Pani Krystyna, matka Joanna od psich aniołów

Zbigniew Górniak
Fot. Paweł Stauffer
Trzydzieści dwa psy w jednym domu. Wiele w stanie agonalnym. Przyjeżdżają do „Staruszkowa” po dobrą śmierć, choć niektórym udaje się jeszcze pożyć jakiś czas. Zaznać spokoju, sytości i szczęścia. Przytyć nawet. Po raz pierwszy w swym psim życiu pomerdać ogonem, zamiast kulić go pod siebie i obsikiwać ze strachu.

Do Staruszkowa trafić, będąc psem, to tak, jakby za życia trafić do nieba. Weźmy taką Sonię. Właściciel tak mocno bił ją kijem po głowie, że psu wyskoczyło oko. W drugie wdało się zakażenie i dziś Sonia jest ślepa. Błąkała się po poznańskiej ulicy między samochodami. To był cud, że przypadkowo natknęły się na nią psie wolontariuszki.

Wrzuciły fotkę w sieć, a wkurzona społeczność przeprowadziła śledztwo i dość szybko wskazała właściciela. Potem już tylko trzeba było wymusić na draniu zrzeczenie się praw do psa.

Teraz ta mieszanka bernardyna i wyhodowanego w laboratoriach KGB moskiewskiego psa stróżującego leży jak królowa na wersalce przy samym oknie i gdyby mogła widzieć, podziwiałaby widok wart milion dolarów: po lewej masyw Śnieżki, pośrodku Biały Jar, po prawej skalne Pielgrzymy, do których idzie się od Świątyni Wang. A na wprost okna stuletni świerk z szyszkami jak oberżyny.

Krystyna Seemayer, która założyła „Staruszkowo”, prosi, żeby tak nie ochać, nie achać nad jej dobrym sercem, gdyż ona tylko spłaca dług wobec psa, w którego budzie wylądowała, gdy miała 17 miesięcy. I ten pies najpewniej uratował jej życie, bo na dworze był wtedy mróz. Pogryzł ją też po twarzy, ale to tylko z zazdrości o miskę. Można rzecz: nic osobistego.

Od razu biję w mordę

Do budy wsadziła ją zła babka, bo nie mogła wytrzymać płaczu wnuczki, na dodatek skażonej obcą rasą. Babka była Cyganką, której syn związał się z kobietą będącą gadzio i zrobił jej dziecko. Gadzio to w języku romskim nie-Cygan. Gdy matka dziewczynki poszła do więzienia za kradzieże, ojciec znalazł sobie nową kobietę i powędrował z nią w Polskę. Córkę oddał swojej matce, a ta oddała ją psu. Nie wiadomo, na jak długo.

- Z budy wyjęła mnie milicja, bo na babkę donieśli sąsiedzi. Miałam wszy, świerzb, pchły. Rany gryzione na policzku. W raporcie napisali, że miałam śpioszki bez stópek i buciki z urwanymi podeszwami - mówi pani Krystyna. - Dowiedziałam się o tym dopiero w wieku 18 lat, gdy opuszczając dom dziecka w Policach, poprosiłam o wgląd w dokumenty, w których stało, jak tam trafiłam.

Blizna po zębach przestała być widoczna dopiero po pięćdziesiątce, a ten pies to była wielka wilczyca o imieniu Aza. Po latach powiedział o tym pani Krystynie jej starszy brat. Zaś sam dom dziecka to szkoła twardego życia, więc Krystyna potrafi walczyć, kiedy trzeba. Najczęściej walczy wtedy, gdy widzi krzywdę zwierząt. Dlatego patrole wolontariuszy nigdy nie biorą jej na interwencje. Zbyt krewka.

– Biję od razu w mordę – mówi i zapala papierosa. – Za zwierzęciem pójdę w ogień. Trzy lata temu pojechałam do Jeleniej Góry na targowisko. Stoję na przystanku, patrzę, facet ciągnie przez ulicę na smyczy jamnika. Jak worek, a mógł wziąć na ręce, prawda? Gdy przeszli, zaczyna walić go tą smyczą. Więc ja między samochody, wyrwałam mu smycz i po gębie, i po plecach. Przyjechała straż miejska. Dostałam mandat. Pięćdziesiąt złotych za zakłócanie spokoju. Ale on pięćset za znęcanie się nad psem.

Jakiś czas temu ślepy, chory kundelek Grosik obwąchiwał pod „Staruszkowem” trawkę. Niefortunnie szczeknął na lokalną pijaczkę. Dostał kopniaka. Pani Krystyna zobaczyła to przez okno.

- To była sekunda, jak ta menelica miała piczkę pod okiem – chwali się. W okolicy mówią na nią Kryśka „Kurde” Seemayer. Bo zamiast pauz i przecinków jej przestankowością rządzi słowo „kurde”. Do „Staruszkowa” wybiera psy sama – głównie pokaleczone i schorowane, takie bez szans na adopcję.

Psia kula, a w środku ona

Jak się zamienia prosperujący pensjonat w dobrym miejscu Karpacza na dom wypełniony szczekaniem i zapachem pełen starych, schorowanych psów? Kiedyś „wchodził” tu na raz autokar turystów, niezłe pieniądze. Na portalu nocowanie.pl znalazłem taki oto wpis na temat biznesu pani Krystyny poczyniony przez Angelę z Sierpca zaledwie dwa lata temu: „Najcudniejszy pensjonat, w jakim do tej pory mogłam gościć! Wspaniała atmosfera, wspaniali, życzliwi ludzie i kuchnia cudownej Pani Joli to jest to, za czym tęskniłam od razu jak wyjechałam stamtąd. Warto zamówić też obiadki. A po obiadku...”. Angela nie dokończyła opinii, pewnie na samo wspomnienie rozkoszy, jakich tu zaznała.

– To we mnie dojrzewało od dwóch lat, aż w marcu tego roku powiedziałam: „Dość! Teraz ja!” – tłumaczy Krystyna Seemeyer. - Teraz będę żyła tak, jak ja chcę, i tak, jak zawsze marzyłam sobie, aby żyć. Albo jestem sługą, albo panem swych dni. Wyrejestrowałam biznes, przestałam przyjmować ludzi, a zaczęłam psy. Owszem, zdarzyło się coś wtedy, dwa lata temu, co było przełomem. Bardzo prywatna sprawa, ludzie mnie zawiedli, ale nie wyciśnie pan tego ze mnie.

W sieci znalazłem wspomnienie pani Krystyny, w którym pisze, że była wtedy na granicy samobójstwa. Ale nie ma sensu pytać, bo „nie” u Krystyny Seemayer oznacza „nie” – i już. Typowy osobnik Alfa. Gdy krzyczy na swe psy, można by pomyśleć: Gdzie ta dobroć? Toż to herod baba? Ale przecież to tylko poza, bez której ta sfora wlazłaby jej na głowę. Z miłości. Na ogół wygląda to tak, że przez jej 500-metrowy dom przewala się wielki psi kłąb, który szczeka (jeśli jeszcze potrafi), merda (jak ma czym), kuśtyka, czołga się, podskakuje (czasem na trzech łapach), łasi się i ociera. Nieodmiennie jądrem tej wielkiej kuli jest pani Krystyna. Podopieczni czekają na nią nawet w łazience, gdy bierze prysznic w kabinie. Więc jednak bardziej mamuśka niż Alfa.

– O, nie, nie… przy panach redaktorach w ślinkę nie będziemy szli – przekomarza się z Majką, która pcha się z jęzorem. Majka jest trójłapką, nawet nie chcę pytać dlaczego. Nie chcę, bo się już nasłuchałem. Ten bez ogona na pierwszym piętrze – ucięli mu go na żywca dla zabawy. Ten ślepy malutki w ogrodzie – właściciel wypalił mu oczy papierosem. „Maliny” z kolei nie udało się sprzedać na targu, więc zostawili ją w pudle na pewną głodową śmierć. Dobrze, że pani Krystyna zobaczyła, że jeden z kartonów wśród śmieci się rusza.

Założycielka „Staruszkowa” nie może wyjść ze zdumienia, jak okrutny potrafi być człowiek. Ale i jak szczodry. Na piętrze, gdzie przebywa 16 psów w stanie ciężkim, bo piętro to takie hospicjum „Sta¬rusz¬kowa”, zobaczę równo ułożone stosy ręczników, papieru higienicznego, środki czystości, koce, sterty suchej karmy. Wszystko z darów. W łazience wielkiej jak pokój kręcą się jeszcze dwie trójłapki. Niesamowite, jak sprawne potrafią być kalekie zwierzęta, gdy tylko chce im się żyć. Gdyby nie pani Krystyna, trafiłyby pod strzykawkę weterynarza, a potem do spalarni.

Zaczekaj na mnie po drugiej stronie

Ale i tak najbardziej wygimnastykowany ze wszystkich jest Diego. A raczej – najbardziej wszędobylski. Jak jego piłkarski imiennik, chciałoby się rzec. Ma nawet takie same getry, nałożone na dwie tylne łapy, które są sparaliżowane. „Diego” zawija je pod siebie i tak zasuwa po piętrze, że fotoreporter Paweł z trudem łapie go w kadr. Jakby Diego ciągle pędził do dośrodkowania. A on tak tylko z radości, że widzi swoją pańcię. Jeszcze niedawno w ogóle się nie ruszał. Pani Krystyna rehabilitowała go godzinę dziennie. Nosidełko, masaże, ciepły dotyk, ciepłe słowo.

Podłogę piętra pensjonatu wyłożono folią, podobnie jak ściany na wysokość do połowy uda. To ułatwia higienę. Pomaga w tym sąsiadka Mariola i jej synowie. Legowiska zrobiono z miękkich części tapczanów, na których jeszcze niedawno spali turyści. Z piętra poprowadzono długi podest do ogrodu, żeby staruszkowie mogli zażywać spacerów.

Z wnęki, gdzie kiedyś stał hotelowy barek dla gości, harmider wywabia Aslana. Wielki kaukaz z domieszką, ale nie wiadomo
czego. Staruszek przytrzymuje mnie swą łapą boksera i domaga się głaskania. Przywieziono go z Sosnowca, rejestr krzywd nieznany, choć pewnie musiał być długi, bo na początku Aslan bał się ludzi jak ognia.

Na ścianach salonu, który był kiedyś stołówką dla turystów, gdzie wcinali pierogi pani Joli, wiszą zdjęcia dzieci z domów dziecka. Na zdjęciach widać też Krystynę. Tuli się do dzieci, one lgną do niej. Gdy jeszcze w jej pensjonacie mieszkali ludzie zamiast psów, zawsze jeden turnus dedykowała dzieciom z sierocińców. – To taka solidarność ludzi z bidula – tłumaczy. – Nie wzięłam nigdy od nich grosza.

Przez te dziewięć miesięcy od założenia „Staruszkowa” turyści nie zdążyli się odzwyczaić, że to już nie miejsce dla nich. Przyjeżdżają, pukają, pytają o nocleg. I wtedy słyszą dziwne pytanie właścicielki: – Na ilu łapach stoicie? Na dwóch? To sorry bardzo, ale musicie szukać gdzie indziej. Ja przyjmuję gości, którzy mają cztery łapy.
Pensjonat nadal nazywa się jak do niedawna: „Internacjonal”. Miało być „Internacjonalny”, ale człowiek projektujący szyld źle rozplanował litery – zabrakło mu miejsca. Pani Krystyna kupiła ten dom do spółki z mężem, po którym ma nazwisko. To było pod koniec lat 90. Tak właśnie miała się zakończyć zagraniczna tułaczka Krystyny – powrotem do Polski i założeniem w jakimś ładnym miejscu biznesu turystycznego.

Gdy przed laty wyszła z domu dziecka, pojechała do Kołobrzegu, gdzie jej matka pracowała w kuchni. Potem był Poznań i wyjazd z przyjaciółką do Niemiec na zaproszenie jej rodziny. Tam zastał je stan wojenny. Polacy na Zachodzie z automatu dostawali azyl. Potem była Austria, zamążpójście, ukończenie szkoły hotelarskiej i ciężka harówa z mężem w cudzym hotelu. Postanowili, że będą mieli swój. Ale w Polsce. Objechali całe południe, od Bieszczad po Sudety i w Karpaczu – bingo.

– Jak zobaczyłam to miejsce, od razu się zakochałam. Dom był na sprzedaż – mówi. A potem 16 lat harówki. – To było z łapy do papy – macha ręką. – Nic się nie dało odłożyć, bo ciągle tylko inwestuj i inwestuj. Gonienie w piętkę, rachunki, płatności. W końcu powiedziałam: basta!

Najgorsze jest umieranie. Pani Krystyna potrafi wtedy leżeć przy psie całą noc. Poi przez strzykawkę, głaszcze, uspokaja. Zawsze wie, kiedy zbliża się koniec.

– Pies jest wtedy ożywiony i ja to rozpoznaję. Wraca mu na chwilę apetyt, ruchliwość. Wtedy zabieram go na górę. Ludzie pytają mnie, dlaczego biorę stare, a nie młode. Jak to dlaczego? Bo nie chcę, żeby skończyły jak worek śmieci. Też jestem stara i też bym nie chciała, żeby mnie ktoś tak zostawił. Ostatnie, co widzą, co słyszą, to moja ręka, mój głos. Idź, idź, szepczę, po tamtej stronie będzie ci dobrze. Twoja mamusia idzie wolniej, ale dojdę tam do ciebie. Więc czekaj. a

Chętnych do pomagania psom w „Staruszkowie” pani Krystyna zaprasza z darami pod adres: Karpacz, ul. Partyzantów 9. Suchej karmy jest tam dość, najbardziej potrzeba ręczników papierowych i środków do dezynfekcji.
Najlepiej umawiać się telefonicznie: 533 106 996.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska