Pani Irena: - Ptaki zjadają mi całą emeryturę

Redakcja
- Stale ktoś mi podrzuca nowe ptaki - mówi pani Irena. -  Kiedy już wydobrzeją, wypuszczam je na wolność.
- Stale ktoś mi podrzuca nowe ptaki - mówi pani Irena. - Kiedy już wydobrzeją, wypuszczam je na wolność. Paweł Stauffer
Niewielkie mieszkanie w "Manhattanie", 14-piętrowym wieżowcu przy pl. Piłsudskiego w Opolu. Pani Irena zaprasza do środka i szybko zamyka drzwi - żeby jej wróble nie wyfrunęły.

W pokoju dwa wróble przez chwilę ścigają się w locie pod sufitem, potem siadają na szafie. Nie wiedzą, bo skąd, że już niedługo, kiedy wydobrzeją, wylecą na wolność, w przestworza, które widzą poprzez osłonięty balkon na dziesiątym piętrze.

- Weranda i pozostałe okna mają u mnie siatki, których gołym okiem nie widać. Bez nich wszystkie by zaraz stąd pouciekały, a muszą jeszcze pozostać - mówi pani Irena Sowiecka i od razu gościnnie sadza dziennikarza w fotelu przy klatkach z papugami.

Na wprost stolik, podobnie jak w dyżurce pielęgniarskiej - z porozstawianymi fiolkami i tamponikami. Proszek do dezynfekcji i przeciw pasożytom, którym obsypuje każdego nowego przybysza oraz leki przeciwko gronkowcom.

Świergot wróbli siedzących na szafie roznosi się po całym mieszkaniu. Co jakiś czas zagłusza go rozdzierający skrzek papug, do tej symfonii dołączyło gołębie gulgotanie.

- Nie mogę tego zrozumieć, kupi taki papugę, a potem wyrzuci, a ona ginie na wolności w męczarniach. Dobrze, jak znajdzie ktoś siedzącą na drzewie i przygarnie, ale częściej ludzie przynoszą je do mnie - mówi pani Irena, nie przerywając karmienia małego kosa, który otwiera dziobek w oczekiwaniu na papkę dozowaną strzykawką.

Ludzie potrafią zadzwonić nocą i z końca województwa jechać do pani Ireny z półżywym ptakiem. Skąd wiedzą? Często sami weterynarze podają im jej adres, bo wiedzą, że ratuje skrzydlate stworzenia.

- Takie pisklaki to trzeba karmić co godzinę, przez cały dzień jest robota… - kobieta wzdycha i odwraca na chwilę uwagę od otwartego dzióbka małego kosa, żeby sięgnąć po nową ścierkę. Wyprasowane, poukładane w stosiku, czekają na swoją kolejkę.

- Samiczka ptasia przy swoich pisklakach to nieźle się umęczy, co godzinę wylatuje na łowy, żeby je nakarmić - dodaje pani Irena. - U niektórych ptaków to samczyk bardzo jest pomocny, ale tak jak u ludzi jest chłop, który się zaopiekuje dzieckiem, ale i taki, co ma wszystko w nosie.

A miały pełzać robaki

Po parapecie kręci się mała sikorka, tuż obok brązowy rudzik.

- No chodźcie, chodźcie maleństwa - pani Irena zachęca je, otwierając pudełko z szarańczą. Okazuje się, że kiedy pojawia się ktoś obcy, to nie podejdą za żadne skarby, chociaż to ich przysmaki. Ten przysmak nieźle daje po kieszeni, bo za 10 dekagramów pani Irena płaci 20 złotych.

Sikorka potrzebowała pół godziny, żeby się oswoić i w końcu podejść do szarańczy.
Trudno uwierzyć, ale w mieszkaniu nie wyczuwa się ptasiego zapachu, nie widać odchodów ani piór. Czysto.

- Ach, co ja tutaj już miałam! - wzdycha pani Irena. - Wpadały tu ekipy telewizyjne, kręciły się po mieszkaniu, a raz operator kamery w końcu nie wytrzymał i pyta, gdzie te robaki na ścianach, które ma kręcić. Ale mi wcale nie było do śmiechu, bo z tej nienawiści ludzie tak o mnie mówią.

Opowiadają jeszcze, że za opiekę nad ptakami bierze z ochrony środowiska grube pieniądze. - Może dlatego tak mnie nie znoszą? - zastanawia się przez chwilę.

Jest jeszcze druga grupa.
- To ci, którzy nie są w stanie pojąć, że mogę na ptaki wydawać swoje pieniądze - dodaje. - Nie wiem, kto gorszy, bo ci drudzy rozpowiadają, że ze mną coś nie w porządku.

A ptaki wiele ją kosztują. Zawartość pojemnika z papką dla piskląt szybko się kończy, czasem już po tygodniu strzykawka szoruje po dnie. - Razem z przesyłką płacę osiemdziesiąt złotych za tę karmę - przyznaje kobieta. - Do tego konsultacje i wizyty weterynaryjne, czasem ktoś da na kredyt albo za wizytę mniej weźmie. Na ptaki idzie cała moja emerytura…

Teraz kolej na karmienie małego szpaka, tego przywiózł właśnie weterynarz. - Przywiózł w małym pudełku, szpaczek był tak mały jak robaczek. Jest już większy, więc dostaje wołowinkę - wyjaśnia pani Irena.

Czasem ludzie ją pytają: a jak ty młode uczysz latać? Wzrusza wtedy ramionami. Przecież ptaka nie trzeba tego uczyć, przychodzi jego pora i pod sufitem niezdarnie zaczyna dokazywać.

O weterynarzach mówi, że bywają różni. - Niestety są i tacy, którzy potrafią powiedzieć, żeby nie zawracać sobie drobnicą głowy, a chorego ptaka rzucić kotu na pożarcie - mówi.

Wykluczona przez ptaki

W Spółdzielni Mieszkaniowej "Przyszłość" teczka ze skargami na panią Irenę jest bardzo gruba. Nowy szef administracji Zaodrza jest zaledwie od miesiąca. - Sprawę znam z dokumentów - tłumaczy Henryk Adamowicz. - Ciągnie się od 2002 roku, kiedy lokatorzy domagali się, żeby ta pani przestała karmić ptaki. Pisali, że następuje wzrost ich populacji i są zagrożeniem.

Ktoś inny anonimowo domaga się w piśmie, żeby panią Irenę, razem z jej ptakami zastrzelić.
Bo jedne skargi są anonimowe, a pod innymi są podpisy.

Adamowicz wyjmuje najważniejszy dokument, z 2006 roku - ten dotyczący pozbawienia pani Ireny członkostwa w spółdzielni mieszkaniowej.

- Ale w 2010 roku została ponownie przyjęta w poczet członków - podkreśla szef administracji Zaodrza i dodaje.

W teczce jest jeszcze jedno pismo, które zobowiązuje ją do zapłacenia za wykonanie metalowych taśm z kolcami, które miałyby ustrzec członków spółdzielni od wysiadujących na wieżowcu gołębi.

- Karmione przez tą panią gołębie zanieczyszczają szyby, balkony, nasi spółdzielcy domagają się potem od nas, żeby im myć te powierzchnie - wyjaśnia Henryk Adamowicz. - Rozumiem miłość do ptaków, ale należy też brać pod uwagę osoby, które się czują zagrożone.

- Pewnie, że sobie przypominam te metalowe szpikulce, na które nadziewały się gołębie - ubolewa pani Irena. - Trzeba było zobaczyć rozżalenie w oczach ptaka. Czy to jest ludzkie pozwolić, żeby się tak nadziewały i powoli konały? A za to narzędzie tortur dla ptaków nie zapłaciłam. Zwróciłam się do Rzecznika Praw Obywatelskich o zwolnienie z tej opłaty.

Sąsiedzi nie potrafią zrozumieć tej jej miłości do ptaków.
- To jakieś wygłupy, po co je karmić, szczególnie latem? - pyta lokatorka z dolnych pięter "Manhattanu". - Niby już pod blokiem ich nie karmi, tylko w pobliskim sadzie, ale przez to jak zawieje wiatr, to z sadu od tych ptaków smród ciągnie okropny.

Ktoś inny krzyczy, że przez te ptaki to im jakaś zarazę do wieżowca przywlecze. - Przecież w naturze jest selekcja naturalna, a ta pani płacze nad każdym znalezionym ptaszkiem - dziwi się inna sąsiadka pani Ireny. - To chyba jest nienaturalne…

Św. Franciszka mieliby za wariata

Andrzej Chmiel, przewodniczący Komitetu Blokowego, dyplomatycznie komentuje całą sytuację i tonuje. - Uważamy, że skoro ta pani dokarmia ptaki z dala od budynku, w rejonie dawnego sadu, blisko działek, to przecież nikomu tym nie wadzi - mówi Chmiel. - I wszystko jest w porządku.

Pani Irena mówi, że najgorzej ptakom było zimą 2005 roku. Kiedy w Europie panoszyła się ptasia grypa. - Jak ludzie zauważyli kogoś, kto karmi ptaki, to krzyczeli "Zaraza!" - wspomina.

Wtedy też na Zaodrzu, w pobliżu parku, gołąb zderzył się z samochodem. - Z auta wysiadła elegancka pani, widać, że jej było żal tego cierpiącego ptaka, ale jak jej powiedziałam, że z gołębia już nic nie będzie i trzeba go uśpić, to powiedziała, że na swój koszt tego nie zrobi - opowiada. - I odjechała. Patrzyłam na jej samochód - głodem na pewno nie przymierała…

Pani Irena włożyła gołębia do reklamówki i zawiozła do uśpienia w lecznicy. Zauważyli to jej sąsiedzi z wieżowca.

- Potem dzwonili do mnie z kilku instytucji i pytali, co zrobiłam z tym zdechłym ptakiem, a ja im na to, że mogą być spokojni, bo ugotowałam na obiad tę ptasią grypę - śmieje się pani Irena. - Ale tak już jakoś jest, że ptasia grypa czy nie, to zawsze mieli mi za złe te ptaki.

Zastanawia się jeszcze, jak ludzie potraktowaliby dzisiaj św. Franciszka za to, że rozmawiał ze zwierzętami i za jego miłość do nich. I dochodzi do wniosku, że posłaliby go do wariatkowa.

- Niechęć ludzi do tej pani wynika z tego, że wszyscy powinniśmy być jednakowi, a przypadek tej kobiety pokazuje coś zupełnie innego - mówi podkreśla doktor Tomasz Tarka, opolski lekarz weterynarii. - A przecież robi tak wiele dobrego. Na pewno ptaki, którymi się opiekuje, nie są zagrożeniem dla otoczenia, bo trzyma je w zamknięciu i dobrych warunkach.

Halo, tu ptasie pogotowie

Wczoraj pani Irenie znowu przywieźli malutkiego ptaszka.

Bo w innych miastach są ptasie azyle, a w Opolu jest dla psów, ale dla ptaków nie ma. W niektórych internetowych informatorach można przeczytać, że ptasi azyl jest w opolskim ogrodzie zoologicznym.

- To jest pomyłka i nie my zamieszczaliśmy te informacje w internecie - podkreśla Lesław Sobieraj, dyrektor opolskiego ZOO. - Po stokroć powtarzam, że nie możemy przyjmować z zewnątrz ptaków, jak to komuś może się wydawać. Obowiązują nas konwencje międzynarodowe, tak jak inne ogrody zoologiczne na świecie. A każdy nowy ptak to byłoby potencjalne zagrożenie dla naszych gatunków.

Najbliższy ptasi azyl jest w Mikołowie pod Katowicami, prowadzi je na 3 hektarach powierzchni Jacek Wąsiński, specjalista ochrony gatunkowej zwierząt w Polsce i leśnik w jednej osobie. W jego Ośrodku dla Dzikich Zwierząt przy Nadleśnictwie Katowice są też chore sarny, rysie, a nawet pod swój dach zapraszał chorego wilka.

- To nie jest tak, że każdy, kto zechce, może zajmować się zwierzętami - mówi Wąsiński. - To jest dar, i duże teoretyczne przygotowanie. Kiedy wchodzę do chorego wilka albo rysia, tylko ja wiem, w którym momencie mogę to zrobić. Podobnie jest z ptakami. Trzeba wiedzieć, a nawet czuć, jak z nimi się kontaktować. Mnie też często pytają, po co przygarniam do azylu zwierzęta, skoro w naturze jest selekcja naturalna. Ale kiedy człowiek anektuje przestrzeń, a zwierzęta przestają już być u siebie, to nie można mówić o selekcji naturalnej.

Wróble też są zagrożone

Leśnik mówi o pani Irenie, że wyręcza swoimi pieniędzmi i pracą państwo. - A w takim miejscu jak mój azyl, gdyby był państwowy, zatrudniono by całą rzeszę ludzi, sekretarki, pielęgniarza i wielu innych - wylicza Wąsiński. - A ja te 3 hektary obrabiam sam, tylko podczas wakacji pomagają mi żona i syn.
Uważa, że władze Opola powinny pomóc w założeniu ośrodka rehabilitacji dla dzikich zwierząt. - Żeby już pani Irena nie robiła tego w wieżowcu - stwierdza. - Ludzie potrafią chwalić św. Franciszka i św. Huberta, ale tak naprawdę los zwierząt niewiele osób obchodzi.

Wrocławski ornitolog Michał Jaśkiewicz mówi, że prawie wszystkie gatunki ptaków są już chronione. Nawet wróble, one także są zagrożone wyginięciem. - A prawo nawet chroni ich części - pióra i skorupki jajek, żeby ustrzec się przed ewentualnym zbieractwem trofeów - podkreśla Michał Jaśkiewicz.

W wydziale ochrony środowiska opolskiego UM mówią, że tworzenie ptasiego azylu to "sprawa długoterminowa". - To przede wszystkim kwestia inwestycji, która nie leży w gestii naszego wydziału - mówi Violetta Cisielczuk, zastępca naczelnika wydziału. I podkreśla, że ideałem jest, kiedy ludzie tworzą własne inicjatywy, w tym wypadku zakładają stowarzyszenie pomagające ptakom.

Pani Irena mówi, że jest już tym wszystkim zmęczona.

- Nie chodzi tutaj o moje ptaszki, bo one mnie wzmacniają - tłumaczy. - Mam 65 lat, do zakładania stowarzyszeń nie mam już głowy. Pomaga ptakom i nadal chce im pomagać. A nagrodą jest ten moment, kiedy wypuszcza podrośnięte pisklęta i wyleczone ptaki.

Wypuszcza je w starym sadzie. Patrzy, jak powoli wzbijają się do góry i zdobywają przestworza. - One też potrafią za opiekę dziękować - mówi nieco skrępowana. - Ptak po swojemu potrafi dziękować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pani Irena: - Ptaki zjadają mi całą emeryturę - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska