Pan Jerzy czeka na nowe serce. Postawił się ZUS-owi i... gorzko pożałował

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
Jerzy Grzebielski: – Nie mamy już nawet na węgiel.
Jerzy Grzebielski: – Nie mamy już nawet na węgiel. Paweł Stauffer
Człowiek po 40 latach pracy, po ciężkim zawale, z sercem uszkodzonym w 80 procentach musi żebrać w ZUS-ie o rentę i swoich praw dochodzić sądownie. Skandal to jest mało powiedziane.

Mąż żyje z tykającą bombą. Dziękujemy Bogu za każdy dzień, kiedy jest z nami, bo nie wiemy, ile nam ich jeszcze zostało - mówi przez łzy Ewa Grzebielska. Małżeństwo z dnia na dzień zostało praktycznie bez środków do życia. W domu zaczyna brakować węgla, ale pani Ewa myśli przede wszystkim o tym, skąd wziąć pieniądze na leczenie męża. Przy nim nie daje po sobie poznać, że się boi. Wie, że niepotrzebne emocje mogłyby go zabić.

Dramat państwa Grzebielskich z Michałowa pod Lewinem Brzeskim zaczął się na przełomie maja i czerwca 2013 roku. Pan Jerzy od 23 lat pracował jako kierowca zawodowy na trasach międzynarodowych. - Tego dnia miałem pilny kurs pod Olsztyn, później wracałem do Brzegu i od razu jechałem do Jeleniej Góry, żeby załadować drewno, które miałem zawieźć pod Bremen w Niemczech - wspomina. - W międzyczasie okazało się, że mam też pojechać po specjalny klej do Holandii. Podobno firma spedycyjna zawaliła, a bez tego kleju mogła stanąć produkcja.

Jeszcze w Polsce, gdy w Jeleniej Górze mocował drewno na pace samochodu, poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego.

- Umordowałem się przy tym strasznie, bo drewno trzeba było zabezpieczyć pasami, żeby nie spadło w trakcie transportu. W pewnym momencie poczułem silny ból w klatce piersiowej, ale zlekceważyłem go. Wierzyłem, że mi przejdzie - opowiada niespełna 58-letni dziś mężczyzna.
Ból nie dawał jednak o sobie zapomnieć, ale on nie chciał zawalić terminów. Przy rozładunku drewna w Niemczech znowu gorzej się poczuł. Mimo to pojechał do Holandii. - W firmie, która mnie zatrudniła, była to moja druga umowa, kolejną miałem dostać już na stałe... Nie chciałem stracić takiej szansy, zwłaszcza że płacili dobrze i na czas, a to nieczęsto się dzisiaj zdarza - wzdycha.

Pan Jerzy wie, co mówi, poprzedni pracodawca do dziś zalega mu z częścią pieniędzy i nic nie zapowiada, żeby zechciał je kiedykolwiek wypłacić. W nowej firmie mężczyzna czuł, jakby Pana Boga za nogi złapał, dlatego do końca walczył z samym sobą. - W drodze powrotnej, już na terytorium Niemiec poczułem, że dalej nie pojadę. Ból się nasilał, szukałem parkingu, gdzie mógłbym odpocząć, ale nigdzie nie było miejsca. W końcu znalazłem jakiś dziki parking w lesie. Z bólu leżałem na kierownicy, później chodziłem do rana wokół samochodu, licząc, że przejdzie. Nie wezwałem karetki, bo bałem się, że stracę tę pracę - mówi mężczyzna, a w oczach szklą mu się łzy. Dziś ma już świadomość, że mógł przypłacić to życiem.

Pan Jerzy w końcu skontaktował się ze swoim pracodawcą, a ten obiecał wysłać zmiennika. Opolanin postanowił wyjechać mu naprzeciw, ale wtedy już organizm odmówił współpracy. W końcu zjechał na parking, gdzie zainteresowali się nim inni kierowcy. - Jeden z nich dzwonił już na numer alarmowy, ale ja cały czas martwiłem się o transport. W końcu ktoś zamknął moje auto, a klucze i dokumenty zaniósł na stację benzynową, tak żeby zmiennik mógł to wszystko odebrać - wspomina.
Świadomość stracił dopiero w karetce. Zdążył jeszcze tylko usłyszeć lądujący helikopter, który po niego przyleciał, i nie najlepsze rokowania ratownika. - Lekarz zapytał go, jaki jest mój stan, a ten stwierdził, że krytyczny. Niemcy nie dawali mi żadnych szans, ale jakoś się udało - opowiada pan Jerzy. Gdy to mówi, na jego twarzy pojawia się blady uśmiech. W niemieckim szpitalu spędził dwa tygodnie, ale nic z tego okresu nie pamięta. Pamiętają za to bliscy, dla których było to najdłuższych czternaście dni w życiu. - Gdy przyjechałyśmy z mamą na miejsce, lekarz powiedział, że jest bardzo źle i że mamy pożegnać się z tatą - wspomina Małgorzata Romanowicz, córka pana Jerzego. - Przez cały ten czas byłem niby przytomny, ale nie było ze mną kontaktu. Wydawało mi się, że jestem z ojcem i bratem, którzy od lat nie żyją. Opowiadałem, że pływam po morzu, a innym razem twierdziłem, że gotuję zupę… No co tu dużo mówić. Byłem na granicy życia i śmierci...

W końcu jego stan poprawił się na tyle, że mógł zostać przetransportowany do Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu. Radość nie trwała jednak długo, bo wkrótce po tym jego serce zatrzymało się i był reanimowany. Po raz pierwszy, ale nie ostatni. - Pielęgniarki nazywały mnie terrorystą. Przy jednej z nich, pani Beacie, trzy razy odlatywałem. Lekarze stwierdzili, że przeszedłem zawał, którego nie miałem prawa przeżyć i że na moim przypadku mogliby się uczyć studenci. Moje serce w około 80 procentach jest martwe, więc przy życiu trzyma mnie tylko te 20 proc.

Opolaninowi wszczepiono kardiowerter, czyli minidefibrylator, i wpisano go do rejestru osób oczekujących na przeszczep serca. Od tego momentu życie rodziny przewróciło się do góry nogami. - Mąż jest niezdolny do samodzielnej egzystencji, trzeba się nim opiekować, dlatego nie mogę pójść do pracy - wyjaśnia pani Ewa. - Z czegoś musimy żyć, więc wystaraliśmy się o rentę. Już z załatwianiem pierwszej były problemy, ale po długich bataliach jakoś się udało. Te pieniądze to było nasze być albo nie być - wspomina.

Równolegle Grzebielscy wystąpili do ZUS-u z wnioskiem o wypłatę odszkodowania z tytułu wypadku przy pracy i tu zaczęły się kolejne schody. Odpowiedź, którą dostali, wprawiła ich w osłupienie.
- ZUS stwierdził, że mąż nadużywał alkoholu i palił papierosy, więc sam w dużym stopniu przyczynił się do tego, co się stało. Jesteśmy małżeństwem od 36 lat i proszę mi wierzyć, że po alkohol to on sięgał przy naprawdę wielkich okazjach, a z papierosem w ustach nie widziałam go nigdy - bije się w pierś pani Ewa. Skąd zatem urząd wyprowadził takie wnioski?

- Taką diagnozę postawili sobie sami na podstawie badań. Okazało się, że tata ma mocno zniszczoną wątrobę, więc alkoholi i papierosy pasowały im jak ulał do tej historii. Problem w tym, że tym razem bardzo się pomylili - mówi rozżalona Małgorzata Romanowicz, córka pana Jerzego.

Zapytaliśmy opolski oddział Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, skąd przekonanie, że to używki doprowadziły mężczyznę do zawału, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi. ZUS zasłonił się ustawą o ochronie danych osobowych.

Grzebielscy skontaktowali się z prawnikiem i uznali, że nie odpuszczą sprawy. Za namową mecenasa złożyli pozew do sądu przeciwko ZUS-owi. Na razie odbyły się dwie rozprawy, kolejny termin wyznaczono na kwiecień, ale w międzyczasie panu Jerzemu skończyła się pierwsza renta przyznana na rok. - Ostatnio ojciec był na komisji lekarskiej we Wrocławiu, na którą skierował go sąd. Lekarz, który go badał, był w szoku, że po tak ciężkim zawale on w ogóle żyje, dlatego załatwienie tej renty wydawało nam się formalnością - wspomina pani Małgorzata.

Złożyli dokumenty i czekali na wezwanie na komisję. Czas jednak uciekał, a odzewu ze strony ZUS-u nie było. - Niecierpliwiliśmy się, bo przecież te pieniądze to teraz nasze główne źródło utrzymania. W końcu sam do nich zadzwoniłem, ale urzędniczka stwierdziła, że nie będzie żadnej komisji, ponieważ sprawa jest w sądzie, a jeśli chcę mieć ubezpieczenie zdrowotne, to mam się zarejestrować w urzędzie pracy - opowiada zdruzgotany pan Jerzy. - Ta kobieta dała mi jasno do zrozumienia, że gdybym wycofał papiery z sądu, to nie byłoby teraz kłopotów z rentą.
Żona rencisty początkowo podejrzewała, że doszło do nieporozumienia. Sądziła, że ZUS przekazał dokumenty ich sprawy do sądu i teraz nie ma na czym się oprzeć, żeby przyznać rentę. - Obiecałam, że dostarczę im wszystkie papiery, jakich potrzebują, ale urzędniczka nie chciała słuchać. Widzę, że mąż bardzo przeżył tę sytuację, a dla niego stres może mieć dramatyczne skutki - wzdycha pani Ewa. - Najważniejsze jest to, żeby Jurek miał lekarstwa, w domu kończy się węgiel, a widoku na pieniądze nie ma, bo sprawa w sądzie może potrwać jeszcze długie miesiące. Mąż ponad 40 lat ciężko pracował, a teraz musi błagać o coś, co mu się przecież należy. Wydzieranie tych pieniędzy ZUS-owi jest takie upokarzające... - mówi cicho pani Ewa.

Pan Jerzy wie, że jedyną szansą dla niego jest przeszczep serca. Oszczędza się jak może, na dwór w taką pogodę jak dziś nie wychodzi. Za duże ryzyko. - Po tym, jak potraktował mnie ZUS, to właściwie zostało mi siedzenie w domu i czekanie na śmierć - mówi mężczyzna, a głos mu się załamuje. Nie jest w stanie mówić, ale tli się w niej jeszcze nadzieja. Bardzo chce żyć.

Zapytaliśmy ZUS, dlaczego ciężko chory mężczyzna ma problem z ponownym przyznaniem renty. Niespełna dwie godziny później pan Jerzy dostał telefon, że ma się stawić na badaniach i to już za dwa dni.

- Pan Grzebielski ma prawo wystąpić o ponowne ustalenie prawa do renty i nie ma to nic wspólnego z toczącym się postępowaniem w sprawie odszkodowania - zapewnia Katarzyna Adamczyk, rzecznik opolskiego ZUS. - Termin rozpatrzenia sprawy uległ wprawdzie przesunięciu, ale dlatego, że musieliśmy wypożyczyć z sądu akta.

Pan Jerzy tę wiadomość przyjął z ulgą. - Przykro mi tylko, że w sprawę musiała się zaangażować nto, żeby ZUS zechciał mi pomóc - wzdycha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska