MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pasterz

Joanna Forysiak [email protected]
Jest najbardziej zimowym z nyskich proboszczów. Nie dość, że Mikołaj, a do tego Mróz, to na drugie imię ma Walenty.

Boże Narodzenie to święta radości, bo oto przyszedł Zbawiciel oraz nadziei, bo z Chrystusem wszystko idzie w dobrym kierunku. Radości i nadziei życzę moim parafianom, nysanom i czytelnikom "Tygodnika Nyskiego". I niech się nie martwą - trudne czasy zawsze będą.
Ksiądz proboszcz Mikołaj Mróz

Ksiądz proboszcz nyskiej katedry pochodzi ze Staniszczy Wielkich koło Kolonowskich.
- Wigilie w naszym rodzinnym domu były tradycyjne śląskie, czyli bardzo skromne - opowiada. - To był najbardziej intymny czas dla rodziny, spędzało się go w najbliższym gronie, po chałupach się nie chodziło. Pamiętam, że nawet babcia, która mieszkała naprzeciwko nas, nie przychodziła w Wigilię w gości, tylko spożywała wieczerzę sama, u siebie w domu.

Na stole królowała zupa rybna albo grzybowa, karp pieczony w maśle z kapustą i ziemniakami. No i oczywiście kompot z suszu owocowego, słynne śląskie makówki oraz wspaniałe pierniki i makowce pieczone przez mamę. Jako przystawkę podawano białą kiełbasę, którą jadło się tylko raz do roku.
- Co zapewne zdziwi zwolenników wigilijnego postu - uśmiecha się ksiądz prałat. Kutii, typowo wschodniej wigilijnej potrawy, spróbował dopiero na studiach. Teraz od czasu do czasu ktoś z parafian przyniesie jej słoik na plebanię. - Bardzo dobre i bardzo egzotyczne danie - chwali ksiądz proboszcz.
Z domu rodzinnego wyfrunął w 1964 roku, do nyskiego seminarium. Na drugim roku wzięli go do wojska na całe 24 miesiące. Aż na północ Polski.

- "W bartoszyckiej dziurze niejeden kleryczek znalazł się w mundurze", śpiewaliśmy sobie wtedy - wspomina. - To był bardzo trudny czas ostrej konfrontacji ideologicznej władzy z Kościołem, indoktrynacji. Na Wigilię nikogo nie puścili do domu, w żaden sposób nie pozwolili świętować, nawet świerkowe gałązki powyrzucali przez okno. A w Boże Narodzenie poszliśmy na film "Z iskry rozgorzeje płomień", o życiu Lenina.
Od niemal osiemnastu lat spędza święta na plebanii kościoła św. Jakuba i św. Agnieszki. Niestrudzenie zabiega o pieniądze na remont świątyni i jej skarbów. Ma pod swoją opieką jeszcze trzy inne kościoły (Wniebowzięcia, Zwiastowania i w Lasku Złotogłowickim), dzwonnicę, plebanię, dom im. ks. Neumanna oraz były klasztor felicjanek. Nie wspominając o pięciu wikarych.
- Dbam o to, by nie utonąć w remontach, wapnie i cemencie - przekonuje ks. Mróz. - Kiedy moja nieżyjąca już mama odwiedziła mnie na parafii, stwierdziła: "Wiesz, synu, żeby to wszystko doprowadzić do porządku, musiałbyś mieć dwa życia i wory pieniędzy".
Proboszcz nie pozwala sobie na takie myślenie, żeby nie stracić energii, entuzjazmu i optymizmu. Priorytetem jest dla niego praca duszpasterska. Ale cieszą go nie tylko dzieci przystępujące do Pierwszej Komunii św. Z zadowoleniem patrzy również na odrestaurowane zabytki, na przykład barokowe świeczniki.
- Zawsze miałem wyczucie do kultury, dzieł sztuki, zabytków - opowiada proboszcz. - Pamiętam. jak w szkole podstawowej dostałem pod choinkę od Dzieciątka piękny album "Galeria Drezdeńska". Przeglądałem go z wypiekami na twarzy. Ale nie ograniczam się jedynie do dbałości o kościół-budynek, moim oczkiem w głowie jest Kościół-wspólnota wierzących.

Parafię trzyma żelazną ręką: nieraz głośno huknął na parafian z ambony, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. Wyznaje bowiem maksymę swojej babci: porządek musi być! Jest świadomy, że dla niektórych stanowi autorytet, inni zaś po prostu się go boją. Chociaż twierdzi, że tak naprawdę jest łagodny i serce ma miękkie.
- Pasterz nie po to nosi kij, żeby się nim podpierać, ale żeby wskazywać kierunek - mawia.
Proboszcz przyznaje, że styl prowadzenia parafii przejął po poprzedniku, ks. Józefie Kądziołce, który był jej proboszczem przez 40 lat i o którego dyktatorskich zapędach krążyły anegdoty po całym mieście.
- Przyszedłem do katedry z seminarium, gdzie dziewięć lat byłem ojcem duchownym. Daleko nie miałem - tylko przez rynek się przewlec. Prałat darzył mnie dużą sympatią, przyjął bardzo życzliwie i po ojcowsku, momentalnie wszedłem w jego "kapcie". Jeszcze miesiąc tu nie byłem, a już mówiono o mnie: ten młody prałat - wspomina.
Godność tę, udzielaną na wniosek biskupa za zasługi, otrzymał jako najmłodszy ksiądz w diecezji opolskiej, ale podchodzi do tego z dystansem.

- Nie lubię tych kolorowych tekstyliów, które się z tym wiążą, jakiegoś fioletowego pasa czy pomponu, specjalne wyróżnienia nie są mi potrzebne - ucina.
Mówi się, że ma "chody" u arcybiskupa Alfonsa Nossola. Że na parafię dostaje specjalnie wybranych wikarych. - To nieprawda, nigdy nie wskazywałem, kto ma przyjść - zaprzecza ksiądz Mróz. - Co Bozia da, a kuria podpisze, to jest.
Nyski proboszcz zasiada w najważniejszych gremiach kościelnych. Jest sekretarzem Rady Kapłańskiej, swoistego parlamentu duchownych wobec biskupa, oraz konsultorem diecezjalnym, członkiem przybocznej rady biskupa, którą ten pyta o zdanie w ważnych decyzjach dotyczących diecezji.
Życie prywatne? Nie posiada, gdyż od zawsze uważa, że najlepiej spełnia się właśnie w kapłaństwie. Chyba, że uznać za nie plany napisania doktoratu z eklezjologii, czyli nauki o Kościele. Oraz jamnika długowłosego z rodowodem o wdzięcznym imieniu Demon.
- Wszyscy mnie pytają, dlaczego on się tak nazywa - śmieje się. - A ja mam na to bardzo teologiczną odpowiedź: na plebanii, gdzie jest sześciu katolickich duchownych, musi być jeden Demon, dla równowagi.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska