Pan dyrektor stróż

Redakcja
Prezes Edward Kuczer zakłada, że i on kiedyś może stanąć "na ochronie”.
Prezes Edward Kuczer zakłada, że i on kiedyś może stanąć "na ochronie”. Paweł Stauffer
Prezes D. od lat regularnie raz w tygodniu udaje się na brydża. Odprasowany i dostojny, jak przystało na osobę, która piastowała funkcję. Przy stoliku partnerzy mówią do niego "prezesie". - Nikt nie wie, że robię teraz za ciecia - wyjaśnia.

Dyrektorzy, prezesi, kierownicy. Przez lata zarządzali firmami, wydawali dyspozycje, budzili respekt. Mieli gabinety, biurka jak lotniska, szparkie sekretarki i kierowców na skinienie. Dziś siedzą za kontuarem i z firmową smyczą na szyi podają klucze naburmuszonym młokosom. Prowadzą księgi wejść, unoszą szlaban na bramie (dobrze, gdy guzikiem pilota, a nie ręcznie), a bywa, że i muszą odgarnąć śnieg szuflą.

- Znajdujemy pracę wielu takim osobom - mówi Edward Kuczer, sam prezes i to spółki giełdowej. Firma "Gwarant", której szefuje, to gigant zatrudniający portierów, recepcjonistów, ochroniarzy.

- Przedstawiciele byłej kadry kierowniczej to wyjątkowi ludzie - uważa Kuczer. - Wnoszą do firm dobry obyczaj, klasę i wychowanie. W pewnym koncernie prezes, ilekroć podjeżdża pod bramę swoją limuzyną, tylekroć wysiada i leci z rąsią do ochroniarza, który mu podnosi szlaban. Mówi, że głupio byłoby tak po prostu przejechać, bo tamten przed emeryturą też był prezesem.

Na pytanie, dlaczego idą do tej pracy, Edward Kuczer odpowiada: - Bo innej dla nich w Polsce nie ma, a oni potrzebują pieniędzy. Stary emerycki portfel, nawet jeśli dyrektorski, na niewiele dziś starcza. - W tym momencie prezes Kuczer unosi ostrzegająco palec: - Ale przestrzegam przed używaniem w trakcie wywiadów słowa "cieć".

Okaże się, że ma rację. Trzeba gryźć się w język, bo już nawet słowo portier budzi opór lub głośne sprzeciwy. Więc nie "na portierni", lecz "na ochronie". Względnie - "na recepcji". A nie daj Bóg powiedzieć "dyżurka". Przez "dyżurkę" omal mi się nie wysypał najsmakowitszy kawałek tego tekstu.

Gdy rzeczy zaczynają się psuć

- Mój były szef, jak się dowiedział, gdzie znalazłam pracę, zapytał zdumiony: I ty się nie wstydzisz tak pracować? - wspomina Maria Romańczyk. - Owszem, czułam się na początku nieco upokorzona, ale co miałam zrobić? Wdowa, emerytura tysiąc siedemset, a w domu nastał ten czas, że wszystko nagle zaczęło się psuć. Pan zna ten stan, kiedy nagle wszystko się zużywa: pralka, telewizor, odkurzacz? I trzeba na emeryturze urządzać się jak po ślubie.

Pani Maria kierowała kiedyś działem generalnego wykonawstwa w Elektrowni "Opole". Trzy tysiące umów z najważniejszymi firmami w kraju. Nagrody, premie, dodatki. Ministrowie dygali przed nią, a japońskim delegacjom prostowały się oczy na widok jej urody i szyku.

- Och, potrafiłam się ubrać jak dama - wspomina pani Maria i pokazuje biżuterię, jaką i dziś wkłada na dyżury. Komplementy na temat swojej elegancji kwituje tak: - Z natury to mam, choć i tak byłam najbrzydsza w rodzinie. Mama cudna! Brat jak aktor! A tato jak amant.

Na dodatek amant wykształcony: gimnazjum w Warszawie, studia we Lwowie, dwa kierunki, osiem studiów podyplomowych. Jego ojciec był z kolei nauczycielem na Kresach.
- Kulturę wyniosłam z domu. I tak jest do dziś: premiery w "Kochanowskim", wernisaże u Polnara, odczyty profesora Niciei, proszę ich zapytać.

Do kultury dołożyła solidne wykształcenie: studia zaczęła na politechnice we Wrocławiu, a skończyła w tamtejszej Akademii Ekonomicznej. Zaznacza: - I proszę napisać, że to były normalne studia bez tych wszystkich obecnych dodatków typu marketing, menedżer itepe.

Była też samodzielnym kontrolerem w Regionalnej Izbie Obrachunkowej oraz "kimś ważnym" w "Energobudowie". - Tylko cztery osoby były tam nade mną, każda z tytułem dyrektora - podkreśla.

O tym, że jest wolne miejsce na portierni - pardon, recepcji! - Radia Opole dowiedziała się od koleżanki, emerytowanej nauczycielki języka polskiego, której w domu też się zaczęło wszystko zużywać, więc zapukała do drzwi "Gwaranta".

- Na budowę pilnować bym nie poszła - tłumaczy pani Maria. - Radio było do strawienia.
Wcześniej próbowała szukać pracy w 9 miejscach.
- Ale albo byłam za dobrze wykształcona, albo woleli młodszych - mówi z żalem.

Żal jednak nie jest aż tak wielki. Po pierwsze dlatego, że w pracy spotyka swą sąsiadkę, byłą prezes banku, która dziś też "robi w ochronie". A po drugie...
- Do radia przychodzi na wywiady dużo znakomitości. Człowiek porozmawia chwilę, otrze o wielki świat. A praca? Proszę popatrzeć, jak świetnie opanowałam dżojstik od kamer monitoringu.

A za kierownicą też prezes

Prezes Józef D. (ten od brydża) jest jedynym, który w rozmowie z dziennikarzem używa słowa "cieć". Jak mówi, nie zamierza oszukiwać sam siebie, wystarczy, że oszukuje znajomych, gdy pytają, gdzie pracuje. Poza tym, nabrał już stosownego dystansu, choć na początku nie było łatwo.

Dwa razy do siedziby Aluprofu, gdzie pracuje, przyszli interesanci, lokalne szychy, które świetnie znał. Na szczęście był akurat w ochroniarskim ubraniu wyjściowym, które wygląda jak elegancki garnitur. Zasłonił identyfikator, przywitał się wylewnie i udał, że też przychodzi w interesach.

- Sam zatrudniałem kiedyś aż czterech cieciów - wspomina. - A ilu zwolniłem za wódkę i złodziejstwo... Miałem pod sobą trzystu pracowników. Dwa razy więcej niż zatrudnia firma, w której teraz siedzę na ochronie. Moje brygady budowlano-remontowe jeździły na Śląsk do kopalń i hut. Tamtejsi dyrektorzy byli dla mnie jak kumple z podwórka.

Gdy padła jego podopolska Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna, szukał czegoś na miarę swoich aspiracji. W mieście znał wszystkich świętych i nieświętych, a wielu znało jego.
- Naobiecywano mi wiele, ale spotkały mnie trzy mocne afronty. Potem było bezrobocie, gorączkowe szukanie czegoś, aż w końcu zdecydowałem: idę na ciecia. Ale nawet jak przyszedłem do "Gwaranta", to niby żartem powiedziałem, że składam papiery na szefa. Bo w duchu liczyłem na coś kierowniczego. No cóż, byłem przecież prezesem przez 20 lat.
Teraz zarządza tablicą, na której wisi 150 kluczy. Koledzy z ochrony mówią do niego: panie prezesie.

- Na początku obawiałem się, że będą mnie poniżać - opowiada. - Chodź tu, Józek, pozamiataj. Ale dobrze mi się trafiło. W Aluprofie kadra jest na poziomie.

Jak mówi, nie poddaje się jednak. Mimo 63 lat, kształci się. Skończył właśnie kurs likwidatora szkód rolniczych. A w samej pracy już się nie wstydzi tego, co robi.

- Przestałem udawać w dniu, kiedy przyjechała do nas ciężarówka z węglem. Za kierownicą siedział mój kolega, dawniej prezes zaprzyjaźnionej RSP.

Oświecenie na recepcji

Jolanta Milewska nawet nie próbowała udawać, że ona to nie ona, gdy siedzącą na recepcji Radia Opole, mijał ją codziennie dziennikarz, który przed laty relacjonował upadek banku spółdzielczego, którego była prezesem.
- Bardzo się teraz szanujemy z panem redaktorem - mówi uśmiechnięta. - Ten bank to był mój największy życiowy kłopot.

Objęła go w latach 90. już w stanie zadłużenia, do czego przyczynił się poprzedni prezes, udzielający na lewo i prawo złych kredytów oraz jego syn, który sam takich kredytów wziął chyba 20. Walczyła, coś tam licytowała, coś tam ściągała, ale banku nie udało się wyprowadzić na prostą. Nie dorobiła się kokosów, bo wtedy jeszcze w bankowości nie było takich kominów jak dziś, a prezes był prezesem, a nie carem. Wraz z bankiem podupadało zdrowie pani prezes.

- To wszystko z nerwów, wszystko od mózgu - tłumaczy. - Najpierw korzonki, potem odma płucna, potem zapalenie nerwu wzrokowego. Jak bank zlikwidowano, wyzdrowiałam. Ale byłam bez pracy.

Zasiłek przedemerytalny nie starczał na wiele, tym bardziej, że musiała opiekować się odchodzącymi rodzicami. Trwało to trzy lata. Potem zaczęła rozglądać się za dodatkową pracą. Wyszło, że znajdzie ją tylko w ochronie. Miała tylko jeden warunek: oby to nie była budowa.

Teraz jest mi tu dobrze - mówi. - No, mogliby nieco lepiej płacić, bo jednak pieniądze w ochronie nie są w Polsce najwyższe.
Najważniejsze - że nic panią Jolantę w pracy nie boli. A to znaczy, że robota bez stresu. A nawet rozwijająca.

- Czasem doznaję tu oświecenia, jak przychodzi na wywiad jakiś człowiek, a ja nie wiem, że to akurat celebryta, o którym mówi cała Polska.

Jakoś wypadłem z obiegu

Mieczysław Madziewicz był w swoim życiu dyrektorem ośrodka kultury, szefem ważnego wydziału w Ochotniczych Hufcach Pracy i wykładowcą akademickim. Teraz, jak mówi, jest związany z ochroniarstwem. Za kilka dni idzie na emeryturę.

Co zatem były wykładowca akademicki, który na co dzień chadza w profesorskich szarościach i nosi skórzaną teczkę niczym dyplomata, robi na wartowni firmy "Stegu" w Jełowej?

- Jakoś wypadłem z obiegu w pewnym momencie - mówi szczerze. - Kwestia wieku, mniejszej przebojowości. Taki jest dyktat czasu i trzeba mu się poddać. Takie są koleje życia, nie ma co podskakiwać.

Ponieważ pan Mieczysław jest socjologiem, więc potrafi do swojego obecnego zajęcia dorobić całkiem zgrabne naukowe uzasadnienie.
- Wiem, że w społecznym podziale pracy to, co robię teraz, jest równie ważne i potrzebne jak praca prezesa czy dyrektora - mówi. - Bez profesjonalnej ochrony nie funkcjonowałyby dziś żadne poważne firmy. Powiem więcej, w tej pracy można się świetnie realizować.

Tego samego zdania jest 68- letni Jerzy Chwalba, którego współpracownicy nazywają "Generałem". Pracuje "na ochronie" amerykańskiego zakładu "Tower", który powstał na ruinach opolskiego "Metalchemu". I wylicza: - Samych wyłączników trzysta. Dwanaście bram. Szesnaście kamer. Siedmiu ludzi w drużynie. Ambitna i obowiązkowa praca.

Mówi o sobie, że jest leśnikiem z wykształcenia, a oficerem z przypadku. 20 lat służył w wojsku: X Dywizja Sudecka. Odszedł w stopniu majora. Potem, po kilku krótkich zawodowych przystankach, szefował przez 5 lat Zakładowi Usług Leśnych, gdzie miał pod sobą 3 tysiące hektarów lasu i 60 ludzi. I był to ludek raczej zadzierżysty. Nie mówiąc już, że trunkowy.

- Drwale. Ostre chłopy. Z butów gumowych nie wychodziłem, taki był za mnie dyrektor - śmieje się. - No, ale taką mam naturę, że musiał mnie kierowca dowieźć na każde stanowisko, do każdego zrębu. Kalosze, kufajka, a w ręku dyplomatka. A w dyplomatce plik kasy dla ludzi lasu. Czasem waliłem szklankę wódki i zagryzałem kiełbasą z papieru. To była ciężka harówa i myślałem: wreszcie odpocznę na emeryturze.

Wytrzymał na niej dwa tygodnie. Poszedł do "Gwaranta", bo fama po mieście chodzi taka, że tam lubią byłych wojskowych. "Konsalnet" jest dla policji i tajnych służb, a "Odnowa" dla inwalidów. Kolega pana Jerzego, były dyrektor szkoły, też załatwił sobie tak pracę: poszedł do ochrony hotelu "Opole".

Jerzy Chwalba: - A mnie najpierw dali na portiernię szpitala na Wodociągowej. Weszło kilku znajomych, to byli oficerowie wojska, wyżsi stopniem. Zobaczyłem w ich oczach zdumienie, źle się z tym poczułem. Gdy trafiłem do "Towera", ulżyło mi. To jest fabryka, mniej tu gości niż w szpitalu. Ja mogę tu nawet halę myć albo trawę strzyc, ale domagam się wtedy aneksu do umowy i dodatkowych pieniędzy, bo o swoją godność trzeba dbać. Wszyscy w zakładzie wiedzą, że nie pozwolę na pomiatanie ochroną.
Korzyści z tej roboty?

- Są oczywiste - mówi pan Jerzy. - Nie rdzewieję, a jak przyjdą do mnie wnuki, to mogę im spokojnie dać po stówce.

Prezes, do nogi!

Pytam Edwarda Kuczera, czy ci, którym załatwia pracę "na ochronie", skarżą się na deklasację. Na poczucie zawodu, który bierze się stąd, że byli szefowie, zamiast siedzieć teraz pod palmą, jak im to naobiecywał rząd Buzka przy okazji reformy OFE, muszą teraz siedzieć za kontuarem, podążać za okiem kamery i robić obchody z latarką.

Szef "Gwaranta" odpowiada filozoficznie: - Pomagam tym ludziom dyskretnie i z poszanowaniem ich godności, więc tym bardziej nie wypytuję. Nie odpowiem więc za nich, ale odpowiem za siebie. Ich przykład uczy mnie pokory i szacunku do przeznaczenia. Pokazuje mi, że nic mi się w życiu nie należy.

Czy to znaczy, że prezes Kuczer zakłada, że i on kiedyś może stanąć "na ochronie" - za kontuarem lub przy szlabanie?

- Jedyną stałą wartością mego losu jest zmiana - odpowiada niczym chiński mędrzec. - Ona może być na lepsze lub na gorsze.

Kierownicze nawyki wchodzą jednak w krew i pozostają w niej do końca. Żona Józefa D. opowiada z rozbawieniem anegdotę sprzed kilku tygodni.

- Jesteśmy z mężem na spacerze i nagle jakaś kobieta woła "Prezes! Prezes!". Józek obraca się z życzliwym uśmiechem, kłania się jej. A ona na to: Psa wołam. Tak się wabi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska