Pani Basia z Kędzierzyna-Koźla oszukała sto osób i kilka banków

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Barbara C., była pracownica kasy zapomogowo-pożyczkowej z Kędzierzyna-Koźla przyznaje, że przez lata prowadziła podejrzane transakcje, operując cudzymi pieniędzmi. Najciekawsze, że nie wiadomo, co z nimi zrobiła.

Co można kupić za milion złotych? 300-metrowy dom z ogrodem i basenem w Kędzierzynie-Koźlu albo mniejszy, ale na Florydzie. Za "dużą bańkę" można mieć też ferrari F430 spider, niewielki dwuosobowy helikopter marki Robinson, 200 naprawdę porządnych garniturów od bossa lub 30 wycieczek dookoła świata.

Ale pani Basia ma starą skodę z 2001 roku. Taką, jaką zabezpieczyła prokuratura w Kędzierzynie-Koźlu, jako najcenniejszy z tzw. składników majątkowych podejrzanej. Ludzie, którzy powierzyli jej swoje pieniądze, łapią się teraz za głowy: co ta baba zrobiła z milionem złotych?!

- Ponoć kupiła superdom, ale przepisany jest na kogoś innego - mówi jedna z osób, która nie potrafi odzyskać trzech tysięcy złotych z kasy zapomogowo-pożyczkowej działającej przy Związku Zawodowych Holdingu Blachownia w Kędzierzynie-Koźlu. - Ta kobieta śmieje się teraz ze wszystkich i czeka aż kurz opadnie. No, a potem, jak już dostanie wyrok w zawieszeniu, będzie się pławić w luksusie. Cwana babka…

Eugeniusz Węgrzyk, szef Prokuratury Rejonowej w Kędzierzynie-Koźlu, historii o zakupionym i ukrytym przed organami ścigania domu na razie nie traktuje poważnie. - Śledztwo tego nie potwierdza - mówi Węgrzyk.

I dodaje, że jedyna większa rzecz, o której wie, że została zakupiona za pieniądze pochodzące z przestępstwa, to właśnie stare auto, warte maksimum 8 tys. złotych.

To nic w porównaniu do łącznej sumy pieniędzy, zwrotu których oczekują członkowie kasy zapomogowo-pożyczkowej. W dokumentacji śledztwa jest to wątek numer 1. Kwota, która zniknęła tylko w ramach tego wątku za sprawą Barbary C. to 300 tys. złotych.

Najpierw kasę sobie chwalili
- Na razie mamy 99 poszkodowanych osób, ale niewykluczone, że przybędą kolejne. Sprawa cały czas się rozwija - mówi prokurator Węgrzyk.
Jak do tego doszło? Opowiada o tym Piotr Francki, z nadzieją, że pomoże to w odzyskaniu pieniędzy. Mieszkaniec osiedla Blachownia w Kędzierzynie-Koźlu przez wiele lat pracował w firmie Belmar, która mieści się na terenie tamtejszego kombinatu chemicznego. Kasę zapomogową wcześniej sobie chwalił.

- Gdy brakowało mi gotówki, to brałem pożyczkę i chwilowe kłopoty z pieniędzmi znikały - przyznaje. - Potem wszystko się regularnie spłacało, bez żadnych większych procentów. Taka kasa zakładowa to bardzo dobra rzecz, dużo lepsza niż te lichwy, których ogłoszenia wiszą na każdym słupie.
Zakładowa kasa rzeczywiście jest dobra, gdy wszystko odbywa się na uczciwych zasadach. W 2008 roku pan Piotr przestał pracować w Belmarze. Ale wcześniej, już przy zaciąganiu swojej ostatniej pożyczki, nabrał nieco podejrzeń wobec księgowej prowadzącej kasę. Po prostu zbyt długo musiał się prosić o pożyczkę. Dlatego zdecydował, że wypłaci z kasy wszystkie swoje pieniądze, konkretnie 3729 zł i nie będzie miał już z nią nic wspólnego. - Ale pani Basia powiedziała, że nie ma teraz gotówki i muszę trochę poczekać - opowiada Piotr Francki.

Mówiło się, że babka coś kręci
Wtedy także żona pana Piotra, która w ich rodzinie żelazną ręką trzyma finanse, zaczęła coś podejrzewać. Ilona Francka nie zamierzała siedzieć z założonymi rękami. Regularnie pojawiała się w siedzibie kasy przy ul. Szkolnej 15.
- Widziałam, że babka kręci! - wścieka się pani Ilona. - Zresztą na osiedlu zaczęło się już mówić na temat jej rzekomych machlojek. Że podobno ma jakieś problemy finansowe, że brała pieniądze z kasy dla siebie.

Gdy zrobił się szum, o swoje złotówki zaczęli też się martwić inni.

- Mówiła: "Niech się pan nie martwi. Wszystko będzie w porządku, ale akurat teraz wszystkie pieniądze pożyczyłam i mam pusto. Jak mi ludzie oddadzą, co pożyczyli, to i ja panu zwrócę wkład" - opowiada kolejna z poszkodowanych osób. - To brzmiało mało wiarygodnie, szczególnie, że od kolegów wiedziałem, że w ostatnim czasie nie były już udzielane żadne pożyczki, bo najzwyczajniej w świecie nie było już z czego ich udzielać.

- Jeśli pieniądze nie zostały przeznaczone na pożyczki i nie ma ich w samej kasie, to najprawdopodobniej trzeba ich szukać w portfelu pani Basi - zaczęli spekulować ludzie. Wtedy sprytna księgowa miała wpaść na inny pomysł, żeby pokryć manko. Została przedstawicielem instytucji finansowej, udzielającej szybkich pożyczek każdemu i o każdej porze, ale na procent taki, że głowa mała. Biorąc tysiąc złotych, trzeba oddać po roku 1700 zł, na dodatek w tygodniowych ratach.

Udzielała pożyczek samej sobie
No więc pani Basia została przedstawicielem instytucji udzielającej szybkich kredytów. Na początek swoim bliskim i znajomym, bo takich najłatwiej namówić na horrendalnie drogie kredyty. Jako przedstawiciel firmy, miała ich też pilnować, by sumiennie spłacali zaciągnięte zobowiązania. Sama połakomiła się jednak na pieniądze instytucji finansowej, którą reprezentowała. Dla śledczych to wątek numer dwa. Kwota udzielonych pożyczek: 28 tysięcy złotych.
- Odbierała od ludzi pieniądze, ale nie odprowadzała do firmy - opowiada osoba, która dobrze znała panią Basię. - Bywało, że podpisywała umowy, ale w ogóle nie wypłacała żadnej pożyczki. Kombinowała jak mogła…

Potwierdza to prokuratura. Najciekawszy może być jednak wątek numer trzy śledztwa przeciwko obrotnej kasjerce z Blachowni. Pani Basia, szukając kolejnego sposobu na łatanie dziur w kasie związkowej, postanowiła sięgnąć do kieszeni banków. Zainteresowała się kredytami konsumpcyjnymi. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, ona i namówione przez nią osoby nabrały ich na kwotę ponad 600 tys. złotych. Większość kredytów nie została spłacona. Na ten temat wciąż jednak najmniej wiadomo, a śledczy nie udzielają żadnych szczegółowych informacji.

W całej sprawie chodzi więc w sumie o około milion złotych, należących do zwykłych ludzi i poważnych instytucji finansowych. Wszystko wskazuje, że Barbara C. te ogromne pieniądze najzwyczajniej ukradła. W grudniu ub.r kasjerce postawiono zarzut przywłaszczenia powierzonego mienia. Grozi jej za to do 5 lat więzienia.

Co się stało z pieniędzmi? Prokuratura nie ujawnia tej informacji, tłumacząc to dobrem śledztwa. Potwierdza za to, że Barbara C. "współpracuje" ze śledczymi, co oznacza, że przyznaje się do zarzucanych jej czynów i udziela obszernych informacji na ten temat.
Na osiedlu Blachownia dużo mówiło się o ślubie, jaki miała wyprawić swojej córce. Ponoć było "na bogato".

- Ona, zwykła kasjerka, a mąż bezrobotny, więc skąd wzięli na takie luksusy - dziwili się ludzie.

Wśród osób czekających na swoje pieniądze nie brak takich, którzy twierdzą, że pani Basia stworzyła swoistą piramidę finansową. Jeden zaciągnięty dług spłacała innym. Kiedy w kasie zaczęło brakować pieniędzy, brała kredyty na zewnątrz, by łatać dziurę. Na początku się udawało.
- Potem część osób, które pobrały pożyczki w kasie, nie chciała ich oddawać, tłumacząc, że pani Basia ma uregulować ich należności z wpłaconych wcześniej wkładów - mówi Ilona Francka. - Robili tak, bo nie wierzyli w odzyskanie powierzonych kasie pieniędzy. Taka piramida, to faktycznie domek z kart. Wystarczy chwila, by wszystko się posypało…

Jak kochać, to księżniczki…
Nadzór nad kasą, którą prowadziła Jolanta G,. miał sprawować Międzyzakładowy Samorządny Związek Zawodowy Blachownia Holding. Jego szef Bogusław Zambrzycki był jednak dla nas nieuchwytny. Ludzie, którzy stracili pieniądze w kasie pożyczkowej uważają, że nadzór prowadzony był niewłaściwie. Faktem jest jednak, że to właśnie związek zawodowy powiadomił prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa.
Ludzie, które stracili pieniądze, mają wciąż nadzieję, że uda się je jednak odzyskać. Tylko raczej trudno oczekiwać, że Barbara C. odda kilkaset tysięcy złotych, szczególnie, że prawdopodobnie ich nie ma. Część próbowała pozwać kasę. Ale ta nie ma tzw. zdolności sądowej. Upraszczając, przed sąd można zaciągnąć osobę, która obsługuje kasę, ale nie samą instytucję.

Niektórzy chcą domagać się zwrotu pieniędzy od Holdingu Blachownia. Jego dyrektor finansowy Sławomir Zdrojewski mówi, że to nonsens.

- Z tym związkiem zawodowym nie mamy nic wspólnego oprócz nazwy - podkreśla Zdrojewski. - To samodzielny byt, w żaden sposób z nami nie powiązany. Równie dobrze ci ludzie mogą się starać o odzyskanie swoich pieniędzy od pańskiej gazety - powiedział reporterowi nto dyrektor Holdingu.
Kiedyś wszystko było proste. Były jedne Zakłady Chemiczne Blachownia i w niemal każdej sprawie można się było zwrócić do dyrektora przedsiębiorstwa. Ale ZCh Blachownia już dawno podzieliły się na dziesiątki małych spółek.

- I teraz szukaj wiatru w polu - mówi poszkodowany pracownik jednej ze spółek, która należała do kasy.

Barbara C. wyprowadziła się z Kędzierzyna-Koźla. Podobno mieszka na wsi, w wynajętym mieszkaniu bez ogrzewania. Jej nowy adres zna tylko prokuratura, która tłumaczy, że skoro kobieta chce współpracować ze śledczymi, to nie ma powodu jej zamykać.
- I ona za to wszystko nawet nie trafiła do aresztu! To ja już wiem, skąd się wzięło to powiedzenie, że jak kochać to księżniczki, a jak kraść, to miliony - macha ręką jeden z członków związkowej kasy.

P.S. Personalia kasjerki zostały zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska