Piotr Cugowski: Szkoła muzyczna to była męka!

Fot. Krzysztof Świderski
Fot. Krzysztof Świderski
Rozmowa z Piotrem Cugowskim, wokalistą zespołu Bracia.

- Pański ojciec to prawdziwa legenda polskiej muzyki, wokalista będącej od lat na topie Budki Suflera. Jak reaguje pan na pytania o niego w wywiadach?
- To zależy, o co kto pyta… (śmiech). Ale chyba jednak mam do tego dużo bardziej letni stosunek, niż się ludziom wydaje. Ani szczególnie mnie te pytania nie cieszą, ani nie drażnią. A o co pani chce zapytać?

- Na przykład o to, czy z bratem, z którym założył pan zespół, mieliście jakiekolwiek opory przed tym, by wejść na scenę. Dzieci znanych rodziców czasem odżegnują się od pójścia w ich ślady. Żeby na przykład nie było, że jadą na plecach tatusia.
- Nie, takich oporów nigdy nie mieliśmy. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, to zawsze jednak najważniejsza była muzyka. Determinowała wszystko, również nasze życiowe wybory. Poza tym - nie można bać się sceny, zwłaszcza z takiego powodu. Bać się sceny to coś najgorszego, co się może przytrafić. Potrafi zeżreć zespół albo artystę. Trzeba być przekonanym do tego, co się robi.

- A od kiedy was ciągnęło do grania?
- W zasadzie od zawsze. To się stało jakoś naturalnie. Choć pamiętam taki czas, że zdobywanie muzycznego wykształcenia było dopustem bożym…

- To znaczy?
- Jako dzieciak byłem zapisany do szkoły muzycznej. Wtedy wydawało mi się, że rodzice robią mi w ten sposób wielką krzywdę… Taka szkoła to dla bardzo młodego człowieka spore wyzwanie - jest masa zajęć, przedmiotów, zajęte popołudnia, a w dodatku sporo trzeba ćwiczyć. Z perspektywy wiem oczywiście, że daje to mocne podstawy muzyczne, umiejętność słuchania i słyszenia muzyki, choć znam wielu muzyków, którzy do szkół muzycznych nie chodzili, a grają wspaniale. Grunt, że dla mnie to wtedy była istna męka…

- Wagarował pan?
- Ja się tam przez długi czas w ogóle nie zjawiałem! Zawsze miałem swój plan na kolejny tydzień czy miesiąc, zawsze popołudnia miałem mocno czymś zajęte... Trzeba przyznać, że byłem dość krnąbrnym uczniem, rodzice włosy z głowy rwali. Nigdy nie odpowiadała mi ta formuła, w której jest uczeń i nauczyciel, a tego ostatniego trzeba słuchać…

- W końcu jednak zdał pan najważniejszy egzamin - sprawdził się na scenie. Pierwszym wielkim na niej krokiem były opolskie Debiuty w 2002 roku?
- W stronę tego głównego nurtu artystów w Polsce, w którym się niewątpliwie od jakiegoś chyba czasu obracamy, zdecydowanie tak. W stronę samej muzyki to był krok któryś z kolei. Ale ważny.

- Wykonaliście go chyba rzutem na taśmę.
- Faktycznie. Myśmy wtedy generalnie o tym nie myśleli, nie chcieliśmy chyba nawet występować w konkursach. Ale jakoś na ten się skusiliśmy. Dowiedzieliśmy się o nim niemal w ostatniej chwili i w ostatniej chwili się zgłosiliśmy. No i wygraliśmy!

- Oglądał pan tegoroczne Debiuty? Mocno się od waszych czasów zmieniły?
- Bardzo mocno. Oglądaliśmy je z żoną i sam się dziwiłem, bo niby minęło zaledwie osiem lat, a ten sam konkurs, ta sama impreza, wygląda zupełnie inaczej. Dużo się zmieniło przede wszystkim w świadomości debiutujących. Widać, że są po prostu bardzo profesjonalnie przygotowani do bycia na scenie. Kiedy my startowaliśmy, to był koncert - nie ukrywajmy - półamatorskich kapel czy wykonawców. My też się absolutnie wtedy do nich zaliczaliśmy. Tymczasem ci młodzi ludzie, którzy w tym roku walczyli o nagrodę dla debiutanta, byli już niemal zawodowcami.

- Znów pojawiły się głosy, że co to za debiut, skoro wykonawcy śpiewali covery.
- To nic nowego, prawie zawsze tak przecież było. A poza tym moim zdaniem to jednak dobra formuła. Na swój repertuar, autorskie piosenki, przychodzi po prostu czas. No, chyba że artysta ma już przed takim występem gotowy swój program, ma w czym wybierać i może to zaprezentować. Ale tak przeważnie nie jest.

- Wielki krok w waszej karierze to był chyba rok 2007-2008. Jedna po drugiej zdobywaliście prestiżowe nagrody - w Opolu, Sopocie. Sięgnęliście też po Fryderyki, czyli nagrody przemysłu muzycznego. Praktycznie nie schodziliście z podium. Zaowocowało to większą liczbą propozycji?
- Na pewno tak, takie laury mają przełożenie i na liczbę, i na jakość propozycji. Chyba też jest tak, że w takim momencie ludzie zaczynają inaczej to nasze występowanie postrzegać, bardziej profesjonalnie. Nie ma to natomiast na szczęście wpływu na twórczość czy uleganie modom. Gramy swoje od lat, bez względu na rodzaj ilość nagród. Albo ich brak.

- A propos grania - macie w planach kolejną płytę? Ostatnia, "Zapamiętaj", ukazała się w 2009 roku. Czas myśleć o kolejnej.
- Zbieramy się właśnie do nagrywania czwartej. Chcemy tym razem mocniej sięgnąć po brzmienia lat 70., czyli chyba najbardziej rockowego czasu w muzyce. Planujemy zacząć pracować nad nią już jesienią. Mam nadzieję, że wkrótce oficjalnie to obwieścimy.

- … i powiecie, co to dokładnie będzie?
- To będzie nasza muzyka, ale w brzmieniu lat 70., bo bardzo to brzmienie lubimy. Wyrośliśmy na nim, czujemy je. Od zawsze chcieliśmy taką właśnie płytę nagrać. Póki co mamy na nią kilka pomysłów. Mój brat myśli na przykład, żeby było to coś w rodzaju koncept-albumu, czyli płyty, w której jest jakiś motyw przewodni, coś, co ją zespala. Co wyjdzie - zobaczymy.

- To będzie kolejna płyta, którą nagracie i wydacie sami?
- Na pewno tak. Pieniądze na to zawsze gdzieś się znajdują. Pierwszy i trzeci krążek na przykład nagraliśmy dzięki Wojtkowi Olszakowi, który po prostu wpuścił nas do studia i powiedział: nagrywajcie, jak chcecie. Za to kłaniamy mu się w pas. To wielki mecenas sztuki.

- Czemu nie wybieracie prostej drogi: wielka wytwórnia, która nagra, wyda, wypromuje. Z waszym talentem i nazwiskiem przyjmie was każda.
- Nie wiem… Jakoś tak wychodzi.

- Byłoby prościej, choćby z promocją, na którą wielkie wytwórnie mają pieniądze…
- A skąd pani wie, że mają?

- Tak myślę.
- To błąd. W każdym razie nie zawsze. Nie odżegnuję się od współpracy z dużymi wytwórniami, to się może kiedyś wydarzyć, czemu nie. Ale generalnie jestem człowiekiem, który chce mieć od początku do końca wgląd w to, co się dzieje z jego muzyką i karierą. W dużych firmach nie zawsze jest taka możliwość. Poza tym, patrząc na sprawę bardzo prozaicznie: w takich firmach za nagrany album do wyżywienia jest po prostu więcej ludzi. Póki co więc radzimy sobie sami, ale - podkreślam - od niczego się nie odżegnuję. Może kiedyś jakaś duża firma złoży nam ciekawą ofertę.

- We wszystkim, co pan mówi, słychać wielkie oczarowanie muzyką. Jak to jest, kiedy staje pan naprzeciwko publiczności, wykonuje swoje piosenki, a ona - jak śpiewa nieco starszy pana kolega po fachu - "spija słowa" z pana ust?
- To oczywiście jest bardzo miłe, ale szczerze mówiąc, nie zawsze jest tak, że publiczność spija nasze słowa. Nieraz są trudniejsze koncerty. Na szczęście przez ostatnich kilka lat udaje nam się grać takie, z których i my, i publiczność jesteśmy zadowoleni. My dajemy z siebie wszystko, a publiczność szaleje. Mamy spory, bardzo prężnie działający fanklub i to też jest dla nas wielką siłą.

- Co to znaczy, że koncerty są trudniejsze? Co wtedy robicie?
- Swoje, po prostu gramy. Koncerty generalnie dzielą się u nas na klubowe, grane w mniejszych salach, gdzie mamy pewność, że przyjdą ludzie nastawieni właśnie na naszą twórczość, tacy którzy kupili bilety, bo chcieli posłuchać właśnie nas. Taka sytuacja jest najlepszą z możliwych, bo gramy dla swojej publiczności. No i są koncerty plenerowe, na które wiele osób przychodzi przypadkiem. Takie też oczywiście gramy, bo uważamy to za część promocji. Generalnie najważniejsze dla zespołu czy wykonawcy jest po prostu to, żeby grać, dzielić się swoją muzyką.

- A propos tego dzielenia się muzyką - w tym roku na festiwalu w Opolu dzięki głosom fanów walczył pan w Superjedynkach w kategorii wokalista. W ubiegłym zespół Bracia zrezygnował z udziału w opolskich Premierach, bo telewizja zdecydowała się je robić z półplaybacku. Był moment, że pożałowaliście decyzji?
- Nie, nawet w jednym procencie. Nadal uważamy, że pomysł na taką konwencję tego konkursu był błędem osób sprawujących opiekę artystyczną nad festiwalem. Gdyby sytuacja miała się powtórzyć, to z pewnością raz jeszcze postąpilibyśmy tak jak wtedy. W tym roku wystąpiliśmy z radością, bo wszystko było po bożemu, czyli na żywo. Bardzo się z tego cieszymy. W końcu nie można artystów skazywać na banicję tylko dlatego, że chcą śpiewać na żywo (śmiech).

- Wasz zespół to rodzinna firma - pan w nim śpiewa, pana brat Wojtek śpiewa i gra na gitarze. W dodatku to męskie grono. Bywa, że się ścieracie?
- Bywa…

- I kto ma wtedy zdanie decydujące? Kto rządzi?
- Nigdy tego specjalnie z Wojtkiem nie dogadywaliśmy. Po prostu założyliśmy go i jakoś wspólnie prowadzimy. Ale Bracia to też nasz basista Tomasz Gołąb, gitarzysta Jarek Chilkiewicz i perkusista Krzysiek Patocki. Wszyscy tak naprawdę tworzymy tę rodzinę, od wielu lat. Bywa, że z kolegami z zespołu widzimy się częściej niż ze swoimi żonami… Czasem trasy zajmują nam ponad pół roku w roku.

- Nie powie mi pan, że zawsze w takiej męskiej grupie jest sielankowo…
- Oczywiście, że nie. Tarcia bywają ogromne. Czasem po prostu wybucha burza i jest głośno. Wychodzimy, trzaskamy drzwiami. Ale potem wracamy, wyjaśniamy sobie to, co trzeba i jedziemy dalej.

- Zespół powstał w 1997 roku, wygrane przez was Debiuty w Opolu były w roku 2002, a pierwsza płyta "Fobrock" ukazała się dopiero w roku 2005. Wasze wejście na scenę nie było więc błyskawiczne. Trudniej pana zdaniem na nią wejść czy trudniej zostać?
- Zdecydowanie zostać. Bo trzeba dobrze wiedzieć, co chce się robić, a to wcale nie jest łatwe.

- Wy wiecie, co i jak chcecie robić?
- Tak, mamy tę pewność, wiemy.

- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska