałem dostać postanowienie sądu o trzymiesięcznym aresztowaniu, tak mi dzień wcześniej zapowiedziała pani prokurator. Ale tym razem pani Dymińska, zamiast rzucić bezosobowo "wstać! siadać!", powiedziała: "panie prezesie, niech pan raczy spocząć, tutaj ma pan wolny pokój, niech pan łaskawie poczeka, bo jeszcze nie jestem gotowa". Nie wiedziałem, co się stało w nocy, że ona tak zmieniła ton. Potem się dowiedziałem, że właśnie tej nocy zmienił się minister sprawiedliwości. Kiedy rządziła pani Piwnik, byłem dla pani prokurator z Krakowa bandytą z metalowej klatki. Kiedy nazajutrz mianowali pana Kurczuka, zrobiłem się "panem prezesem". Ale to pewnie zbieg okoliczności.
- I jakie wiadomości miała dla pana pani prokurator?
- Że już nie muszę siedzieć w areszcie, ale mogę iść do domu za kaucją 8 milionów złotych. To była kwota ogromna, rekordowa w Polsce. Ale cieszyłem się, że nie będę siedział. Kiedy wróciłem do domu, żona od razu poinformowała mnie, cała zaaferowana, że do domu wydzwania jakiś miły pan i prosi, abym jak wyjdę z aresztu, zaraz do niego oddzwonił. Gdy zadzwoniłem, odezwała się automatyczna sekretarka, ale z takim dziwnym komunikatem: "komórka specjalna operatora" czy coś podobnego. Myślałem, że się pomyliłem, zadzwoniłem drugi raz na ten sam numer. I tym razem zgłosił się człowiek. Spytał: "panie prezesie, czy pan chce, aby sprawa w prokuraturze była umorzona, bo ja mogę wszystko". Ja odpowiadam w euforii: oczywiście. On odpowiada: no to niech pan jutro zadzwoni o godzinie 10.00, to się pan dowie, jakie warunki trzeba spełnić.
- Ten człowiek jakoś się przedstawił?
- Nie. Powiedział tylko: ja mogę wszystko.
- I panu się wtedy nie zapaliła czerwona lampka?
- Byłem w euforii, jeszcze w szoku po areszcie. Czułem się strasznie skrzywdzony i nagle ktoś mi mówi, że tę straszną niegodziwość naprawi, wyprostuje. Chciałem niemal zakrzyknąć do żony, że są jeszcze w Polsce uczciwi ludzie. No i dopiero po chwili przyszło otrzeźwienie. Pomyślałem: zaraz, zaraz, przecież mam spełnić jakieś warunki. Nie czekając do dziesiątej następnego dnia, zadzwoniłem od razu do tego faceta. Powiedziałem mu, że nie spełnię żadnych niegodziwych warunków. On odpowiedział z takim pobłażaniem i cynizmem w głosie: to pan jutro oceni, czy warunki będą godne, czy nie.
- Zadzwonił pan nazajutrz?
- Nie. Bałem się, że wplączę się w coś, z czego nie będzie powrotu. Że będę tego całe życie żałował. Nawet nie chciałem wiedzieć, ile chcą za umorzenie sprawy w prokuraturze. Dowiedziałem się oto, że w Polsce prokuratura może wsadzać kogoś do więzienia za pieniądze i wypuszczać za pieniądze. Ten człowiek powiedział mi konkretnie: czy pan chce, żeby sprawa była umorzona.
- Może blefował?
- Kiedy ogarniam całość sprawy i to, co działo się później, to nie sądzę, aby to był blef.
- A co się stało później?
- Na drugi dzień po wyjściu z aresztu Wojskowa Komenda Uzupełnień zajęła mi dwa terenowe samochody na czas nieokreślony, "na czas wojny i pokoju", jak napisali.
- Nigdy nie słyszałem, aby w wolnej Polsce armia zabrała prywatnej osobie samochód.
- Bo też nie ma takiej prawnej możliwości. Moi prawnicy natychmiast to sprawdzili: wojsko nie może w czasie pokoju zabrać samochodu na czas nieokreślony. Wolno to tylko zrobić na określoną liczbę godzin pod warunkiem, że rok wcześniej ustali się tzw. plan świadczeń ludności i te samochody występują w tym planie. Sprawa była ewidentna: nie było planu świadczeń ludności, więc wojsko nie mogło zabrać mi samochodów i to na czas nieokreślony. Odwołałem się natychmiast do prezydenta Nowego Sącza, bo zgodnie z prawem on jest jednostką odwoławczą. Prawnicy pokazali prezydentowi, że to rażąco bezprawna decyzja. I co zrobił prezydent? Podtrzymał tę decyzję, wiedząc, że jest to rozbój w biały dzień. Odwołaliśmy się zatem do wojewody małopolskiego. On także podtrzymał decyzję. Dopiero kiedy mój prawnik zagroził w urzędzie wojewódzkim, że złoży skargę na wojewodę za nadużycie przez niego władzy do NSA, ktoś się wystraszył i na drugi dzień dostaliśmy pismo, że anuluje się wszystkie decyzje armii w sprawie samochodów.
- To nie był koniec walki?
- Nie. Odwołałem się do sądu od decyzji o tej ogromnej, bezprecedensowej kaucji. Moi prawnicy pokazali w sądzie dokumenty, które ewidentnie świadczyły o tym, że pani prokurator kłamie w postanowieniu o postawieniu mi zarzutów. I sąd w ogóle nie uwzględnił tych dokumentów, dwa razy podtrzymując decyzję prokuratury. Moi prawnicy łapali się za głowy. To było jak jakiś straszny sen. Kilka instytucji państwowych solidarnie łamało prawo, by złamać, zniszczyć człowieka, który dawał pracę tysiącom Polaków, który płaci co roku ogromne podatki. Najwybitniejsi profesorowie, do których się zwracałem o ekspertyzy, potwierdzali, że mam absolutną rację. Kopie dokumentów przekazałem nawet członkowi rady legislacyjnej przy premierze Leszku Millerze, prof. Masztalskiemu. On powiedział mi: panie prezesie, w oparciu o polskie prawo nie można panu postawić żadnego zarzutu. Pańscy oprawcy posługują się własnym prawem.
- No właśnie, "pańscy oprawcy". Pan się zastanawiał, kim oni są, jak wysoko to sięga?
- Cały czas. Nie mam dowodów na to, kto konkretnie mnie chciał zniszczyć. Ale wiem, że najwyższe władze w państwie to tolerowały. Mój obrońca napisał list do ministra sprawiedliwości, do dziś pozostał on bez odpowiedzi. Osobiście napisałem list do premiera Leszka Millera - także pozostał bez odpowiedzi.
- Kiedy ostatni raz odezwał się do pana ktoś z grupy pańskich "oprawców"?
- To było w okolicach wakacji. Ostatnia propozycja brzmiała: osiem milionów złotych za umorzenie sprawy w krakowskiej prokuraturze. Dokładnie tyle, ile wynosiła moja kaucja. Tę wiadomość dostałem przez posłańca.
- Skoro ten człowiek przyszedł do pana osobiście, to może go pan oskarżyć!
- Od roku prokuratura w Katowicach prowadzi śledztwo w sprawie korupcyjnych propozycji pod moim adresem. Na razie bezskutecznie.
- Jak to wszystko odbiło się na pańskim zdrowiu?
- Tym razem nie zachorowałem, jak w 1996 roku. Przeżyłem ten koszmar, który zgotowała mi prokuratura, dzięki mojej religijności, zetknięciu się z miłosierdziem bożym. Ale mój zastępca, Darek Dąbski, który przeżył podobne szykany, bo nie zeznał nic przeciwko mnie, nie wytrzymał. Dostał dwa zawały serca, a potem wylew krwi do mózgu.
- Pan niedługo po wypuszczeniu z aresztu spotkał się papieżem.
- Tak, miałem zaszczyt wręczać papieżowi dar fundatorów Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach. Po posądzeniu mnie o przestępstwo złożyłem rezygnację z tego zaszczytu, ale władze kościelne zdecydowanie ją odrzuciły. Uznałem, że nie wypada, abym kłopotał papieża. Kardynał wręcz kazał mi iść do papieża. Powiedział, że po tym wszystkim, co przeżyłem, tym bardziej powinienem się spotkać z Ojcem Świętym.
- W istotnej części sfinansował pan budowę Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach, które poświęcił papież w trakcie swojej ostatniej pielgrzymki do Polski. Wiem, że od lat buduje pan domy opieki dla seniorów, dzieci, niepełnosprawnych, że większą część swojego majątku rozdał pan już na cele charytatywne.
- Dziękuję Bogu, że stać mnie na taką pomoc. Sam nie byłbym w stanie wydać pieniędzy, które zarobiłem. Bogactwo nie daje szczęścia. Prawdziwą radość daje dopiero dzielenie się z bliźnim.
- Pan się jednak nie chciał dzielić z politykami, nie chciał pan finansować kampanii wyborczych, choć o to prosili. To jest prawdziwy powód pana kłopotów?
- Jestem o tym przekonany.
- Można dziś funkcjonować w biznesie i być uczciwym?
- Warto próbować. Coś panu opowiem. Kiedy postanowiłem sprzedać akcje Optimusa, moi prawnicy powiedzieli mi, że nie muszę zapłacić podatku dochodowego. Wystąpiłem do Urzędu Skarbowego w Nowym Sączu i dostałem pisemne potwierdzenie, że podatek dochodowy od sprzedaży moich akcji nie występuje. Stwierdziłem, że coś tu stoi na głowie. Od biednych ludzi wymaga się płacenia podatku, a ja, mając w perspektywie zysk 64 milionów dolarów, nie muszę płacić podatku. Okazuje się, że ktoś zrobił taką furtkę dla ludzi bogatych. Moi prawnicy nie przygotowali umowy sprzedaży, tylko umowę zamiany akcji Optimusa na obligacje skarbu państwa o tej samej wartości. Kazałem prawnikom tak zmienić umowę, aby podatek wystąpił. I zapłaciłem co do grosza.
- Większość czytelników pomyśli w tym momencie: Kluska oszalał.
- Współpracowałem z wieloma firmami amerykańskimi. Tam płacenie podatku jest zaszczytem. Ten, kto płaci duże podatki, jest niemal bohaterem narodowym. Chciałbym, aby w Polsce też tak było. Dlatego zapłaciłem 28 milionów dolarów podatku mimo tego, że mam na piśmie decyzję Urzędu Skarbowego w Nowym Sączu, że nie muszę płacić.
- Dobrowolnie oddał pan 28 milionów dolarów temu samemu urzędowi skarbowemu, który pana gnębił, a kilka lat wcześniej doprowadził do choroby?
- Temu samemu. Ale on reprezentuje moje państwo. Jeśli chcemy naprawić Polskę, trzeba zacząć od siebie. Podarowałem budżetowi te dolary. Gdybym unikał płacenia podatków, jak mógłbym dziś panu mówić w tym wywiadzie o godności obywatelskiej, o dobru wspólnym.
- Jak się pan czuł po wyroku NSA, oczyszczającym pana z jakichkolwiek zarzutów?
- Prawnicy zadzwonili do mnie i powiedzieli, że to nie jest wyrok, tylko zmiażdżenie naszych oprawców. No i faktycznie, NSA oddało godność wszystkim przedsiębiorcom w Polsce. 16 stron uzasadnienia NSA jest wspaniałe, przywraca wiarę w państwo polskie.
- Po tym wszystkim ludzie poznają pana na ulicy?
- Muszę panu powiedzieć, że aż przyjemnie było być przestępcą w Polsce. Przed tą sprawą wszędzie, gdzie byłem, byłem traktowany z wymuszoną grzecznością, jak człowiek bogaty, do którego się uśmiechają, ale po cichu mu źle życzą. Natomiast kiedy ja zostałem przez moich oprawców okrzyknięty przestępcą, to nie wiedziałem, czy jestem jeszcze na ziemi, czy już w raju, wszyscy byli dla mnie tak mili. Wszędzie - w Zakopanem, Warszawie czy Sopocie. Zawsze kosz kwiatów w hotelu, uściski przypadkowych przechodniów. Kilka razy mi się zdarzyło, że nieznajomi ludzie objęli mnie na ulicy, krzyczeli: jesteśmy z panem. Idę do Reala w Warszawie, chcę kupić rybę. Ekspedientka mówi: dla pana idę na zaplecze po świeże. W telewizji dziewczyna, która mnie maluje, mówi: jestem z panem. To jest wręcz niewiarygodne.
- Z drugiej strony, takie reakcje ludzi świadczą o ogromnym głodzie sprawiedliwości.
- Tak, dlatego po raz pierwszy od wielu lat wierzę, że w Polsce już wkrótce nastąpią zmiany na lepsze. Myślę, że ludzie w Polsce nie chcą być już dłużej rządzeni przez osoby, które zapomniały po co są u władzy.
- Pan zajmuje się teraz pomocą ludziom z podobnymi problemami?
- Do mnie przyjeżdżają zgnębieni ludzie, opowiadają podobne historie do moich. Staram się to wykorzystać dla naprawy Rzeczpospolitej. Będę walczył o prosty, przejrzysty, uczciwy system podatkowy. I ograniczenie ilości aktów prawnych. W Polsce co roku produkuje się tyle ustaw, często ze sobą sprzecznych, że nie ma już miejsca na wolność obywatela i przedsiębiorcy. Nie ma miejsca na inicjatywę, bo rządzą wszechmocni urzędnicy.
- Panie prezesie, kiedy pan po raz pierwszy zobaczył komputer?
- W 1975 roku, na Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Mieliśmy tam maszynę "Mińsk". Wspaniała, zajmowała wielki pokój.
- A pierwszy własny komputer?
- Dopiero w Optimusie, który założyłem po zwolnieniu mnie z funkcji zastępcy dyrektora Sądeckich Zakładów Naprawy Autobusów. Zrobiłem w tej firmie rewolucję, podzieliłem firmę na 23 małe zakłady, dałem pracownikom udział w zyskach zamiast płacy - to była taka mała Japonia w komunie. No i za to wyleciałem. W akcie rozpaczy założyłem Optimusa. Jeździłem wartburgiem do Berlina po części i składałem komputery na stryszku. Najpierw jeden, potem dwadzieścia, dwieście i jakoś to poszło. Chciałem udowodnić tym, którzy mnie skrzywdzili, ile jestem wart.
- A może tak już jest w pana życiu, że zło, które pana dotyka, ma sens, bo pan je obraca w dobro?
- Trafił pan w sedno. Ja najwięcej wartości i szczęścia otrzymuję poprzez domniemaną krzywdę. Potem się okazuje, że to kochający Pan Bóg prowadzi mnie swoją drogą.
- Nie ma zadry w sercu?
- Nie myślę o tym.
- Nienawiści?
- Nie ma.
- Nawet do pani prokurator, która zamknęła pana w metalowej klatce?
- Nawet prokurator Dymińskiej życzę dobrze. Nie miałbym dziś tego szczęścia, tej niewiarygodnej sympatii ludzi, gdyby nie pani Zyta z prokuratury apelacyjnej. Nie spotykałbym się z przedsiębiorcami w całej Polsce, nie planowałbym zmian systemu podatkowego, gdyby nie ona.
- Trudno w to uwierzyć, to wszystko brzmi zbyt pięknie. Po pierwsze: nie wierzę, że nie nosi pan w sercu poczucia krzywdy. Po drugie: to panu ostatecznie się udało. Ale wokół jest masa ludzi skrzywdzonych, cierpiących, którzy nie mają, tak jak pan, dostępu do mediów, którzy nie dostają kwiatów na ulicy.
- Analizuję to w mojej mikroskali. Ile razy w życiu myślałem, że dzieje mi się krzywda, byłem zrozpaczony, nieszczęśliwy, zmiażdżony, to potem się okazywało, że jest to początek jakiegoś nowego, lepszego okresu. Polecam wszystkim, aby tak patrzyli na swoje problemy. Święta Bożego Narodzenia są chyba dobrym czasem, żeby o tym pomyśleć. Jak zło przekuć w dobro. Opowiem panu na koniec przygodę, która zmieniła moje życie, uczyniła mnie człowiekiem głęboko religijnym i pewnie uratowała mnie przed zawałem, kiedy wywlekli mnie nad ranem z domu i trzymali w klatce. To było już po pierwszych próbach zastraszenia Optimusa. W pewną niedzielę, późnym wieczorem, postanowiłem pojeździć na nartach. Nie sprawdziłem stoku, były ogromne muldy. Wypadek, uszkodzona noga, trzy tygodnie plackiem w łóżku. Dla mnie, człowieka superaktywnego, to była tragedia. W Optimusie masa obowiązków, ważne decyzje, spotkania. A ja bez ruchu w łóżku. Trzy tygodnie. Pewnego dnia leżę, nie ma żony w domu, a nie mogę się podnieść z łóżka. Nie wiedzieć skąd, w zasięgu ręki miałem książkę o miłosierdziu Bożym. Z nudów ją wziąłem, odrzuciłem, potem znów wziąłem. Zacząłem ją czytać w akcie rozpaczy, bo nie miałem nic innego pod ręką. Z tych nudów przeczytałbym chętniej książkę telefoniczną. Tak wtedy myślałem. I nagle olśnienie - znakomita książka. Ja, prezes największej w Polsce firmy komputerowej, czytam tekst nieznanej zakonnicy, dziewczyny po trzech klasach podstawówki. I fascynacja - ani jednej rysy logicznej, ani jednej nieścisłości, a mam umysł analityczny i jestem znany z wyłapywania nieścisłości. Czytałem tę książkę, wracałem do niej przez półtora roku. 600 stron druczku i otworzyły się przede mną nowe horyzonty. Uwierzyłem, że tego tekstu nie mogła napisać dziewczyna po trzech klasach szkoły podstawowej, tylko jest to prawdziwe objawienie Pana Jezusa. Moje zaangażowanie w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, te wszystkie domy opieki i domy dziecka - to było następstwo tamtego wypadku na nartach. Gdybym wtedy w łóżku nie poznał tekstów Faustyny, nie miałbym szansy uczynić tyle dobra.
- Jest panu łatwiej, kiedy tak samo tłumaczy pan niegodziwości, jakie pana spotkały w ostatnich latach?
- Tak. Gdyby nie moi oprawcy, nie jeździłbym dziś po kraju, nie cieszył się taką sympatią ludzi, nie działałbym na rzecz naprawy naszego państwa. Dlatego śmiało mogę dziś powiedzieć: dziękuję wam, oprawcy.
- Dziękuję za rozmowę.
Oprawcy dziękuję wam...
Z Romanem KLUSKĄ, byłym prezesem Optimusa, filantropem, tegorocznym laureatem "Nagrody Kisiela",
jednym z najbogatszych Polaków, rozmawia Krzysztof ZYZIK