Ostatni repatriant

fot. Sławomir Mielnik
- Przed wojną Lwów mówił wieloma językami, potem niestety to się zmieniło - mówią Czerkasowie, oglądając fotografie.
- Przed wojną Lwów mówił wieloma językami, potem niestety to się zmieniło - mówią Czerkasowie, oglądając fotografie. fot. Sławomir Mielnik
- Lwów to moja ziemia, tutaj się urodziłem. Ale urodziłem się w Polsce, to i w Polsce chcę zamknąć oczy - mówi 76-letni Stanisław Czerkas, który w 2000 roku wraz z żoną Ireną przyjechał do Polski w ramach ostatniej repatriacji.

Na ścianach pamiątki ze Lwowa trochę się kłócą z blokowiskiem w Kluczborku, gdzie dostali mieszkanie. Pani Irena Czerkas układa na stole porcelanowe filiżanki, oczywiście przywiezione ze Lwowa. Na półmisek wysypuje czekoladki. - To ze Lwowa, proszę bardzo się częstować - zachęca ciepłym akcentem. - Odkąd lwowską fabrykę kupił Szwajcar, to one już nie takie jak za czasów, kiedy w polskiej cukierni "Branka" pracował mój tata.

Pan Stanisław dosiada do stołu, żartuje. - Ja tak jak hrabia, proszę o małą czarną, ale nie na noc - zaczyna bałakać jak lwowski batiar.

Pani Irena przynosi albumy. - Stanisław, ty pokaż lepiej, jak ty już bliżej pierestrojki za świętego Mikołaja z czortykiem (diabłem) chodził - zachęca męża.
- Na Ukrainie, tak po rosyjsku na Nowy Rok, chodził Dieduszka Moroz (Dziadek Mróz), a naszego świętego we Lwowie tylko Polacy poważali - tłumaczy pan Stanisław. - Od samego biskupa pożyczyłem strój, żeby to był prawdziwy święty Mikołaj.

Pani Irena koleżankom z Instytutu Budownictwa załatwiała dodatkowe zaproszenia do pałacu Gagarina, bo każda była ciekawa tego hojnego polskiego Mikołaja. - Mieliśmy we Lwowie wielu przyjaciół, nie tylko wśród Polaków - tłumaczą Czerkasowie.

- Ale bywało różnie… - dodaje pani Irena.
Kiedyś zaprosiła ją do siebie koleżanka z instytutu, gdzie pracowały tylko trzy Polki. W mieszkaniu jej koleżanki, w kamienicy przy Królowej Jadwigi, mieszkała kiedyś profesor Płoszaj, od historii. - Patrzę, jej meble: nachtlik, kredensy, takie znane, zaczęły we mnie ożywać wspomnienia - opowiada pani Irena.
- A polską nauczycielkę władze wcisnęły w jakąś norę…
Najbardziej ją zabolało, że z mieszkania uleciał niepowtarzalny polski klimat. - Ja wiem, że koleżanka za historię niewinna - podkreśla pani Irena. - Ale powiedziałam jej szczerze, że tutaj moja profesor mieszkała. No i tak się poluźniła nasza przyjaźń…

Kamienica przy Halickiej
Siedzimy w kluczborskim mieszkaniu Czerkasów, w tle sączą się lwowskie rytmy …ta joj, Mamcia słychać. - Ach, kiedy w niedzielę w radiu bałakał Szczepciu i Tońciu, to cały Lwów pustoszał - opowiada pan Stanisław. - A przed południem była niedzielna msza u bernardynów. Po której tata szedł na halbę u Nowaka, w restauracji w naszej kamienicy.

Trzypiętrowa kamienica, przy Halickiej była własnością radcy Kuczyńskiego. W korytarzu kryształowe lustra, na schodach dywany, tak było do pierwszego wejścia Rosjan do Lwowa.

- W naszej kamienicy mieszkał Żyd, krawiec - wspomina pan Stanisław. - Na pierwszym piętrze gabinet miała żydowska lekarka. Mieszkał też kolega ojca z żoną Austriaczką, ich córka Elza to była moja rówieśniczka. W tej kamienicy mieszkanie zajmowała też Czeszka. Mieszkała tam również profesor Gembarzewska z konserwatorium lwowskiego. Po naszej kamienicy było widać, że lwowska mowa, bałaka, nosiła w sobie wiele języków. Ach, jak tam się wtedy żyło… - wzdycha Stanisław.

Pamięta, że święta Bożego Narodzenia zaczynały się 24 grudnia, ale kończyły w połowie stycznia, kiedy prawosławni świętowali swoich Trzech Króli. - Mój chrzestny ożenił się z Ukrainką - dodaje. - Na Boże Narodzenie chodziliśmy z szopką, na Nowy Rok z banią i świeczką (dynią), a na Trzech Króli z gwiazdą. Najpierw nasze pierogi, potem u ukraińskich przyjaciół gołąbki hreczane z grzybami… Potem Nowy Rok, raz u nas kutia, potem u nich… No i pączki, zawsze pachniały konfiturą z róży.

- Nawet Mundziu, syn żydowskiego krawca, przybiegał do naszego mieszkania, żeby popatrzeć na choinkę. I nikomu nie przychodziło do głowy, żeby mu zabraniać - mówi po latach. - Przychodził pokosztować naszych świątecznych wypieków.
Najhuczniejsze święta zawsze były u Ukraińców i Polaków.

- Polacy śpiewali "Jak się bawić, to się bawić, spodnie sprzedać, frak zastawić" - intonuje pan Stanisław. - Inaczej było u Elzy, chłodno i nikt nie kolędował. Zresztą jej mama do końca nie mówiła inaczej, jak tylko po niemiecku.

Ale ma też inne wspomnienia ze swojej ulicy. Jak biegał po podwórku z samolotem i krzyczał to, co dzień wcześniej na ulicy usłyszał. Kiedy przez centrum Lwowa przeszli jacyś młodzi i skandowali: "Bij Żyda!".

- Miałem 6 lat, nie myślałem, co mówię, powtarzałem - wspomina pan Stanisław. - Podszedł do mnie krawiec, spokojnie zapytał: "Stanisławie, czy ty byś chciał, żeby bili mego Mundka?".

- Nigdy, Edmund to mój kolega! - zaprzeczył gorąco mały Stanisław.
- No widzisz… - powiedział żydowski krawiec.
Zapamiętał również przysięgę nacjonalistów ukraińskich, którą składali na placu Halickim na wierność Trzeciej Rzeszy. To wtedy posypało się we Lwowie zgodne współżycie różnych nacji. Pod koniec 1941 roku zaczęli znikać żydowscy lokatorzy. Potem na Zamarstynowskiej powstało lwowskie getto.

- Miałem chyba z 9 lat, kiedy wszedłem do getta - wspomina pan Stanisław. - Szukałem Mundka. To był straszny widok. Mundka nigdy więcej już nie spotkałem…

Pierwsza repatriacja
Jako pierwszych z kamienicy przy Halickiej zabrali radcę i jego rodzinę. Rosjanie wywieźli ich na Syberię. I zaczęli się zmieniać lokatorzy. Do mieszkania radcy wprowadził się oficer NKWD ze swoją kochanką.

- Olga korzystała z pełnych szaf radczyni - opowiada pan Stanisław. - Przychodziła często do mojej mamci, żeby radzić się, w co ubrać się do teatru. Zdarzało się jej wyjść na przyjęcie w haftowanej koszuli nocnej.

Potem w mieszkaniu profesor Gembarzewskiej zamieszkało jeszcze rodzeństwo z Podola, Heniek i jego siostra Kazimiera. Profesor ich przygarnęła. Całą ich wieś wymordowali banderowcy. Ocaleli tylko oni. Miasto dawało schronienie takim jak oni.

Pan Stanisław pamięta dzień przed pierwszą repatriacją. To było straszne - nawet dzisiaj trudno mu o tym opowiadać. - Ostatni raz służyłem do mszy w kościele Bernardynów przy placu Bernardyńskim. Byłem rycerzem krucjaty eucharystycznej. Nosiłem honorowo niebiesko-biały mundurek z pelerynką i biretem. Na ostatniej mszy u Bernardynów był jeden zawodzący płacz. Wyjeżdżały zgromadzenia zakonne i ojcowie Bernardyni.

Po śmierci profesor Gembarzewskiej w kamienicy przy Halickiej zostały już tylko dwie rodziny polskie. - Nasza i Heńka, który dochował się gromadki dzieci - opowiada pan Stanisław. - Dlaczego moja rodzina została we Lwowie? To był splot różnych wydarzeń, bo tak właściwie mieliśmy jechać, ale w końcu zostaliśmy.

- Nasza rodzina też miała jechać - dodaje pani Irena. - Ale choroba mojego taty nas zatrzymała. No i jeszcze mój wujko, to znaczy brat mamci, Staszek Kasperkiewicz z Beresteczka na Wołyniu, zakochał się w ukraińskiej dziewczynie.

Chciał jechać z nią…
Pani Irena ociera łzy, ten ból ożywa przy każdym wspomnieniu.
- Wujko wrócił się po nią ze Lwowa - mówi. - Wrócił po śmierć. Wujka i jego dziewczynę zabił jej rodzony a ją - bo chciała pójść za Polaka. Mój Boże, ta dziewczyna już wysoko była w ciąży!

Zostaliśmy w swojej kamienicy przy Halickiej.

- Po pierwszej repatriacji chodziłem do szkoły Wandy Wasilewskiej, a moja żona do gimnazjum Marii Magdaleny - mówi pan Stanisław. - Po ulicach Lwowa krążyły jeszcze dorożki, widać je było do końca lat 50.

- Ach, jak jeździło się dorożką do szkoły - śmieje się Czerkasowa. - No, oczywiście, jak dorożkarz nie widział, to siadało się z tyłu. Kiedy przyuważył, to z kozła batem śmignął i po dorożkarsku zabluzgał.

Uczyły ich nauczycielki Polki, najczęściej samotne kobiety, wychowywały młodzież w duchu patriotycznym. Matematyki uczyła ich pani Niementowska, córka ziemianina. Ich dworek, przy Zadworzańskiej zniszczyli Rosjanie, żeby jakieś szkaradziejstwo tam postawić. No i w tych latach jeszcze spokojnie chodzili do kościoła, Sowieci nie zabraniali.

- Kiedy Jańcia, moja starsza siostra, jeszcze żyła, to ona przy chorągwi kościelnej, a ja przy niej z lilijką stałam - opowiada pani Irena. - Jańcia już jako bileterka w teatrze pracowała, kiedy do naszej kamienicy wtargnął zapijaczony rosyjski oficer. Poszło o kartofle, które chłop furmanką przywiózł na podwórko… - pani Irena zaczyna płakać. - Ruski kazał mu zawieźć do siebie, ale chłop uparcie mówił, że czeka na córkę. Wtedy z budynku wyszła Jańcia….

Rosjanin strzałami z pistoletu zabił 20-letnią dziewczynę, pewnie uznał, że Jańcia to córka tego chłopa.

Wigilii nie budiet
Po 1956 roku wiadome było, że jak ktoś przed Wigilią niósł choinkę przed świętami, to Polak. Rosjanie dopiero na Nowy Rok stawiali drzewko. Demonstrowanie tej polskości było źle widziane. - Dlatego w konspiracji, nocą, przywozili do domu drzewka - tłumaczą Czerkasowie. - Brali je od chłopów, którzy przywozili je na rogatki Lwowa. Nadal się kolędowało, ale już ciszej, już tylko w polskim gronie.
We Lwowie wszystko się zmieniało, nawet "Kino Europejskie" przemianowano na "Ukrainę". - Przed wojskiem byłem w nim kinooperatorem - dodaje pan Stanisław.

Dlaczego Czerkasowie nie zabrali się z przedostatnią repatriacją w 1956 roku?
- Pewnie, że człowiek chciał do Polski. I to jeszcze jak! - mówią. Ale pan Stanisław wrócił właśnie z wojska.

- Odsłużyłem w radzieckiej armii trzy lata i nie mogłem wyjechać, bo chodziło o tajemnice wojskowe z jednostki w Charkowie - tłumaczy. - Choć Polska i ZSRR to niby wtedy przyjaciele, ten sam Układ Warszawski. I tak miałem dużo szczęścia, bo Polaków wysyłali na odsłużenie na Daleki Wschód.

Co zostało z polskiego Lwowa?
- Tacy jak my staraliśmy się podtrzymywać to, co we Lwowie nasze - mówią Czerkasowie. - Polskie szkoły, gdzie toczyło się życie kulturalne. Polski teatr ludowy.

Jeszcze przed pierestrojką zawsze dla niepoznaki wybierali autorów radzieckich "akceptowanych" przez władze, byleby mówić na scenie po polsku. - Tak było z niemal każdą sztuką - mówi pan Stanisław.

Podobnie było ze szkołą, gdzie za patrona polskiej szkoły wybrali Wandę Wasilewską, rewolucjonistkę akceptowaną przez "czerwonych". Albo celowo otwierali izbę pamięci Feliksa Dzierżyńskiego. - Byleby nie zabraniali w niej mówić po polsku! - podkreślają.

Czy kiedykolwiek żałowali, że dopiero na starość przyjechali do Kluczborka? Pan Stanisław przez osiem lat był przewodniczącym Towarzystwa Kultury Polskiej i Ziemi Lwowskiej. - Byliśmy we Lwowie potrzebni - tłumaczy.

Mówią, że w Polsce mało już patriotyzmu. - We Lwowie 3 maja i 11 listopada to wielkie święta. A w Polsce jakoś cicho się je obchodzi - wzdycha pani Irena. - Ale tutaj ojczyzna jest, a tam się do niej tęskni. I tak jak przecież Lwów już nie ten, to i Polska też nie ta, jaka w naszej młodości była…

Na początku mówiła mężowi, żeby przenieść się do Przemyśla, bo to już w Polsce, ale bliżej Lwowa. Ale wybrali Opolszczyznę, bo ta uchodzi wśród kresowian za szczególnie im przychylną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska