Ostry dyżur w zoo. Pacjent przeżył, lekarz też

Anna Grudzka
Anna Grudzka
Jeden z opolskich goryli tak się pobił z drugim gorylem, że trzeba mu było założyć kilkanaście szwów. Gojenia tych ran nie można było zostawić naturze.
Jeden z opolskich goryli tak się pobił z drugim gorylem, że trzeba mu było założyć kilkanaście szwów. Gojenia tych ran nie można było zostawić naturze. Archiwum zoo
Wyciąganie wrastających pazurów, cesarskie cięcia, korekcja kopyt, szycie po męskiej bójce - praca w ogrodzie przypomina czasem ostry dyżur. Różnica jest taka, że lekarz nigdy nie wie, czy wyjdzie z zabiegu cało.

Zamiast ludzi leczymy dzikie zwierzęta. A ich zachowanie nie zawsze da się przewidzieć czy wyliczyć. Kiedy pracujemy z wielkimi kotami czy naczelnymi, zawsze mamy obawy o swoje życie i zdrowie. To trochę jak stąpanie po polu minowym, ale na tym polega nasza praca - przyznaje Mariusz Włodarczyk, asystent weterynaryjny w opolskim ogrodzie zoologicznym.

O naszym ogrodzie zrobiło się ostatnio głośno za sprawą przeprowadzonej w Opolu immobilizacji żyrafy (słowo w żargonie weterynarzy oznacza wprowadzenie w stan głębokiej narkozy w celu wykonania jakiegoś zabiegu. Lekarze nie lubią tej czynności określać „usypianiem” - bo źle się kojarzy - red.).

Bohaterką zamieszania była Hermina - najstarsza z opolskich żyraf, matka ósemki maluchów, ulubienica Opolan. Równo tydzień temu wprowadzono ją w stan narkozy za pomocą syntetycznej morfiny - immobilonu, by przebadać jej uszkodzone kopyto, a potem szczęśliwie wybudzono. Sprawa błaha dla laika, stała się wielkim sukcesem ogrodu, bo jako pierwszy w Polsce immobilizację wykonał własnymi siłami. Mało tego, nakręcono film instruktażowy, jak się usypia żyrafę, gdzie minuta po minucie można zobaczyć wszystkie fazy tego zabiegu. Przygotowania do tej operacji trwały kilka dni. Dziewięcioosobowy zespół ćwiczył w podgrupach „na sucho”. Do rozpracowania były trzy newralgiczne punkty. Pierwszy - gdy żyrafa zaczyna tracić świadomość i pada (a Hermina waży blisko tonę). - Istniało ryzyko, że roztrzaska sobie wtedy głowę, dlatego opiekunowie wyłożyli całą klatkę belami siana, by w razie czego zapewnić jej miękkie lądowanie - wyjaśnia Lesław Sobieraj, dyrektor opolskiego zoo. Drugie niebezpieczeństwo było takie, że mogła się zakrztusić swoją treścią żołądkową. Trzeci trudny moment to wybudzanie.

- Żyrafa może wstać dopiero, gdy w pełni odzyska władzę w mięśniach - inaczej może skręcić kark. Zadaniem pracowników było jak najdłuższe jej przytrzymywanie w niepełnej świadomości - opowiada dyrektor.

Badanie Herminy, żyrafy z opolskiego zoo.

W opolskim ogrodzie zoologicznym po raz pierwszy uśpiono, pr...

W czasie gdy Hermina spała, prześwietlono jej kończynę i szybko podjęto decyzję, jak leczyć żyrafę. Wszystko poszło zgodnie z planem.

Immobilizacja żyrafy była ewenementem, ale w przypadku innych mieszkańców ogrodu takie działanie to chleb powszedni. Zwierzęta trzeba wprowadzać w narkozę w różnych okolicznościach, bo np. jak pomóc tygrysowi, kiedy pazury wrastają mu w opuszki? Rzecz w tym, że usypianie kota czy psa to bułka z masłem w porównaniu z usypianiem żyrafy czy goryla.

- Raz, że w przypadku tych drugich potrzeba specjalistycznych leków; dwa, że zabieg u ważącego kilkaset kilogramów (a czasem ponad tonę) zwierzęcia wymaga sprawności. Trzeba działać szybko, bo ucisk takiej masy na organy wewnętrzne może spowodować nieodwracalne szkody czy zmiany w fizjologii zwierzęcia. No i pacjent może się w każdej chwili obudzić. Nigdy nie wiemy, czy z zabiegu wyjdziemy cało - mówi Mariusz Włodarczyk, asystent weterynaryjny w opolskim ogrodzie. - Najgorsza jest rutyna. Może doprowadzić do tragedii - dodaje.

Wspomina, jak jeszcze na początku kariery przyszło mu usypiać lwa.

- Przypadło mi wtedy w udziale podawanie płynów infuzyjnych we wlewie dożylnym. Długo to trwało, a tymczasem dyrektor zoo zażartował sobie, że chyba nie do końca pamięta, ile leku nasennego powinno się podać, i że robimy ten zabieg na dawce eksperymentalnej. Wyszedłem z klatki mokry jak mysz. Nie z wysiłku fizycznego, lecz ze strachu.

Trzeba zachować zimną krew

Jak mówią weterynarze z doświadczeniem, czasem w pracy z dzikimi zwierzętami przydaje się zimny prysznic.

- W przypadku kotów drapieżnych musimy pamiętać o jednym: że to zwierzę ma cztery bardzo sprawne łapy, zaopatrzone w wielkie pazury, którymi chwyta ofiarę. Tygrys czy jaguar wie, gdzie ugryźć, żeby w sekundę pozbawić życia. Tu nie potrzeba wiele. Taki kot może się wybudzić tylko na chwilę, zaatakować i dalej sobie zasypiać - mówi Mariusz Włodarczyk.- Mieliśmy niebezpieczną sytuację podczas transportu pumy do niemieckiego ogrodu zoologicznego. Wydawało się, że kot śpi głęboko. Został sprawdzony i byliśmy pewni, że możemy go wprowadzić do klatki. Nieśliśmy ważącą 80, może 90 kg pumę razem z opiekunami, gdy ona nagle zaczęła się budzić. Wtedy - na szczęście cała załoga zachowała zimną krew. Nikt nie spanikował. A można było rzucić tego kota. W najlepszym wypadku kogoś by przygniotła, a w najgorszym… zacisnęła szczękę na czyjejś nodze w odruchu. Nic się wtedy nie stało, kot się do końca nie wybudził, ale takie historie uczą pokory. Wiemy, że wszystko się może zdarzyć, a my poruszamy się po cienkim lodzie - mówi Włodarczyk.

We wszelkich immobilizacjach dużym utrudnieniem jest to, że dawki leków ocenia się „na oko”. Tu nie ma tabelek, algorytmów czy wzorów. Nawet gdyby były, to należałoby znać masę, ogólną kondycję czy stan fizyczny zwierzęcia, żeby cokolwiek zaplanować. Tymczasem to wszystko można zbadać dokładnie dopiero, gdy pacjent śpi głęboko. Tak koło się zamyka. Odpowiedzialność w tej sytuacji bierze na swoje barki weterynarz.

Weterynarz jak kapitan statku

Dreszczyk emocji jest przy tygrysie, jaguarze czy inteligentnych naczelnych. Gorylach zwłaszcza. Dyrektor Sobieraj tłumaczy dlaczego:

- Tu jest problem, żeby lek usypiający w ogóle podać (zazwyczaj robi się to za pomocą specjalnych lotek - red.), bo goryl się broni. Mądry jest. Próbuje łapać lotkę albo sobie ją wyszarpuje. Jak to zrobi, nie wiemy, czy podany lek zszedł w całości czy nie. I co dalej? Jest ryzyko, że trzeba gorylowi dołożyć leku, jeśli tak, to ile? Możemy też wchodzić na ryzyko. A jak nie śpi? To już nie wychodzimy…

- Żartobliwie powiem, że weterynarz jest wtedy jest jak kapitan na statku, bo pierwszy musi wejść do klatki, w której jest uśpione zwierzę, i ostatni ją opuścić - dodaje Lesław Sobieraj, dyrektor zoo.

Ogólnie zasada jest taka, że pracownicy ingerują w życie zwierząt tylko w ostateczności, kiedy zagraża to ich zdrowiu lub życiu. Kiedy wydarzy się uraz mechaniczny albo choroba.

- Tak było w sytuacji z naszymi gorylami. Nie zgodziły się w grupie i doszło do groźnego konfliktu, który skończył się potwornymi ranami. Z zasady proces gojenia zostawia się naturze, ale w tym przypadku nie było takiej możliwości. Jeden z goryli po bójce miał tak głębokie rany w jamie gębowej, wokół ust, na twarzy, nogach i dużych partiach mięśni, że musieliśmy go szyć - wspomina Włodarczyk.

Immobilizacja jest zawsze trudna - niezależnie od tego, czy chodzi o kanarka, małą małpkę czy żyrafę - zawsze niesie to ryzyko, że narkoza może się nie udać. Co o tym decyduje?

- Jeśli nasza wiedza jest dobra i dobierzemy odpowiednio lek oraz dawkę, to już połowa sukcesu. Zawsze istnieje jednak ryzyko, że zwierzę w związku ze swoimi cechami osobniczymi nie przeżyje. Mieliśmy taki przypadek, robiąc cesarskie cięcie u siamanga (gatunek ssaka naczelnego z rodziny gibonowatych - red.), i byliśmy pewni, że wszystko się udało. Młody żyje co prawda do dziś, ale matka niestety nie przeżyła wyciągania szwów. Po 12 dniach od wykonania zabiegu podaliśmy jej 1/3 dawki leku, czyli tzw. głupiego jasia. Chodziło o to, żeby przez te trzy minuty, które zajmie nam zdejmowanie szwów, zbytnio jej nie niepokoić. Tymczasem nastąpiło zatrzymanie akcji serca i śmierć. Dziś wiemy, że to bardzo specyficzny gatunek małp. Cały świat weterynaryjny i ogrodów zoologicznych niechętnie usypia tego typu zwierzęta - mówi Włodarczyk.

Czasem immobilizację trzeba zastosować w sytuacji niekoniecznie chorobowej. Zdarza się tak, gdy zwierzęta nie akceptują swojego wybiegu i postanawiają wybrać się „na giganta”. To są bardzo rzadkie historie, ale się zdarzają.

Dmuchawki z rurek PCV skuteczniejsze od broni

- W naszym ogrodzie unikamy klatek i staramy się zwierzęta eksponować jak najczęściej na tzw. wolnych wybiegach, czyli za fosą. Czasem to pierwsze wypuszczenie na tego typu wybieg jest takie, że zwierzęta forsują zabezpieczenia i wychodzą. Tak było w przypadku ostronosów (gatunek drapieżnego ssaka z rodziny szopowatych-red.). Dostały się na ogród, a że fantastycznie się wspinają, wybrały najwyższe drzewo w ogrodzie i tam weszły. Czekaliśmy kilka dni, aż zgłodnieją i same zejdą, ale się nie doczekaliśmy - opowiada Lesław Sobieraj.

- Wzięły nas wtedy na przetrzymanie i wygrały tę batalię, więc musieliśmy zadecydować, co robić. Stwierdziliśmy wtedy, że należy użyć broni. Nie lubimy tego robić, ale w tym przypadku nie było innego wyjścia. Odłów się udał. Zwierzęta dostały dawkę leku usypiającego i je odzyskaliśmy. Pracownicy łapali je do specjalnych siatek, żeby spadając, nie uderzyły o ziemię. Normalnie kochamy używać dmuchawek - mówi Włodarczyk.

Te proste urządzenia okazały się nieocenione, gdy swego czasu na teren ogrodu wydostały się wilki.

- Wokół ich wybiegu było wtedy jeszcze stare ogrodzenie, nie mogliśmy się doczekać na jego remont, a one pewnej listopadowej nocy zębami wyrwały zardzewiałe druty i wyszły na ogród. Wtedy pan Mariusz przez całą noc próbował je odłowić. Było paskudnie, czarno, ciemno, deszcz. Fatalne warunki. Musieliśmy czekać do rana i dopiero wtedy podjąć kolejną próbę ich zlokalizowania i unieszkodliwienia - wspomina dyrektor.

Kiedy to się udało, Mariusz Włodarczyk strzelał do nich z dmuchawki, stosując narkozę. Wilki na szczęście zasnęły i zostały bezpiecznie przetransportowane z powrotem do boksu.

- W naszym odczuciu to nie była sytuacja niebezpieczna, bo znamy te wilki, a one nas, ale gdyby ktoś obcy się na nie natknął, mogłoby być różnie, gdyby zwierzęta poczuły się zagrożone - mówi dyrektor.

Dmuchawki, które stosuje się w zoo, są wzorowane na indiańskich, tyle że wykonane są z rurek PCV. - Bardzo nam pomagają, bo nie lubimy używać broni w ogrodzie - dodaje szef opolskiego ogrodu.

Chodzi o to, że specjalna broń do zdalnego podawania leków dla zwierzęcia jest bardziej inwazyjna. Siła, z którą zawierająca lek strzykawka się wbija, jest mniejsza w przypadku dmuchawki, a do tego można ją kontrolować.

- Poza tym kiedy się strzela z broni, trzeba uwzględnić odległość pomiędzy zwierzęciem a osobą strzelającą, a nie da się tego zrobić dokładnie - tłumaczy Włodarczyk.

Są też zwierzęta, w których „kładzeniu” (tak potocznie lekarze mówią o immobilizacji) opolanie się wyspecjalizowali. To zebra Hartmanna, które kiedyś hodowano w Opolu. - Miały pewną wadę genetyczną, która wiązała się z przerostem kopyt. Robiliśmy takie zabiegi dwa razy w roku - mówi Włodarczyk. Jedno jest pewne. Wszystkie dzikie zwierzęta, widząc weterynarza, czują, że coś się święci, zwłaszcza jak ma w ręku coś długiego. - No cóż, instynkt - kwituje Mariusz Włodarczyk.

Ekipie z opolskiego zoo przy żyrafie pomagał specjalizujący się w ortopedii lekarz weterynarii z Oławy Paweł Golonka. Kiedy Hermina usnęła, za pomocą przenośnego rentgena prześwietlił on chore kopyto. - Okazało się, że ma złamaną jedną z kości dalszych paliczka. Gips w takiej sytuacji nie wchodzi w grę, dlatego postanowiliśmy leczyć ją inaczej - mówi dyrektor. Hermina będzie miała ograniczone spacery. Ma przebywać w mniejszym pomieszczeniu, a jeśli już będzie wychodzić, to tylko na miękkie podłoże, np. piasek. Dostanie też specjalne suplementy diety, które sprawią, że kości szybciej się zrosną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska