Piłka jest okrągła, a bramka pod górkę. Rzeczywistość piłkarska w niższych ligach Opolszczyzny

fot. Sławomir Jakubowski
Czasami za szatnię służą auta zawodników.
Czasami za szatnię służą auta zawodników. fot. Sławomir Jakubowski
Mimo że nie mamy żadnej drużyny w ekstraklasie, a w I lidze tylko jedną - Opolszczyzna jest największym zagłębiem piłkarskim w Polsce. Mamy 416 klubów i aż 826 drużyn - podsumowuje prezes Opolskiego Związku Piłki Nożnej Marek Procyszyn.

W przeliczeniu na liczbę mieszkańców daje to naszemu województwu najlepszy wynik w kraju. W naszym województwie powstał też pierwszy LZS (Ludowy Zespół Sportowy) w Polsce. W 1946 roku założyły go Czarnowąsy.

Sędzia ma 12 lat
Piłkarzy nam nie brakuje, za to sędziów - i owszem. - Jesteśmy jedynym podokręgiem w okolicy, gdzie na meczach B i C klasy jest tylko arbiter główny - przyznaje Wiesław Bieniasz, sędzia piłkarski podokręgu głubczyckiego. - W województwach śląskim i dolnośląskim nawet najniższe ligi sędziuje trójka rozjemców.

U nas w meczach klasy B i C na sędziów bocznych wybiera się po jednym z przedstawicieli grających klubów. W miniony weekend na linii bocznej w Dytmarowie z chorągiewką uwijał się… 12-letni Marcin Gach. - To nie jest trudne, trzeba pokazać, w którą stronę poleciała piłka - tłumaczy Marcin. - Już kilka razy byłem liniowym. Mogłem nawet być o jeden raz więcej, ale w jednym meczu, gdy szedłem na swoją linię, to sędzia główny odwołał mnie i na moje miejsce wyznaczył kogoś starszego.

Arbiter, nawet mając do pomocy liniowych, może natrafić na nieoczekiwane trudności podczas spotkania. - Nie powiem, o którego sędziego chodzi, ale jak to przeczyta, to będzie wiedział, że to o nim - opowiada Wiesław Bieniasz. - To był pierwszy jego mecz w klasie A, ja wtedy byłem liniowym. Główny bardzo się z powodu debiutu spiął, zwłaszcza że to było spotkanie derbowe, w powiecie nyskim.

Krewcy kibice to norma na meczach niższych lig.
Krewcy kibice to norma na meczach niższych lig. fot. Sławomir Jakubowski

W rozgrywkach klas B i C jest tylko arbiter główny. Bocznych wybiera się z przedstawicieli obydwóch drużyn.
(fot. fot. Sławomir Jakubowski)

Zacięty pojedynek, trzeba było temperować zawodników za pomocą kartek. W przerwie w szatni arbiter wyciągnął z kieszonki swój notatnik wraz z kolorowymi kartkami i rozłożył na stole. Liczył, że obserwator Wacław Spyra będzie się chciał zapoznać z jego notatkami. Wychodząc na drugą połowę, sędzia zapomniał tego wszystkiego zabrać ze stołu. I w pewnym momencie ukarany wcześniej zawodnik zagrał wyjątkowo brutalnie.

Ewidentnie należał mu się za ten faul kartonik. Sędzia podbiegł do niego, złapał się za jedną kieszonkę, za chwilę za drugą i zorientował się, że kartki zostały na stole w szatni. Zawodnik, gdy się w tym połapał, zaczął prowokować: - No i co mi teraz pokażesz? Co pokażesz? Sędzia, nie namyślając się wiele, nagle puścił się biegiem do szatni, która była tuż przy boisku. Zostawił mecz i nas wszystkich: bocznych, zawodników, kibiców. Wrócił i wręczył temu zawodnikowi żółtą i czerwoną kartkę.

- Po meczu mówię do niego: A co byś zrobił, jakby to był mecz na stadionie, gdzie szatnie są oddalone o kilkaset metrów? A w dodatku mecz transmitowany jest przez telewizję? Też byś to wszystko zostawił? Trzeba było po prostu zasygnalizować całą sytuację za pomocą rąk. Następnie wezwać do siebie kapitanów obydwu drużyn i poinformować, że za faul wręczasz drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę. Jedną z najdziwniejszych decyzji sędziowskich pamięta Marek Procyszyn. - To był mecz w naszym opolskim podokręgu. Po rozpoczęciu spotkania futbolówkę porwała trąba powietrzna i poniosła w stronę bramki gości.
Bramkarz nie starał się specjalnie jej łapać, a ta w końcu wylądowała w bramce. Sędzia nie za bardzo wiedział, co ma z tym fantem zrobić. Okazało się, że na meczu jest proboszcz miejscowej parafii, którego poproszono o radę. Argumentując, że stało się to za sprawą niebios, skłonny był uznać bramkę. I tak też postąpił arbiter, zaliczając gola gospodarzom.

Sprawa trafiła następnie do podokręgu, gdzie konsultacjom i dywagacjom nie było końca. Ostatecznie postanowiono bramki nie uznać. Przeważył fakt, że piłkę dotknął tylko zawodnik, który wznowił grę. Gdyby choćby tylko trącił ją jeszcze jeden piłkarz, bramka zostałaby zaliczona.

Mecz z górki
Niestety, rekordowa liczba opolskich drużyn jest odwrotnie proporcjonalna do stanu muraw. - Zdarzało się, że przyjechaliśmy na mecz, a na boisku zastaliśmy pokosy trawy - przyznaje Marek Doleżych, sekretarz grającego w B klasie klubu Magnum Chorula. - Gorzej było, jeśli w nie skoszonej trawie nie było widać piłki, a i na takich boiskach przychodziło nam grać.

Inny problem był w Rogowie Opolskim. Nieistniejący już miejscowy klub miał swoje boisko w parku, który był objęty ochroną. Gałęzie drzew wchodziły na boisko i nie wolno było ich usunąć. Piłka uderzała w te gałęzie, zmieniając przez to kierunek lotu. Część arbitrów nie przerywała gry, chociaż zgodnie z przepisami w takiej sytuacji powinien być rzut sędziowski. Dochodzili do wniosku, że przeszkadzałoby to w płynnej grze. Jeszcze inne ze spotkań rozgrywaliśmy na boisku, gdzie w odległości pięciu metrów od bramki rosło drzewo. Wypuściło ono korzenie, o które zahaczył jeden z zawodników, przy interwencji w polu karnym.

Tym razem samochody zatrzymały lecącą w rzepak piłkę. Wystarczyło tylko zanurkować pod auta.
Tym razem samochody zatrzymały lecącą w rzepak piłkę. Wystarczyło tylko zanurkować pod auta. fot. Sławomir Jakubowski

Krewcy kibice to norma na meczach niższych lig.
(fot. fot. Sławomir Jakubowski)

Boiska, gdzie gra się z górki i pod górkę, to w małych miejscowościach chleb powszedni. - Na naszym specyficznym boisku wszyscy myślą, że gramy lepiej z górki - śmiał się w sezonie 2007-08 grający trener Po-Ra-Wia Większyce Zbigniew Turek. - A nam z reguły lepiej idzie pod górkę. Większość tych boisk powstała dzięki uporowi i ciężkiej pracy miejscowych. Prawdziwą inwencją wykazali się mieszkańcy Regulic w powiecie nyskim, gdy ich drużyna wywalczyła awans do klasy A. - Pamiętam nasze wyjazdy do Regulic - wspomina prezes GKS-u Kamiennik Jan Skiba.

- Mała wioska, ale bardzo solidnie zorganizowana. Mieli boisko oddalone 1,5 km od wsi i nie mieli na nim szatni. Przewozili więc w dniu meczu barakowozy, które na co dzień stały w centrum wsi. Ciągnik najpierw przywoził jeden barakowóz, który trzeba było przygotować, ustawić, zamocować, a następnie wracał do wsi po drugi. Po meczu zaś trzeba było te baraki z powrotem przywieźć do Regulic. Taka zorganizowana wieś, a ludzie niesamowicie zaangażowani. Tam wszyscy żyli piłką.

- Dzisiaj został nam już tylko jeden barak, ten drugi ktoś nam podpalił - mówi Zbigniew Włodarski, prezes LZS Regulice. - Boisko to łąka dzierżawiona od spółdzielni. Nie można tam nic postawić. Nie ma do tego warunków, brakuje prądu i wody. Ten nasz barak przywozimy tam na początku sezonu, a na koniec odwozimy. Zrezygnowaliśmy z wożenia tam i z powrotem, bo na tych naszych polnych drogach to prędzej by się rozleciał. Barak stoi przy boisku otwarty, bo im więcej byłoby tam kłódek, tym szybciej ktoś chciałby się dostać do środka. Trochę straszy, wszystkie szyby są powybijane, ale chociaż sędzia ma jakieś pomieszczenie, gdzie mu nie kapie na głowę.

Prezes klubu i gospodarz obiektu w jednym - Henryk Kulonek (Fortuna Chomiąża).
(fot. fot. Sławomir Jakubowski)

Kto ma pieniądze, ten ma wyniki
Zwykły kibic przychodzi raz na dwa tygodnie na mecz na dwie godziny i często nie zdaje sobie sprawy, że prowadzenie klubu, choćby B-klasowego, to pasmo poświęceń. - W tygodniu klub zajmuje mi 10-15 godzin - mówi prezes B-klasowego LZS-u Żywocice Norbert Bartela. - Chodzi o takie prozaiczne sprawy jak koszenie, wałowanie boiska. Jeśli jest coś do załatwienia w urzędzie czy też jakieś rozmowy ze sponsorem, to jeszcze trzeba poświęcić dodatkowy czas.
Większość małych klubów ledwo wiąże koniec z końcem i ma spore problemy finansowe. - Na tym pułapie finanse pozyskuje się głównie z dwóch źródeł - wyjaśnia Marek Doleżych. - Z gminy i od sponsorów. Czasem coś jeszcze kapnie z powiatu.

Pieniądze z transferów to rzadkość. - Zwykle przeprowadza się je bezgotówkowo, w ramach współpracy pomiędzy klubami - wyjaśnia Doleżych. - Przy bardziej wartościowym zawodniku w grę wchodzi sprzęt: parę piłek, buty. - Gdy mój syn Kevin przechodził do juniorów LZS Leśnica, to ten klub zakupił za to dresy dla juniorów Żywocic - potwierdza Bartela. Im wyższa klasa rozgrywkowa, tym częściej pojawiają się pieniądze. W drużynie Centrali Nasiennej Proślice, grającej w lidze okręgowej, głośno było o transferze Adriana Koziołka. - Do naszego prezesa Leszka Marciniszyna przyjechał prezes Wierzbicy Górnej pan Adam Gronek. On dawał za Koziołka 10 000 zł, a nasz prezes chciał 20 000.

W końcu stanęło na 15 000 zł. Gronek miał przy sobie te 10 000 i tyle od razu wyciągnął z kieszeni. Resztę rozliczono w innej formie - opowiada jeden z piłkarzy. - Każdy w klubie śmiał się, że po odejściu Koziołka zrobiło się lepiej. W porównaniu do rundy jesiennej zdecydowanie bardziej zadbano o drużynę, bo było za co. Rolnik Wierzbica Górna jest klasycznym przykładem, który pokazuje co oznacza dla małej miejscowości przyjście sponsora ze znaczącymi finansami. Do momentu pojawienia się hojnego mecenasa Rolnik grał w najniższej klasie rozgrywkowej - C klasie. Obecnie klub z Wierzbicy jest już jedną nogą w IV lidze, chociaż do zakończenia rozgrywek klasy okręgowej pozostało jeszcze parę kolejek.
Transfery z Afryki
O jedno tempo wyprzedza Rolnika leżąca pomiędzy Strzelcami Opolskimi a Zawadzkiem Piotrówka. Tam wszystko się odmieniło jak po dotknięciu czarodziejskiej różdżki, gdy stery przejął właściciel firmy transportowej Ireneusz Strychacz. - Do klubu przyszedłem przed sezonem 2006-07, a wtedy Piotrówka grała w B-klasie - opowiada Strychacz. - Pierwsze, co zrobiłem, to zatrudniłem trenera, znanego doskonale na Śląsku Stanisława Gawędę. Miał za sobą przeszłość piłkarską w Ruchu Chorzów i zaczął ściągać do drużyny zawodników ze śląskich lig. Od tego momentu klub rok po roku robi awans do wyższej ligi.

Dziś w klubie grają zawodnicy z ligową przeszłością, m.in. Sebastian Jurok, Marcin Molek oraz Piotr Lech, który rozegrał 345 spotkań w ekstraklasie. Trenerem jest Marek Koniarek, który w sezonie 1995-96 w barwach Widzewa Łódź zdobył tytuł mistrza Polski. Indywidualnie został królem strzelców z dorobkiem 29 bramek. Już w klasie okręgowej w LZS- ie w Piotrówce pojawili się pierwsi przybysze z Czarnego Lądu. - Wtedy pomagał mi ściągać ich do drużyny były gracz Legii Warszawa Rowland Eresaba - mówi Ireneusz Strychacz. - Teraz mam już swoje kontakty.

Obecnie przy transferach pomaga mi Wiesław Grabowski, który mieszka w Afryce 30 lat i ma tam swój klub piłkarski. Aktualna kadra Piotrówki liczy już ośmiu obcokrajowców. - Dwóch jest z Nigerii, dwóch z Senegalu i czterech z Zimbabwe - wylicza Strychacz. - Grają inaczej, co widać na boisku, a nie są drożsi od zawodników krajowych. Tylko prawdziwy kataklizm mógł by odebrać Piotrówce awans do III ligi opolsko-śląskiej. Zdaniem fachowców Piotrówka nie będzie tam chłopcem do bicia, o czym może świadczyć ostatnie zwycięstwo w Pucharze Polski nad grającym znakomicie wiosną trzecioligowym Skalnikiem Gracze.

Tym razem samochody zatrzymały lecącą w rzepak piłkę. Wystarczyło tylko zanurkować pod auta.
(fot. fot. Sławomir Jakubowski)

Na boisku trzeszczą kości
Amatorska gra w piłkę nożną nie jest bynajmniej tylko dla grzecznych chłopców. W meczach tych drużyn również jest dużo walki, trzeszczą kości i dochodzi do groźnych urazów. Świadkiem takiego zdarzenia był Grzegorz Mielnik z Opola, który w poprzedniej rundzie obserwował w Olszance spotkanie o mistrzostwo klasy A pomiędzy miejscowym Orłem a Przysieczą: - To było 30 sierpnia ubiegłego roku, w ten sam dzień, w którym brutalnie sfaulowany został Marcin Wasilewski z Anderlechtu Bruksela. W mojej ocenie zawodnik Przysieczy "polował" na Łukasza Marciniaka z Olszanki. Gdy Łukasz był przy piłce, zaatakował go brutalnie wyciągniętą nogą. Trafił w nogę, łamiąc mu kość piszczelową i strzałkową. Sędzia zamiast wyrzucić go z boiska, ukarał go jedynie żółtą kartką.

Oburzenie kibiców było tak wielkie, że kilku z nich wbiegło na boisko. Szwagier Łukasza Marciniaka odepchnął sędziego, więc ten przerwał spotkanie, które Orzeł przegrał walkowerem. Karetka zabrała Łukasza do szpitala, gdzie przeszedł zabieg. Do dziś nie odzyskał w pełni sprawności, ma zakaz biegania. - Dopiero niedawno odstawiłem kule - mówi Łukasz Marciniak. -Pół roku byłem na chorobowym, a od trzech miesięcy jestem na świadczeniach rehabilitacyjnych. Niedługo się skończą i stanę przed komisja w ZUS-ie. Pewnie świadczenia zostaną przedłużone, bo do pracy to się jeszcze nie nadaję. W tym feralnym meczu rywale polowali na mnie od początku spotkania. Nie mogli mi zabrać piłki, to szli na nogi.

Początkowo planowałem wystąpić przeciwko temu zawodnikowi do sądu. Nie jestem jednak na sto procent przekonany, że było to zagranie celowe. Mecz nie był nagrywany, nie zostało to w żaden sposób udokumentowane. W niższych ligach kluby piłkarskie nie posiadają polis OC. Gdyby je miały, to na pewno wystąpiłbym o odszkodowanie. Marcin Wasilewski z Anderlechtu właśnie wrócił na boisko na ostatnie spotkanie w lidze belgijskiej. Łukasza Marciniaka czeka jeszcze długo droga do osiągnięcia pełnej sprawności. - Nasza bolączką jest to, że mając tak dużo drużyn, nie możemy przekształcić ilości w jakość - przyznaje prezes Procyszyn. - Mamy chętnych do gry w piłkę, ale brakuje tych, którzy chcieliby ich w tym wspomóc.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska