To było gdzieś w pierwszej połowie upalnego sierpnia 1944 r. Ogarnięta powstaniem Warszawa rozbrzmiewała seriami karabinów maszynowych, eksplozjami bomb i salwami artylerii. 18-letni Matthias Schenk, saper szturmowy z Wehrmachtu, uczestniczył w natarciu w rejonie Starego Miasta. Jego oddział „torował drogę” żołnierzom z niesławnej Brygady Szturmowej SS-Oberführera Oskara Dirlewangera. Esesmani ci ubrani byli w mundury feldgrau bez dystynkcji. Jak zwykle szli do ataku z podlewaną alkoholem straceńczą brawurą. A za chwilę mieli udowodnić młodemu żołnierzowi, że fama dzikich okrutników, która ich poprzedzała, jest zupełnie zasłużona. Oddajmy głos Schenkowi, który tak po latach relacjonował atak na jeden z powstańczych lazaretów położonych na terenie klasztoru, niestety bliżej nieokreślonego:
„Zazwyczaj podchodzimy skokami do obiektu, obrzucamy go granatami, a po ich wybuchu przechodzimy do ataku. Kiedy miałem już rzucić swój granat, usłyszałem dochodzące ze środka wołanie: »Nie strzelajcie!«. Co tu robić?! Poleciłem gestem kolegom leżącym dwadzieścia metrów ode mnie, żeby mnie osłaniali ogniem. Kazałem Polakom otworzyć drzwi i wyjść z podniesionymi rękami”.
Po dłuższej dłużej chwili drzwi budynku otworzyły się. Jedna z pielęgniarek wystawiła na zewnątrz białą flagę. Wtedy cały oddział Schenka, z bagnetami na broni, wszedł do lazaretu. Personel - oficer AK, lekarz i piętnaście sióstr - poddał szpital. Znajdujący się na szpitalnych łóżkach ranni niemieccy żołnierze, którzy w toku walk dostali się do niewoli, prosili, by nie robić krzywdy Polakom. I wtedy do budynku wpadli dirlewangerowcy. Rozpętało się piekło. Najpierw zamordowali wszystkich rannych Polaków. Potem zabrali się do pielęgniarek. Zdarli z nich ubrania i brutalnie zgwałcili. Jednak apogeum tej orgii przemocy nastąpiło wieczorem tego samego dnia. Wróćmy do relacji Schenka:
„Na dziedzińcu [budynku lazaretu - red.], gdzie stała szubienica, kłębił się tłum. Żołnierze ze wszystkich jednostek - SS i Ukraińcy - zorganizowali koncert śpiewu i gry na flecie. […] Esesmani popychali nagie pielęgniarki, z rękoma na głowie, w kierunku szubienicy. Lekarzowi przycięli króciutką tunikę, założyli sznur na szyję i pociągnęli pod belkę, na której dyndało już z dziesięciu cywilów. Tłum śmiał się i wrzeszczał. Protesty niektórych żołnierzy ginęły w tłumie. Byliśmy bezsilni i ja swój sprzeciw zachowałem na użytek naszej kwatery głównej”.
Tak wyglądał tylko jeden krwawy epizod z przesyconej makabrycznymi zbrodniami wojennej epopei formacji dowodzonej przez Oskara Dirlewangera. Niezbyt potężnej jednostki SS, liczącej przez większość swego istnienia poniżej tysiąca żołnierzy, która według szacunków historyków zamordowała co najmniej 60 tys. ludzi, głównie cywilów z Warszawy i terenów Białorusi. Oto opowieść o tym, kim byli i jak działali ci bezwzględni mordercy.
Kłopotliwi kłusownicy
Adolf Hitler był wegetarianinem. Wielokrotnie wypowiadał się z rezerwą o myśliwych. Zawsze podkreślał, że w polowaniu „najbardziej szlachetnym elementem jest zwierzyna”, a nie „kłusownik, który nie naraża życia”. Była to jedna z niewielu kwestii, których nie podzielało wielu członków nazistowskiej elity. Miłośnikami wypraw na grubego zwierza byli m.in. marszałek Hermann Göring, Gottlob Berger, szef głównego urzędu SS, oraz sam Reichsführer-SS Heinrich Himmler. To ten ostatni wiosną 1940 r. wpadł na pomysł, by tworzyć specjalne oddziały przeciwpartyzanckie z ludzi, którzy najlepiej czują się w środowisku leśnym - kłusowników. Miano ich rekrutować w obozach koncentracyjnych i więzieniach, spośród skazanych z tego paragrafu.
Ideę szybko zaczęto przekuwać w czyn. W maju 1940 r. pierwsi skazani kłusownicy trafili na szkolenie do obozu w Oranienburgu. Komendę nad nimi powierzono 44-letniemu Oskarowi Dirlewangerowi, awanturnikowi o pełnym ciemnych kart życiorysie. Wojna była jego żywiołem. W czasie pierwszego światowego konfliktu, w okopach zachodniej Francji, kilkakrotnie odnosił ciężkie rany. W efekcie miał unieruchomiony lewy nadgarstek i częściowo usztywnione lewe ramię. Mimo upośledzenia zawsze wracał na pierwszą linię. Za swoje dokonania na polu walki otrzymał Żelazny Krzyż, a także dorobił się stopnia porucznika. Potem przeniesiono go na front wschodni, gdzie dowodził kompanią piechoty. Tutaj znów popisał się odwagą i zdolnościami dowódczymi, przeprowadzając bezpiecznie swoich ludzi z południowej Rosji do Niemiec poprzez wrogie terytoria. W latach międzywojennych z bronią w ręku zwalczał komunistów. Najpierw w szeregach Freikorpsów w ojczyźnie, a kilkanaście lat później w Hiszpanii. Tam kolejno wspierał siły gen. Franco najpierw jako żołnierz Legii Cudzoziemskiej, a potem Legionu Condor. O ile Dirlewanger miał wiele cech dobrego wojownika, to raczej trudno zaliczyć go w poczet rycerzy. Miał ciężki charakter i, delikatnie rzecz ujmując, nie najlepiej się prowadził. Po alkoholu, od którego był uzależniony, często wdawał się w bójki i pyskówki. W całym okresie międzywojennym kilkakrotnie wszedł w konflikt z prawem. Najpierw skazano go za malwersacje. Potem popełnił znacznie cięższe przestępstwo. W 1934 r. trafił na dwa lata do obozu koncentracyjnego za seks z nieletnią. Kara była stosunkowo łagodna, ponieważ Dirlewanger od początku lat dwudziestych, z przerwami, był związany z NSDAP. Partyjni dostojnicy pamiętali o nim. Dali mu szansę na rehabilitację. Najpierw wysyłając go na Półwysep Iberyjski, a potem powierzając mu misję stworzenia oddziału złożonego z kłusowników w ramach SS.
We wrześniu 1940 r. Sondereinheit Dirlewanger, bo taką nazwę przyjęła początkowo „myśliwska” formacja, trafiła na teren dystryktu lubelskiego Generalnego Gubernatorstwa, pod dowództwo miejscowego szefa SS i policji bezpieczeństwa Odilo Globocnika. Stan oddziału uzupełniono co prawda o kilkudziesięciu nowych rekrutów i podoficerów z Waffen-SS, jednak jego liczebność nadal nie przekraczała setki. W pierwszych miesiącach służby esesmanom powierzane są zadania dużo bardziej banalne niż te, do których ich powołano. Patrolują granicę z Sowietami, zwalczają czarnorynkowy handel czy wreszcie pilnują więźniów przebywających w obozach pracy. Od samego początku budują swoją złą reputację. Niemieckie dowództwo zasypywane jest skargami i donosami o ich „wyczynach”. Żołnierze Sondereinheit, nierzadko z inicjatywy swojego dowódcy, urządzają sobie pijackie orgie, które kończą się burdami z udziałem wojskowych z innych oddziałów. Poza tym na potęgę rabują, gwałcą i nierzadko mordują zarówno ludność polską, jak i żydowską. Są na tyle uciążliwi, że wkrótce nawet taki arcyzbrodniarz jak Friedrich Wilhelm Krüger, dowódca SS i policji bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie, żąda ich natychmiastowego wycofania ze swojego terenu. Himmler przychyla się do jego dezyderatu. W lutym 1942 r. dirlewangerowcy trafiają na teren Białorusi, gdzie mają wreszcie zająć się zwalczaniem partyzantów.
Panowie stref śmierci
W owym czasie lasy i obszary bagienne Białorusi stanowiły schronienie dla dziesiątków tysięcy sowieckich partyzantów. Byli to głównie żołnierze Armii Czerwonej, którzy zostali odcięci w tyle za linią frontu przez błyskawiczny pochód jednostek niemieckich na wschód latem 1941 r. Prowadzona przez nich dywersja poważnie zagrażała bezpieczeństwu tyłów armii III Rzeszy. Dlatego też od 1942 r. rozpoczęto serię szeroko zakrojonych operacji przeciwko nim. Ich koordynatorem był SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, późniejszy pacyfikator powstania warszawskiego.
Żołnierze Oskara Dirlewangera działali głównie na terenach położonych na wschód od Mińska, na linii Witebsk - Mohylew - Bobrujsk. Całymi tygodniami przebywali w polu. W ciągu trzydziestu siedmiu miesięcy, które spędzili na Białorusi, wzięli udział w przeszło pięćdziesięciu operacjach przeciwpartyzanckich. Odznaczały się one barbarzyńską brutalnością. Na czym polegały? Kombinowane grupy bojowe SS i Wehrmachtu otaczały pewien obszar, na którym działali sowieccy dywersanci, i tworzyli w jego obrębie tzw. strefę śmierci. Najpierw, by pozbawić partyzantów źródeł pożywienia i informacji, usuwano ludność cywilną. Całe białoruskie wioski były mordowane bądź wywożone na roboty do Rzeszy i obozów koncentracyjnych, a należący do chłopów inwentarz żywy oraz zapasy pożywienia konfiskowano. Po tym wstępie niemieckie oddziały przechodziły do przeczesywania strefy w poszukiwaniu obozowisk „bandytów”. Dochodziło do bitew, w których najczęściej górą byli lepiej uzbrojeni, wyszkoleni i silniejsi liczebnie hitlerowcy. Trzeba jednak podkreślić, jak zaznaczają historycy tacy jak Christian Gerlach, że partyzanci stanowili często tylko około 15 proc. wszystkich ofiar śmiertelnych akcji pacyfikacyjnych. Resztę stanowili głównie białoruscy chłopi i ukrywający się w lasach Żydzi.
Dirlewangerowcy byli prawdopodobnie najbardziej krwiożerczą i bezlitosną formacją biorącą udział w tych operacjach. Często nie zadawali sobie „trudu”, by deportować mieszkańców wioski, które miały nieszczęście znaleźć się w „strefie śmierci”. Czasem po prostu wszystkich ich likwidowali. Zdarzało się, że „żałowali” kul swoim ofiarom. Jak dowiodły prowadzone po wojnie badania, esesmani zwykli palić ludność całych miejscowości w stodołach. Zwyrodnialcy nie oszczędzali nawet dzieci, które gwałcono i katowano na śmierć. Tragiczny był także los kobiet. Te najczęściej były brutalnie gwałcone, a potem stawały się „seksualnym bydłem”. Żołdacy odsprzedawali je sobie za „dwie butelki wódki”.
Jakby tej makabry było mało, Dirlewanger opatentował wówczas iście diabelski „wynalazek”, zwany przez wyższe szarże SS „urządzeniem do wykrywania min”. O co chodziło? Partyzanci często instalowali ładunki przy leśnych duktach czy ścieżkach. Zbierały one wśród niemieckich żołnierzy śmiertelne żniwo. Wódz „kłusowników” znalazł na nie sposób. Ustawiał mieszkańców białoruskich wiosek w zwarty szereg, po czym kazał im kroczyć przed swoimi oddziałami całą szerokością podejrzanej drogi. Naturalnie często zdarzało się, że ładunki rozrywały wielu wieśniaków na strzępy. Co ciekawe, kierownictwo SS uznało ten sposób działania za „dobrą innowację” i zalecało jej stosowanie innym jednostkom.
W rezultacie tych barbarzyńskich praktyk formacja Dirlewangera zamordowała na Białorusi, według szacunków historyka Christiana Ingrao, ponad 30 tys. ludzi i spaliła kilkadziesiąt wiosek.
Włodarze SS wysoko oceniali skuteczność „myśliwych” w kampanii przeciwpartyzanckiej. Dlatego też stopniowo zasilali jednostkę sprzętem, bronią i nowymi ludźmi, przeważnie kryminalistami zebranymi, już bez specjalnej selekcji, z różnych obozów koncentracyjnych. Pod koniec czerwca 1944 r., gdy jednostka pod naporem sowieckiej ofensywy wycofała się z Białorusi na teren okupowanej Polski, jej stan osobowy liczył przeszło 800 ludzi zdolnych walki. Nazywano ją już Brygadą Szturmową Dirlewangera.
Rzeźnicy Warszawy
1 sierpnia 1944 r. w Warszawie Armia Krajowa rozpoczęła powstanie. Okrutni „kłusownicy” z SS zostali skierowani do jego pacyfikacji. W mieście pojawili się 4 sierpnia i pozostali w nim przez następne trzy miesiące.
Dirlewangerowcy działali w ramach policyjnej grupy operacyjnej dowodzonej przez Heinza Reinefartha. Najpierw uczestniczyli w natarciu poprzez Wolę w kierunku Starego Miasta. Wykazywali się szczególnym okrucieństwem wobec ludności cywilnej, tak jak w toku działań na Białorusi. Rabowali, gwałcili i zabijali wszystkich bez wyjątku - kobiety, dzieci, rannych, personel szpitali czy żołnierzy AK. Znane są relacje mówiące, że używali kobiet i dzieci jako żywych tarcz - pędzili ofiary przed swoimi szeregami w czasie natarcia bądź sadzali je na pancerzach czołgów. Pełnię ich barbarzyństwa ukazuje także inna relacja wspomnianego już Matthiasa Schenka, prawdopodobnie z Woli:
„Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger. Kazał zabić. Rozstrzelali je, a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło trzysta pięćdziesięcioro dzieci. Myślę, że było ich więcej, z pięćset”.
Brygada Szturmowa dosłownie topiła powstanie we krwi. Szacuje się, że tylko 5 sierpnia, w apogeum rzezi Woli, formacja zamordowała na odcinku około 400 m zdobytego terenu przeszło 12,5 tys. cywilów.
Po pacyfikacji Woli, w czasie której cała Kampfgruppe Reinefarth mogła wymordować nawet 60 tys. bezbronnych ludzi, dirlewangerowcy brali udział w odbijaniu innych dzielnic - Śródmieścia i Powiśla. Wykazali się podobnym bestialstwem co na zachodnich przedmieściach miasta. Stąd też szacuje się, że do końca września 1944 r. szturmowcy wymordowali około 30 tys. warszawiaków - mężczyzn, kobiet i dzieci.
Sama brygada szturmowa także poniosła ogromne straty w walce. W toku operacji warszawskiej jej szeregi zasiliło co najmniej tysiąc sześciuset pięćdziesięciu więźniów z wojskowych zakładów penitencjarnych. Tak więc ogółem w czasie pacyfikacji powstania służyło w niej co najmniej 2,4 tys. żołnierzy. Z nich tylko sześciuset czterdziestu ośmiu doczekało upadku powstania. Dlaczego tak mocno się wykrwawili? Dirlewangerowcy byli na ogół kiepsko wyszkoleni. Często szli do ataku pijani, co skutkowało bezsensowną brawurą. Jak wspominał Schenk, zdarzało się im, że szarżowali na pozycje akowców zupełnie odkryci, tyralierą, z okrzykiem „hura” na ustach, i całymi tuzinami padali w ogniu karabinów.
Mimo to dowództwo SS wysoko oceniało zaangażowanie „kłusowników” w pacyfikację okupowanej stolicy Polski. Oskara Dirlewangera, który osobiście dowodził jednostką w ogniu walki, odznaczono nawet Krzyżem Rycerskim - najwyższym odznaczeniem wojskowym III Rzeszy.
W połowie października 1944 r., po krótkim odpoczynku w Radomiu, brygada została skierowana na Słowację, gdzie wzięła udział w tłumieniu powstania przeciwko proniemieckiemu rządowi księdza Tiso. Następnie wzięła udział w ciężkich walkach z Armią Czerwoną pod Budapesztem. Wreszcie od lutego 1945 r. dirlewangerowcy, już jako przeszło czterotysięczna 36. Dywizja Grenadierów SS, zostali przeniesieni do Bandenburgii, gdzie uczestniczyli w walkach z Sowietami na linii Odry. Ostatecznie formacja ta została doszczętnie rozbita pod koniec kwietnia w okolicach Berlina.
Bezkarni zbrodniarze
Przeciwpartyzancki oddział „kłusowników” wymordował w latach 1940-1945 co najmniej 60 tys. ludzi, w przygniatającej większości cywilów. Wielu dirlewangerowców przeżyło. Jednakże żaden z nich, mimo licznych prób podejmowanych choćby przez niemiecką prokuraturę, nie został skazany za zbrodnie popełnione na Białorusi czy w Warszawie.
Sam Dirlewanger także nigdy nie stanął przed sądem. W czerwcu 1945 r. schwytano go w jego rodzinnej Szwabii, we francuskiej strefie okupacyjnej. W kilka dni później został zakatowany na śmierć przez polskich wartowników w Althausen.
Bibliografia:
- Christian Ingrao, Czarni myśliwi. Brygada Dirlewangera
- Piotr Gursztyn, Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona
- Hans-Peter Klausch, Antifaschisten in SS-Uniform.
Postawił na Rosję, teraz gra za darmo
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?