Osadnicy

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Marcin Burnicki: - Zakochałem się  Jarnołtówku. Tu każdy chce przyjechać kolejny raz albo zostać na stałe.
Marcin Burnicki: - Zakochałem się Jarnołtówku. Tu każdy chce przyjechać kolejny raz albo zostać na stałe. Krzysztof Strauchmann
W dużym mieście sprzedają wszystko i uciekają. Górnicy z Katowic czy Wałbrzycha, wojskowi z Wrocławia i Bielska na emeryturze przenoszą się na południową Opolszczyznę w poszukiwaniu ciszy i spokoju.

Są regiony na Opolszczyźnie, gdzie w miejscach opuszczonych przez dotychczasowych mieszkańców - pojawiają się nowi. Są jak osadnicy na dziewiczej ziemi, organizują życie od nowa - sobie i innym.

Alfred Jasiulek 35 lat przepracował pod ziemią w kopalni "Halemba" w Rudzie Śląskiej. Całe życie mieszkał na górniczym osiedlu. Wokół miał wąskie dróżki dojazdowe zatłoczone od samochodów. Okna w mieszkaniu nie dało się otworzyć.

- Tęskniłem za wsią, bo mam pod Poznaniem rodzinę, którą bardzo lubiłem odwiedzać - opowiada. - Myślałem, że na emeryturze sprowadzę się w ich okolice, ale tam ceny nieruchomości są zbyt wysokie. Kiedyś w gazecie znalazłem ogłoszenie o sprzedaży starego domu w Pilszczu koło Głubczyc. Przyjechaliśmy z żoną obejrzeć i spodobało się nam. Spokój jest, powietrze inne niż w Rudzie Śląskiej.

- Jest romantycznie, nawet jak nam prąd wyłączą. Cisza, śpiew ptaków i mnóstwo miejsca do majsterkowania, które jest moją pasją - mówi inny emerytowany górnik z "Halemby" Wiesław Janiszewski. Po 25 latach pracy pod ziemią przeniósł się do Jabłonki koło Branic. Wioska liczy 50 mieszkańców, z czego już trzy małżeństwa to przyjezdni:

- Ja pochodzę z małej miejscowości na Pomorzu, ale dla żony wyprowadzka z miasta była trudna. Żałowała kontaktów z koleżankami, pracy, którą zostawiła. Teraz mamy drugi samochód dla żony. Z dojazdem do lekarza czy na zakupy nie mamy żadnych problemów. Nie tęsknimy za miastem - mówi pan Wiesław.

Katarzyna Burnicka na emeryturze w Jarnołtówku odkryła w sobie pasję malowania starych mebli w barwne regionalne wzory. Są ozdobą jej domu.
(fot. Krzysztof Strauchmann)

Państwo Jasiulkowie z Pilszcza co kilka miesięcy wracają na Górny Śląsk odwiedzić syna, ale kiedy się ich zapyta, gdzie czują się u siebie - pokazują na swój wiejski domek na Opolszczyźnie.

- Tu jest nam najlepiej! Zakupy robimy samochodem raz na tydzień. Jak zawieje śniegiem, to spokojnie czekamy nawet 2-3 dni, aż odkopią drogi. Córka pracuje w ośrodku zdrowia, czujemy się więc bezpiecznie. Ani trochę nie żałujemy tej przeprowadzki!

Spełnić dziecięce marzenia

Z górnictwem związany był też Marcin Burnicki, który trafił do Jarnołtówka koło Głuchołaz jeszcze w 1986 roku. Szukał parceli letniskowej, głównie z myślą o swoich dzieciach. Chciał znaleźć miejsce na sobotni czy wakacyjny wypoczynek z dala od zatłoczonych Siemianowic.

- Wtedy była zima, mnóstwo śniegu, a ja jechałem maluchem na letnich oponach - wspomina ze śmiechem. - W Pokrzywnej na skarpie przy drodze zobaczyłem odsłonięte wychodnie skalne i pomyślałem: coś pięknego. A potem wysiadłem z auta, odetchnąłem trzy razy i wiedziałem już, że to powietrze jest zupełnie inne niż na Górnym Śląsku. I woda jest też przepyszna, bo z Bystrego Potoku. Od tego czasu zakochałem się w Jarnołtówku!
Po przejściu na emeryturę letniskowy domek stał się dla niego i dla żony całoroczną siedzibą.

Marek Szymanowski, saper z Wrocławia i zapalony turysta, w 1998 roku poprowadził rajd wojskowych w Góry Opawskie. Jako organizator objechał samochodem całą okolicę. Zawsze ciągnęły go takie "kieszonkowe góry", ale wcześniej szukał czegoś na emeryturę w Zachodnich Sudetach.

- W Podlesiu zauroczyły mnie widoki na góry. Zawsze lubiłem amatorsko fotografować i jestem czuły na takie sprawy - przyznaje szczerze. - Po zakończeniu rajdu poprosiłem nieżyjącego już Staszka Giemzika, u którego mieliśmy kwaterę, żeby mnie zabrał do Podlesia. Pojechaliśmy do leśniczego zapytać o domy na sprzedaż. On nam powiedział o samotnej kobiecie, która chce się wyprowadzić ze wsi. Dwa dni później miałem już z nią podpisaną umowę wstępną. Bez namysłu uciekłem od zgiełku, pośpiechu i zamętu. Kiedy już kupiłem ten dom, pojechałem się pochwalić przed moją mamą. A ona mi wtedy wyciągnęła jakiś mój dziecięcy rysunek, na którym widniał domek, płot i mały ludzik. Widzisz - powiedziała mi mama - właśnie spełniłeś swoje marzenia!

Jan Otremba pochodzi z Nysy. W dorosłym życiu wylądował w Bielsku i pracował w różnych miejscach, także w wojsku i policji. Na miasto nie narzekał, ale kilkanaście lat temu zdecydował się wraz z żoną przenieść do Nysy, żeby zaopiekować się starzejącą teściową. Przed ponad rokiem, już po śmierci teściowej, rzucili Nysę dla Gierałcic w gminie Głuchołazy. Sprzedali wygodny domek w mieście. Kupili mieszkanie do remontu, w budynku dawnej strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza. W wieku 70 lat jeszcze raz wywrócili swoje życie do góry nogami.

- Jak pierwszy raz zobaczyłem to mieszkanie, to ręce mi opadły. Ale zakasałem rękawy i po roku żyje się wygodnie jak w mieście. Nawet altanę wystawiłem na dawnym wojskowym placu - opowiada pan Jan. - Mam teraz z okna widok na Kopę Biskupią, do której czuję duży sentyment. W latach 50. jako młody chłopak chodziłem na tę górę. W schronisku z przyjaciółmi organizowaliśmy sobie imieniny przy świecach, bo brakowało ropy do agregatu prądotwórczego.

Sąsiedzi i przyjaciele z Nysy, kiedy dowiedzieli się o ich przeprowadzce pod czeską granicę, zagrozili, że zaspawają bramę, żeby nie mogli wyjechać z Nysy. Nie powstrzymali go.

Co niedzielę rano Jan Otremba z żoną wyrusza na pieszą wycieczkę w czeskie góry zaraz za oknem. Przyłącza się do nich coraz więcej przyjaciół z Nysy.

- Żyjemy aktywnie i jest nam tu dobrze. Nie żałujemy wyprowadzki z miasta - mówi z przekonaniem.

Zastrzyk świeżej krwi

Dla małych wiosek, liczących po 100 czy 200 stałych mieszkańców, kilka nowych małżeństw to duży zastrzyk świeżych pomysłów i rąk do pomocy przy wiejskich imprezach. W Ludmierzycach koło Kietrza osiedliło się ostatnio kilka rodzin "emeryckich" z Wałbrzycha, Rudy Śląskiej, Gliwic, Tychów czy Rybnika.

- Trafiają do nas przez ogłoszenia o sprzedaży domu, albo przyjeżdżają i pytają mieszkańców o wolne nieruchomości - opowiada sołtys wsi Anna Tworek. - W ciągu ostatnich lat wszystkie puste domy zostały na nowo zagospodarowane, a jak pojawi się coś wolnego, to szybko trafiają kolejni chętni. Dobrze się z nami zintegrowali.
Do Dzierżkowic na południu głubczyckiego "worka" w ciągu ostatniego roku sprowadziło się starsze małżeństwo spod Kielc i drugie z Bielska. Ofertę domów na sprzedaż znaleźli w internecie. Emeryci upodobali sobie także Głuchołazy, ale tu najbardziej poszukiwane są mieszkania w blokach spółdzielni na osiedlu nad miastem.

- Kiedyś starsi klienci postawili warunek, że kupią mieszkanie, ale w odległości gwarantującej dojazd karetki pogotowia najwyżej w ciągu 5 minut - mówi Małgorzata Chaszczewicz z biura nieruchomości Gach Invest w Głuchołazach. Średnio w ciągu roku trafia tu ok. 10 emeryckich małżeństw, zainteresowanych przeprowadzką do miasteczka w Górach Opawskich.

- Niektórzy byli tu w dzieciństwie na koloniach albo na wakacjach i spodobało się im - opowiada Małgorzata Chaszczewicz. - Inni trafili do Głuchołaz na leczenie czy rehabilitację w szpitalu MSWiA, gdzie przyjeżdżają chorzy z całej Polski. Po leczeniu przychodzą do nas, pytając o nieruchomości, bo klimat im bardzo odpowiada i chcą się tu sprowadzić. Są też osoby, które kiedyś mieszkały w tych okolicach i chcą tu wrócić na starość.

Emeryt, który wyremontował dom, zazwyczaj aż kipi od energii i pomysłów na dalszą działalność. Marek Szymanowski z Podlesia kilka lat po przeprowadzce stanął do konkursu na dyrektora centrum kultury w Głuchołazach. Przegrał, ale niezrażony dwa lata później wygrał konkurs na dyrektora centrum sportu i rekreacji. Szefuje mu z sukcesami do teraz.

Jan Otremba skrzyknął starych przyjaciół z klubu żeglarskiego w Nysie i dwa razy w roku organizuje morskie rejsy jachtowe. Przed rokiem byli z przyjaciółmi na Alandach, na samym końcu Bałtyku. W tym roku planują trzytygodniową wyprawę nyskim jachtem "Bies" aż do fiordów Finlandii.

Marcin Burnicki zakochał się w historii regionu. Wynalazł w dokumentach i na nowo opracował herb - logo, z wizerunkiem jednorożca, związanego z legendą o powstaniu Jarnołtówka. Zaangażował się w organizację 750-lecia miejscowości, w święto nocy świętojańskiej. Wymyślił most zakochanych, na którym wisi dziś ok. 50 kłódek od zakochanych par. Propaguje trasy spacerowe do nordic walking. Jego żona Katarzyna odkryła w sobie na emeryturze pasję malarską. Zbiera stare meble i maluje je w kolorowe regionalne wzory.

- Pomysłów na działanie mam mnóstwo. Gorzej, że nikt mnie nie chce słuchać - śmieje się pan Marcin. Przyznaje, że wiejskie życie ma też swoje mankamenty. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach demograficznego kryzysu i ucieczki instytucji do większych miast.

- Dwa lata temu zlikwidowano nam we wsi pocztę. Od roku nie mamy lekarza, bo przeszedł na emeryturę. Nikt nowy nie chce tu otworzyć gabinetu, bo nie ma 2 tysięcy pacjentów - opowiada. - Musieliśmy się wszyscy zapisać do ośrodka w Głuchołazach.
A przecież na niektóre uciążliwości też można znaleźć sposób - i pan Marcin już je znalazł. - Zamiast stałej poczty, wystarczy nam, żeby raz w tygodniu ktoś przyjechał do wsi w stałych godzinach i w wiejskiej świetlicy przyjął od nas opłaty za rachunki, przekazy, załatwił wysyłkę listów. Ja tego sam nie załatwię, ale gdyby Poczta Polska zechciała, to mogłaby nam bardzo ułatwić życie - mówi.

Bo osadnik, nawet na emeryturze - ma przecież tyle do zrobienia na "dziewiczej" ziemi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska