Piotr Kupicha: Nie jestem cyborgiem

Archiwum prywatne
Na Mont Blanc wokalista wdrapał się z gitarą i zaśpiewał tam "Zostań ze mną”. Uznał, że ten utwór najlepiej pasuje do sytuacji.
Na Mont Blanc wokalista wdrapał się z gitarą i zaśpiewał tam "Zostań ze mną”. Uznał, że ten utwór najlepiej pasuje do sytuacji. Archiwum prywatne
Rozmowa z Piotrem Kupichą z zespołu Feel.

- Porozmawiajmy o rzeczach pierwszych. Pierwsza gitara?
- Akustyczna kupiona w Bielsku-Białej za 49,99 zł.

- Doskonale pamiętasz cenę. Czyżby gitara była kupiona za pierwsze uciułane przez ciebie pieniądze?
- Pamiętam cenę, bo ta gitara była moją pierwszą. Pierwszą dziewczynę i pierwszy raz też doskonale pamiętam.

- Hm, i o co ja mam teraz pytać… Pozostańmy jednak przy pierwszej gitarze.
- Miałem piętnaście lat, tę gitarę kupili mi wówczas rodzice. Muszę przyznać, że dla rodziców owe 50 złotych to było sporo kasy, nie przelewało się. To był przemyślany i bardzo trafiony prezent, bo rodzice obserwowali mnie, widzieli, że u znajomych - jeśli tylko była okazja - grałem, a to na pianinie, a to na gitarze. Zawsze grałem ze słuchu, a że mam słuch dobry - to nieźle mi szło.

- Czy ktoś kierował edukacją muzyczną małego Piotra, w końcu sam dobry słuch to nie wszystko, aby zostać muzykiem i wokalistą.
- Nie zapisali mnie do szkoły muzycznej, bo to wiązałoby się z dojazdami. Więc ten dar dobrego słuchu plus samouctwo musiały mi wystarczyć.

- Zanim zapytam o pierwszy raz i pierwszy pocałunek, chciałabym porozmawiać o jeszcze innym debiucie…
- OK.

- Opowiedz mi o swej pierwszej motorynce. Jesteś bowiem miłośnikiem harleyów, bywalcem różnych zlotów motocyklowych. Ale zaczęło się od skromnej motorynki.
- O, pierwsza motorynka była jeszcze przed pierwszą gitarą! Miałem trzynaście lat, były wakacje wróciłem z kolonii i… na podwórku zobaczyłem tę motorynkę. Wiesz co, to chyba wówczas dopadło mnie pierwsze miłosne uniesienie, niemal orgazm. To było coś fantastycznego, nogi się pode mną ugięły. Taka była piękna.

- To był również prezent od rodziców?
- Tato uległ prośbom. Można było na niej jeździć, mając kartę rowerową, więc śmigałem! Akurat wśród kolegów był tzw. wysyp motorynek, wielu miało te maszyny. Stworzyliśmy więc gang!

- Jak prawdziwy gang motocyklowy?
- Otóż to. Hałasowaliśmy na uliczkach osiedlowych, ale i jeździliśmy w zakazane miejsca. Nie raz się zdarzyło, że policja łapała nas w parkach, tam, gdzie nie można było jeździć. Wtedy dostawaliśmy od nich karę. Musieliśmy pchać nasze maszyny przez trzy kilometry, aż do samego domu.

- Pierwsza skałka? W końcu jesteś instruktorem wspinaczek skałkowych, więc skałki też są twoją pasją, jak granie, śpiewanie, jazda motorem.
- O, to było o wiele później. Jura Krakowsko-Częstochowska, Rzędkowice. Miałem około 24 lat. Chodzenie po górach to moja pasja - całe Tatry schodziłem, także po szlakach, gdzie wchodzi się tylko ze specjalnymi uprawnieniami. Samo Zakopane znam bardziej z gór niż z Krupówek. Kocham góry. Zresztą to, że zdecydowaliśmy się z żoną prowadzić pensjonat w Wiśle, zrodziło się właśnie z tej pasji.

- Skąd wzięła się owa miłość do gór?
- Zaraził mnie mój szef. Jako student miałem taki epizod, że dorabiałem w firmie doradczej. Moi szefowie dali mi coś na kształt drugiego wychowania, nie szczędzili dobrych rad związanych z dorosłym już życiem. No i też zarazili miłością do gór.

- A byłeś dobrym instruktorem wspinaczkowym, czy raczej nie masz cierpliwości?
- Cierpliwość mam. Byłem - myślę - bardzo skrupulatnym, skupionym instruktorem, jasno stawiającym sprawy i zadania do wykonania. Nie śpieszyłem się nigdy. W górach - jak wiadomo - nie należy się śpieszyć, bo można odpaść od ściany i spaść ze 100 metrów. A tego raczej się nie przeżyje.

- No to przejdźmy do sympatyczniejszych tematów, pierwszego pocałunku. Miałeś dziesięć lat, siedem?
- Byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, zdarzyło się to podczas wyjazdu na zieloną szkołę. Po obchodzie nauczycielki, podczas którego wszyscy oczywiście udawaliśmy, że leżymy grzecznie w łóżkach - odczekałem chwilę, a potem wymknąłem się i razem z koleżanką poszliśmy porozmawiać. A potem wyczerpały się tematy i poszło!

- Poszło? To znaczy co: jeden pocałunek, sto?
- Jeden, ale bajeczny. Wydawało mi się, że śnię. Pamiętam imię tej dziewczyny, nazwisko też pamiętam, ale oczywiście nie upublicznię ich. Ta moja koleżanka była piękna, wysoka i szczupła.

- Skoro mówimy o życiowych debiutach, pierwszych zdobyczach i to niekoniecznie związanych z muzyką i koncertami - niedawno wróciłeś z Kilimandżaro, wcześniej był Mont Blanc.
- Na Mont Blanc udało się wyskoczyć w przerwie między koncertami a nagraniami. Najpierw było przejście po lodowcu z Francji do Włoch, żeby się zaaklimatyzować. Dopiero potem przyszedł czas na zdobycie szczytu, udało się znieść przeciwności związane z pogodą, szczególnie z silnym wiatrem. Tym bardziej że specjalnie się w Polsce do tego wejścia nie przygotowywałem. Ale Mont Blanc to sprawdzian, jak dbasz o siebie. Jeśli prowadzisz w miarę zdrowy tryb życia, dbasz o siebie, uprawiasz sporty, choćby rekreacyjne, jak na przykład jazdę rowerem, no i nie ważysz - dajmy na to - 150 kilo, to spokojnie tam wejdziesz.

- No, ta góra też pokonała niejednego.
- Owszem, tam rocznie ginie sporo osób, więc trzeba uważać. Uważam, że góry zdobywa się w umyśle. Trzeba sobie powiedzieć, zakodować: ja to robię. A potem realizować plan. Trzeba uważać, wchodzi się na linie lotnej, jest ogromny wiatr i na zboczu można polecieć jak ptak, a ptakiem nie jestem. Byliśmy pod opieką Wojtka Grzesioka, wyśmienitego alpinisty. Dbał o nas i pilnował, żebyśmy też bezpiecznie zeszli.

- A Kilimandżaro?
- Ta sama opieka, ale o wiele większe wyzwanie. Wchodziliśmy 7 dni. Potrzebowaliśmy czasu na aklimatyzację, bo góra ma przecież niecałe 6 tysięcy metrów wysokości nad poziomem morza. Na samej górze też czekał nas spory wysiłek mentalny: na szczycie trzeba pomyśleć o tym, że nie tylko wchodzisz, ale i schodzisz. Tam stan umysłu staje się nieobliczalny. I to w sposób absolutny. Tego nie można porównać ani do upojenia alkoholowego, ani do niczego innego. Na górze jest się chwilę i natychmiast należy schodzić. Tam nie ma czasu ani na odpoczynek, ani na ekstazę, nawet na zbyt długie zachwyty widokami. Bo można zostać na zawsze albo być zniesionym w czarnym worze.

- Góry są przecież piękne!
- Tak, widoki są niesamowite, ale przez to niebezpieczne, można stracić dla nich rozum. Pamiętaj, że powyżej 5 tysięcy metrów może nastąpić obrzęk mózgu, trzeba zażywać tabletki. I iść dalej. Warto w górach nie tylko zachwycać się widokami, choć one oczywiście zapierają dech w piersiach, ale i nauczyć się pobierać energię z otoczenia. To pomaga w utrzymaniu dobrej formy i w osiągnięciu celu.

- Rozumiem, że właśnie w górach ładowałeś akumulatory do pracy nad nową płytą?
- Ten stan rozładowania wynika z intensywności naszego wcześniejszego życia: trasy, koncerty, nagrania. Wszystkiego tego było bardzo dużo. A przecież Piotr Kupicha nie jest cyborgiem. Aby dobrze funkcjonować, potrzebuje nowej energii, musi odpocząć, zadbać o samego siebie, o świeże spojrzenie, czas, bo w biegu nie da się pisać dobrych tekstów. Chwila przerwy, sprawdzenie się, także na innych polach, np. w górach - sprawiło, że nabrałem wiary w swoje nowe pomysły. To normalne, że życie toczy się niczym sinusoida, sława też. Coś się zaczyna, coś kończy. Po jednej kultowej piosence chwila oddechu i przychodzą kolejne. Feel zaczął pracowicie 2013 rok, jesteśmy w trasie koncertowej. No i szykujemy kolejna płytę, a nowy syngiel już niebawem będziecie mogli usłyszeć.

- Nie jesteś cyborgiem, ale - co niezwykłe we współczesnym show-biznesie - całkiem normalnym człowiekiem. Wciąż wracasz z koncertów do normalnego mieszkania na Śląsku.
- Mieszkamy z żoną Agatą, Pawełkiem i Adasiem na osiedlu, tyle że w większym mieszkaniu niż wcześniej.

- A i tak wciąż cię w mediach podsumowują: ile skasowałeś za sylwestrowy występ w Warszawie, ile milionów zarobiłeś w ciągu roku…
- No, na "Pudelku" różne rzeczy piszą…

- I jak to się ma do twojej normalności?
- Trzeba się przyzwyczaić. Wiadomo, że nie jestem już studentem dorabiającym na czesne czy instruktorem wspinaczkowym. Jest pewna cena, którą trzeba zapłacić za nowy stan rzeczy, ale nie należy dać się zwariować popularności. Ja po prostu chcę żyć z muzyki, sam siebie muzycznie wymyśliłem, i chcę być sobie wiernym, skupić się na rzeczach ważnych, a nie na pierdołach i plotkach.

- Paparazzi czatują pod mieszkaniem?
- Jeden zaczaił się pod mieszkaniem, siedział w samochodzie. Mnie to nawet nie przeszkadzało. Ale żona i dzieciaki nie czuły się z tym dobrze, to była - szczególnie dla chłopaków - sytuacja niezrozumiała. Agata męczyła się: "To ja już nie mogę nieumalowana pójść na zakupy do osiedlowego sklepu?". Więc podszedłem do owego paparazzo siedzącego w samochodzie, przedstawiłem się, dowiedziałem się, z której jest agencji. Zadzwoniłem do szefa tej agencji. I dogadaliśmy się, że odpuści. A tak w ogóle - paparazzi to nie mój problem: oni polują w Warszawie, a ja w Warszawie tylko bywam, czasem przyjadę na koncert albo nagranie czy jakiś program TV.

- Czy wciąż z koncertów przywozisz Agacie w prezencie w kieszeni staniki od swoich fanek?
- Nie, nie, nie!

- Co cię wtedy podkusiło?
- Nie wiem, jakiego słowa użyć… Po prostu: jak jesteś w intensywnej trasie, to tracisz czasem kontakt z rzeczywistością, zdarzenia nabierają innego wymiaru. Wpadasz w wir. Tak było ze mną, grałem siódmy koncert z rzędu, byłem w amoku koncertowym, a na każdym występie publiczność szalała i dodawała mi skrzydeł. Ja wpadałem w jeszcze większy amok. I na jednym z koncertów z publiczności poleciał stanik. Złapałem go, schowałem do kieszeni i zawiozłem Agacie z myślą, że się jej pochwalę: Patrz, na jakie obroty ludzie wchodzą.

- Ona na to?
- Krzyknęła: "Fuj!". I kazała wyrzucić. Proszę pamiętać: byłem w cugu i zapomniałem się. Takich prezentów nie robi się żonom!

- Żyjecie w mieszkaniu, ale macie też drugi dom. Już o nim wspomniałeś - to pensjonat w Wiśle. Jak sezon?
- Nie narzekam. Kupiliśmy ten pensjonat z wielu powodów - z miłości do gór, bo z Wisłą mam fantastyczne skojarzenia, prawie każdą zimę kiedyś tam spędzałem. I jak dowiedziałem się, że mogę po okazyjnej cenie kupić dom i mieć w nim zaczarowane miejsce tylko dla siebie, a jeszcze parę pokoi na górze przerobić na gościnne - to szkoda było nie skorzystać z tej okazji. I tak udało mi się zrealizować marzenia i jednocześnie ulokować nieco kapitału.

- Rozumiem, że Piotr Kupicha nie wydaje tam gościom kluczy do pokoju…
- No nie (śmiech).

- Ale przecież prędzej czy później dociera do mieszkańców, w czyim domu są. I opadają im szczęki?
- Wielu wynajmuje pokoje w tym pensjonacie, nie wiedząc, do kogo należy, bo nie firmuję go swoim nazwiskiem. A potem jedzą śniadanie i oglądają nagrody: z Sopotu, z Opola… Wtedy pytają na recepcji, dlaczego tu są wszystkie nagrody Kupichy i zespołu Feel. Więc personel odpowiada, jak jest, i może wtedy niektórym opadają szczęki. Ale to absolutnie nie jest pensjonat dla wybranych, brama jest otwarta, zapraszam wszystkich.

- Pamiętamy cię z programu "Bitwa na głosy", kiedy to swą wygraną przeznaczyliście - wraz z innymi wokalistami z twej grupy - na hospicjum Cordis w Mysłowicach. Bywasz tam?
- Tak. Bywałem wcześniej i bywam teraz, niedawno otrzymałem nagrodę, obok Jerzego Buzka. Tak więc bycie przyjacielem hospicjum to dla mnie zaszczyt i wyróżnienie, któremu staram się ciągle sprostać i zawsze odpowiadam na prośbę o pomoc. A tak w ogóle, to czasem dzwonimy do siebie z dziewczynami tam pracującymi i z dyrektorką hospicjum, żeby sobie pogadać. Łączą nas przyjacielskie relacje.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska