Pierogi z mrówkami jem bez obrzydzenia

fot. Witold Chojnacki
fot. Witold Chojnacki
Rozmowa z Elżbietą Dzikowską, znaną podróżniczką.

Elżbieta Dzikowska wraz z mężem Tonym Halikiem zrealizowała około 300 filmów dla Telewizji Polskiej, głównie z popularnej serii "Pieprz i wanilia". Jest historykiem sztuki, sinologiem, autorką wielu książek, m.in. przewodnika po Polsce "Groch i kapusta". Mimo 68 lat wciąż intensywnie podróżuje, odbywa kilka wypraw rocznie. Ostatnio buszowała po Opolszczyźnie.

- Czy prof. Grzegorz Kołodko, były minister finansów, otrzymał już od pani honoraria za wymyślenie tytułu "Groch i kapusta"?
- (śmiech) Nie! Podróżnicy nie są wobec siebie małostkowi. Pan Kołodko jest podróżnikiem, tak jak ja. Rok temu przebył w Afryce 12,5 tysiąca kilometrów, poruszając się tylko lokalnymi środkami transportu. Sam, z plecakiem.

- Ale to profesor Kołodko wymyślił ten tytuł?
- Poznałam pana Grzegorza Kołodkę parę lat temu w Filharmonii Narodowej - bo obydwoje kochamy muzykę klasyczną. Zapytał, czy wciąż podróżuję po świecie, tak jak za czasów programu "Pieprz i wanilia". Odpowiedziałam, że oczywiście. A on na to: Pani powinna zająć się teraz Polską, "grochem i kapustą". Wtedy się z tego śmiałam, ale tytuł "Groch i kapusta" zapadł mi w pamięć i wykorzystałam go przy realizacji pomysłu wydania serii przewodników po Polsce.

- Opolszczyzna zostanie opisana w czwartym tomie, który ukaże się w przyszłym roku. Co w naszym regionie zrobiło na pani największe wrażenie.
- Jestem historykiem sztuki, zwracam więc uwagę na zabytki. Kiedyś nawet Tony Halik powiedział o mnie, że jestem od filmowania tego, co stoi, a on zajmuje się tym, co się rusza. Opolszczyzna to region zabytków. Przed chwilą byłam w Niemodlinie - piękny zamek, o niezwykłej historii, ale podupada. Zamek w Łące Prudnickiej: jego historia sięga XVI wieku, ale przyszłość trudno widzieć w jasnych barwach. Trudny do przewidzenia jest los zamku w Głogówku. Aby te budowle odżyły, trzeba mieć nie tylko pieniądze na ich odrestaurowanie, ale i bardzo dobry pomysł na ich zagospodarowanie

- Na tym polega robienie biznesu w turystyce.
- Turystyka to jest bardzo dobry towar. Można ciągle go sprzedawać, a on zostaje na miejscu. Jest w Polsce miasteczko - Nowy Tomyśl, nic specjalnego. Tyle że słynie z plantacji wikliny. I kiedyś wymyślono w tym miasteczku, aby wypleść z wikliny największy kosz na świecie. Tak też uczyniono, wyczyn został odnotowany w Księdze Rekordów Guinnessa. Kosz do dziś w Nowym Tomyślu można oglądać, przyciąga coraz więcej turystów.

- Czy to znaczy, że w swojej książce będzie pani pisała o Opolszczyźnie jako o krainie rozsypujących się zamków?
- Nie. Będę zachęcała do jej zwiedzania. Jest tu między innymi szlak drewnianych kościołów, a jest ich w waszym regionie aż 68. Polichromia w Małujowicach to moim zdaniem rewelacja światowa. Zachwyciły mnie również wczesnogotyckie polichromie w Strzelnikach, Obórkach, Pogorzeli, Krzyżowicach, Olszance, Hajdukach Nyskich. Czy Opolanie o nich wiedzą?! Zabytki w Paczkowie - ale proponuję wyciąć krzaki, aby można było zobaczyć wspaniałe, średniowieczne mury tego polskiego Carcassonne, a ponadto przy wjeździe do miasta ustawić tablicę informacyjną, bo inaczej turysta minie skrzyżowanie i pojedzie dalej. Podobał mi się Otmuchów, gdzie w restauracji zamkowej można zjeść pysznego sandacza po otmuchowsku. Opiszę też ciekawych ludzi, mieszkańców Opolszczyzny, którzy mnie oprowadzali.

- Smakowanie klusek śląskich i sandacza po otmuchowsku jest zapewne o wiele przyjemniejsze, niż próbowanie grillowanej szarańczy, jaką częstowano panią i Halika?
- Halik odbierany był przede wszystkim jako smakosz egzotycznych rarytasów, ale on i polską kuchnię lubił. Kiedy po raz pierwszy zaprosił mnie do swego domu na kolację, to wprawdzie upiekł mi w kominku najlepszą wołowinę z północnego Meksyku, ale potem od serca odjął sobie torebkę z barszczem czerwonym. Życie i podróżowanie z nim oznaczało także wielką przygodę kulinarną. On nawet cziczę bardzo lubił...

- Czyli kukurydzę przeżutą przez starą Indiankę, aby otrzymać zaczyn na samogon o takiej samej nazwie?
- Tak. Co ważne - najlepiej, aby żująca Indianka była bezzębna i rozgniatała kukurydzę dziąsłami, by lepiej fermentowała.

- Co pani przełknęła z naprawdę ściśniętym gardłem?
- Nie dawałam się skusić na takie potrawy. Ale próbowałam tego, co dziwne. Kiedyś w Meksyku specjalnie dla mnie sprowadzono jajeczka mrówek i nadziano nimi pierogi. Nie byłam tym daniem zachwycona, ale zjadłam sporą porcję bez obrzydzenia.

- Ile trzeba jajeczek na wykonanie jednego pieroga?
- Nie doliczyłam się. One mają wielkość ziarenka maku i podobnie wyglądają. Pijałam też rosoły z węża lub z iguany. No, a w Afryce jada się tamtejszą dziczyznę, łącznie z mięsem z krokodyla. Żylaste.

- Od ilu lat pani już podróżuje?
- Pół wieku. W pierwszą moją dalszą podróż, do Chin, ruszyłam jeszcze podczas studiów. Leciałam do Chin samolotem Tu 104, dwa dni z międzylądowaniem, i przyrzekłam sobie, że nigdy więcej już nie wsiądę do tej maszyny. Oczywiście, wsiadłam nie raz. Bo podróżowanie wciąga, i to na cale życie.

- Wciąż chce się pani przemierzać nieprzetarte szlaki i spać w namiotach, narażając się na nocne bliskie spotkania ze słoniem, tak jak rok temu w Afryce?
- Rok temu w Botswanie w nocy słoń wszedł na nasze obozowisko, ponieważ rosła tam akacja ze świeżymi strąkami. Najadł się i - na szczęście - wycofał, nie zahaczając o namioty. Przewodnik uprzedzał o takiej możliwości, nie można w takiej sytuacji wychodzić z namiotu. Patrzyłam na to zwierzę przez szparę, wstrzymując oddech, bo był o kilka metrów ode mnie. Pyta pani, czy mi się ciągle chce podróżować? Naturalnie. Ciekawi mnie świat. I ludzie. W listopadzie wybieram się do Papui Nowej Gwinei oraz Irian Jaya. Podróże kształcą, rozwijają, inspirują. Nauczyłam się na przykład, że najlepszym językiem międzynarodowym jest uśmiech. Przygotowuję album, który będzie się nazywał "Uśmiech świata". Bardzo szczerze uśmiechają się ludzie w biednej Afryce, najpiękniej - w krajach Azji Południowo-Wschodniej. W Europie - uśmiechają się niechętnie. A w Polsce - najmniej.

- Jak rozpoznaje się prawdziwego trapera i rasowego turystę?
- Gdy idę uliczkami, dajmy na to Katmandu, i widzę człowieka, który zagląda w podwórka, uśmiecha się do Nepalczyków, zagaduje ich - to wiem, że to turysta z prawdziwego zdarzenia.

- A jak pani dogaduje się z tubylcami, czasami z członkami najdzikszych plemion?
- Jeśli w społeczności jest wójt - najpierw idę do niego i załatwiam pozwolenia na fotografowanie. Trzeba być bardzo grzecznym i okazać szacunek. Jeśli on mi zaufa, zaufa też cała wioska. Inaczej można dostać kamieniem w głowę.

- Zdarzyło się?
- Kiedyś zdobyliśmy z Tonym pozwolenie, aby filmować obrzędy wielkiego tygodnia u Czamulów w Meksyku. Mimo tego pozwolenia prawie rozbito mi kamieniem aparat fotograficzny. Czamulowie uważali, że to jest ich święto, a nie białych i nie mamy prawa ich filmować.

- Wciąż pani podróżuje, ale od czasu "Pieprzu i wanilii", nie wyprodukowała pani ani jednego programu telewizyjnego o egzotycznych krajach. Dlaczego?
- Kiedy wraz z Tonym Halikiem robiłam program "Pieprz i wanilia", w którym pokazywaliśmy różne zakątki świata - były inne realia. Potem granice się otworzyły, ludzie zaczęli wyjeżdżać, a więc i formuła programu się wyczerpała.

- Ależ jeździmy głównie do turystycznych kurortów, odwiedzamy zabytki według utartych schematów. Tymczasem pani zagląda do dzikich plemion.
- Teraz są inne produkcje telewizyjne, realizowane z rozmachem, na który nas nie stać. To muszą być filmy takie jak w Discovery. Można kupić ich kopie, co jest tańsze niż własna produkcja. A my cóż, przygotowywaliśmy "Pierz i wanilię" we dwoje z Tonym. Potem przychodziło aż dwudziestu ludzi z telewizji i dokręcali 10 minut naszej opowieści. Pieniądze, które otrzymywaliśmy z telewizji, w żaden sposób nie rekompensowały naszych wydatków. Ale mąż dobrze zarabiał jako amerykański dziennikarz telewizyjny, potem miał świetną emeryturę i stać nas było na podróżowanie, żeby powstawały kolejne odcinki. To była nasza pasja i sposób na życie.

- A oglądała to wielomilionowa widownia. Na ulicy jest pani poznawana do dziś?
- Traf chciał, że w opolskich kościołach, które odwiedzaliśmy, odbywały się ceremonie ślubne. Rozpoznawali mnie i goście, i świeżo upieczeni małżonkowie. Wszystkim robiłam za "misia", pozując z nimi do zdjęć. Mam nadzieję, że przyniosę szczęście. Ludzie pytają, czy "Pieprz i wanilię" można kupić na wideo albo czy będą te odcinki powtarzane na zasadzie "z archiwum TVP", odpowiadam, że nie wiem, proszę pisać na Woronicza 17. A ja sama zaczęłam pisać książki, bo uznałam, że one są wartością trwałą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska