Piwnica pod Baranami zawsze była mitem

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Akceptacja Piotra Skrzyneckiego była najważniejsza, ale niepowtarzalna. Pozyskanym artystą natychmiast przestawał się interesować.
Akceptacja Piotra Skrzyneckiego była najważniejsza, ale niepowtarzalna. Pozyskanym artystą natychmiast przestawał się interesować.
Rozmowa z Januszem R. Kowalczykiem, krytykiem teatralnym, autorem książki "Wracając do moich Baranów".

- To prawda, że do "Piwnicy pod Baranami" trafił pan z miłości?
- Bardzo chciałem zaimponować mojej dziewczynie, która studiowała malarstwo w pracowni Jerzego Nowosielskiego. Ona była artystką, a ja - student teatrologii, z palcem stale wetkniętym między strony kolejnej książki z długiej listy lektur - jawiłem się jako pozbawiony wyobraźni mieszczuch. Faktycznie, żadnych talentów nie miałem, ale pewnego razu w nocy przyszło mi do głowy, że takie teksty, które idą w Piwnicy, to może i ja potrafiłbym napisać. Nocna gorączka spowodowała, że natrzaskałem tych tekstów kilkanaście.

- I z plonem tego miłosno-twórczego uniesienia poszedł pan do Piotra Skrzyneckiego?
- Ależ skąd! Szukałem kogoś, kto by mnie do Piwnicy wprowadził. Wiesława Dymnego trochę się bałem, zresztą on wkrótce umarł. Poszedłem do Andrzeja Warchała, jednego z głównych satyryków Piwnicy, i on przedstawił mnie filarowi kabaretu. "To jest pan Kowalczyk, o którym ci mówiłem". Piotr Skrzynecki nawet na mnie nie spojrzał. Patrząc na Warchała, zapytał: "Wysłuchałeś człowieka"? Nogi się pode mną ugięły, bo Warchał wcale mnie nie wysłuchał, tylko przeczytał. "Dobry?" - padło następne pytanie Skrzyneckiego. Warchał skinął głową. I w ten sposób dostałem się do Piwnicy.

- Dziewczyna musiała być dumna...
- Zaproszenie na mój występ skwitowała słowami: "A więc to prawda, co na mieście mówią o Piwnicy. Rzeczywiście na pysk upada, skoro ciebie przyjęli".

- A jak przyjęli?
- Podczas pierwszego występu publiczności nie widziałem, bo tonęła w aksamitnej czerni, w której poruszały się tylko w górę i w dół migoczące punkciki. Widzowie palili papierosy, bo wtedy jeszcze wolno było to robić podczas występu. Kiedy usłyszałem śmiech, poczułem ulgę. Co najważniejsze, śmiech był tam, gdzie go zaplanowałem, co mnie i zdumiało, i uradowało. Po zakończeniu programu Piotr Skrzynecki żegnał wszystkich wychodzących w bramie. Chwycił oburącz moją dłoń i powiedział: "Dziękuję. Niech pan wpadnie za tydzień". I tak wpadłem na 10 lat. Teksty, które stworzyłem w jedną noc 1978 roku, stanowiły potem "kanon" tego, z czym występowałem przez następne lata.

- Ze studenckich czasów pamiętam, że pojawienie się Skrzyneckiego na Rynku zawsze wywoływało wielkie poruszenie wśród przechodniów. Większe zrobiłby chyba tylko Mickiewicz, gdyby zstąpił z cokołu po drugiej stronie Sukiennic.
- Moje pierwsze z nim spotkanie miało miejsce jeszcze w liceum. Wracaliśmy z kolegą ze szkoły Plantami. I nagle on mówi: "Patrz, Skrzynecki! Powiemy mu dzień dobry". Co też uczyniliśmy, a Skrzynecki nam odpowiedział. Przez dwa tygodnie byliśmy potem królami naszego ogólniaka. Piotr Skrzynecki był najbardziej rozpoznawaną postacią Piwnicy. Zawsze i przez wszystkich. Kiedyś pojechaliśmy na występ do Zakopanego. Rano wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej. Piotr się oddalił i nie mogliśmy go znaleźć. Szukamy, wypatrujemy kapelusza. Nagle pojawił się góral. Pytamy: "Baco, nie widzieliście takiego pana w kożuchu, szerokim kapeluszu i z brodą". A on tak spojrzał na nas z politowaniem i odparł: "O pana Skrzyneckiego pytocie?".

- Był do tego przyzwyczajony?
- Zygmunt Konieczny opowiada pyszną anegdotkę z wyjazdu na Litwę, jeszcze wówczas republikę radziecką. Skrzynecki wysiadł z pociągu - jak to on, ubrany artystowsko, z nieodłącznym kapeluszem - a w jego kierunku pędzi tłum i woła: "Mefisto, Mefisto!". Piotr zrazu był zachwycony, ale już mniej, gdy zaczęli go szarpać za bagaże. Okazało się, że byli to handlarze, którzy czekali na dworcu na Polaków, bo chcieli od nich kupić dezodorant i płyn do golenia "Mefisto".

- Jako krakowianin pewnie wychował się pan na Piwnicy.
- Nic podobnego. Moje wejście w Piwnicę było bardzo późne i trudne, bo ona zawsze była mitem. Do Piwnicy nie dało się kupić biletu w kasie. To wszystko było tajne przez poufne. Wtajemniczeni wiedzieli, że trzeba pójść do kawiarni "Kolorowa". Tam siedział Piotr Ferster, który był "dyrektorem". W jednej kieszeni trzymał bilety albo wejściówki dla zaprzyjaźnionych, a do drugiej wkładał forsę. Ja byłem formalistą i nie wiedziałem, jak tam wejść, bo nigdzie nie było kasy z tabliczką "Piwnica pod Baranami", a kiedy w końcu się dowiedziałem, to już byłem studentem drugiego roku teatrologii.

- A jak formalista-teatrolog zwracał się do Skrzyneckiego?
- Po imieniu. Myślałem, że Pana Boga za nogi złapałem, gdy mi na to pozwolił. Dopiero później zorientowałem się, że to żadna nobilitacja. Pół Krakowa było z nim po imieniu. Co drugi cinkciarz, jakieś moczymordy, dziwni kelnerzy, milicjanci - wszyscy z Piotrem byli na ty. Natomiast nigdy tak nie zwracali się do niego Jan Nowicki i Marek Grechuta, choć byli jego przyjaciółmi.

- Mistrz opiekował się młodym narybkiem artystycznym?
- W Piwnicy najczęściej bywało się zdanym na samego siebie. Akceptacja Piotra Skrzyneckiego była najważniejsza, ale niepowtarzalna. Pozyskanym artystą natychmiast przestawał się interesować. Prędzej można było doczekać się uszczypliwości niż zachęt. To był wspaniały człowiek, ale umiał też sobie ludzi bardzo mocno zrażać. Jak mu ktoś nie odpowiadał, to potrafił doprowadzić do sytuacji, że ta osoba znikała z Piwnicy i więcej się nie pojawiała. Ludzie o wyczulonej ambicji miewali z nim twardy orzech do zgryzienia, nawet ci, z którymi znał się wiele lat. Piotr doprowadził do tego, że Andrzej Warchał nie wystąpił na festiwalu opolskim w 1981 roku. Byliśmy tu podczas słynnego karnawału "Solidarności", świętując 25-lecie Piwnicy. Dwa dni wcześniej pojechaliśmy do Namysłowa i w drodze powrotnej Skrzynecki tak się pokłócił z Warchałem, że ten kazał zatrzymać autobus i po prostu wysiadł. Halina Wyrodek nie pojechała na pierwszy występ Piwnicy do Arezzo we Włoszech, bo tuż przed wyjazdem pożarła się z Piotrem. Skutki tego odczułem osobiście i dramatycznie.

- Proszę o szczegóły.
- Ponieważ Halina nie pojechała, to ja siadłem w autobusie obok jej ówczesnego męża, Mariana Dziędziela (po latach "odkrytego" przez kino, że wymienię tylko "Wesele" i "Dom zły" Smarzowskiego). Najpierw całą drogę jedliśmy kurczaki, które on napiekł w nocy dla siebie i żony, ale najgorsze przyszło pierwszej nocy w Arezzo. Tam się odbywał festiwal krótkich form teatralnych, a ja jako teatrolog, chciałem zobaczyć, co tylko się dało i do hotelu wróciłem bardzo późno, gdy już wszyscy spali. Pokój dzieliłem z Krzysztofem Litwinem, Andrzejem Warchałem i Marianem Dziędzielem. Wchodzę, zmierzam do swego łóżka, patrzę - a tam leży Dziędziel. No to idę do jego łóżka, a on nagle się odzywa: "Tam nie chodź, wskakuj tutaj" - i odchyla kołdrę. Zdrętwiałem. No tak, pomyślałem - całą drogę karmił mnie kurczakami, a teraz ciągnie do łóżka. Z drugiej strony uznałem, że do żadnych zdrożności dojść nie może, bo w końcu są koledzy. Całą noc jednak oka nie zmrużyłem i dopiero rano okazało się, że łóżko przydzielone Dziędzielowi absolutnie nie nadawało się do użytku, bo pozostały tam ślady po poprzednim gościu. Dość powiedzieć, że wymienić trzeba było nie tylko pościel, ale i materac.

- Piwnica nie była kabaretem stricte politycznym, ale w prześmiewczy sposób odnosiła się do socjalistycznej rzeczywistości. To były łatwe czasy dla satyry?
- Łatwiej było wypunktować wroga. Byli oni i my. Prosty podział: czarne i białe. Teraz też się nabijamy z nabzdyczenia, głupoty, nepotyzmów, ale w tej chwili takich "instytucji", gdzie się mówi to, co się myśli, jest mnóstwo. Wszyscy mogą powiedzieć, co im leży na sercu, a nawet wystukać w internecie. Wtedy było to możliwe tylko w takich enklawach jak Piwnica czy drugi obieg. To były czasy, kiedy człowiek czego innego uczył się w szkole, a co innego widział w praktyce dnia codziennego. Co innego mówił ksiądz na kazaniu, a czego innego dowiadywaliśmy się z gazet, telewizji czy radia. Piwnica była zbiorowiskiem ludzi uwrażliwionych na każdy przejaw życiowego absurdu czy nonsensu, które potem na potęgę wykpiwali. Kiedy tam trafiłem, przecierałem oczy ze zdumienia, że istnieje kabaret, w którym pewne rzeczy mówi się w sposób tak otwarty, śmiały i odważny. Żarty stricte polityczne zaczęły się częściej pojawiać w czasie karnawału "Solidarności" i stanu wojennego. Piwnica była enklawą, w której znalazłem oddech wolności. Tam każdy mógł się poczuć swobodniej. Podczas którejś z galowych imprez Piwnicy, świta jednego z ministrów narobiła szumu, że dla ich szefa zabrakło krzesła. "Panie ministrze, w dzisiejszych czasach lepiej stać, niż siedzieć" - powiedział do mikrofonu Skrzynecki. To był ten styl.

- A co z cenzurą?
- Piwnica nigdy nie przejmowała się "odgórnymi" wytycznymi, kanonami narzuconymi przez Biuro Polityczne. Tekstów do cenzury nie składała i chyba dlatego mogła przetrwać. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś cenzor, ciągano Piotra po wydziałach kultury, kierownictwo domu kultury, w którego podziemiach Piwnica działała, straszono zamknięciem kabaretu. I czasem faktycznie zamykano, ale potem sami to wszystko odkręcali. Tak było np., gdy do Krakowa przyjechał Jean Louis Barrault. Występował w Teatrze Słowackiego i zażyczył sobie obejrzeć Piwnicę. Ta akurat była przez władze zamknięta. Zrobił się popłoch, jakieś partyjne fisze wsiadały w samochody i jeździły po Krakowie, szukając Piotra i zespołu. Nagle okazało się, że Piwnica jest cacy.

- Zdarzały się oficjalne protesty z powodu Piwnicznych występów?
- A jakże. Bardzo wrażliwi byli towarzysze radzieccy. Swego czasu była taka słynna para radzieckich mistrzów łyżwiarskich, którzy uciekli do Szwajcarii. W prasie ukazał się przedruk notatki z radzieckiej gazety, by "zapomnieć na zawsze o Protopopowych". Zbyszek Preisner ubrał to w nuty i powstała piosenka. Kiedy z nią wystąpiliśmy, zaraz był protest konsulatu radzieckiego. Innym razem, po występie w warszawskiej "Stodole" w 1981 roku (a wolno już wtedy było trochę więcej) Piotr Skrzynecki musiał się tłumaczyć z wizji scenografa. Otóż w wiszącej złotej klatce umieścił on białe popiersie Lenina, przed którym płonęła świeczka. Tym razem za afront uznała to ambasada radziecka. "Chcieliśmy do klatki wsadzić papugę, ale się nie zmieściła. Wzięliśmy więc to, co było pod ręką" - wyjaśnił Piotr wystraszonym aparatczykom w wydziale kultury.

- Publiczność zawsze żywo reagowała?
- O ile nie była to tzw. publiczność zorganizowana, która na kabaret przyszła ze swoim szefem-ponurakiem, którego starała się naśladować. Ale pamiętam jedno zdarzenie niepowtarzalne, poruszające. Miałem w repertuarze taki tekst składający się z pytań. Odczytuję jak zwykle: "Dlaczego dawniej człowiek gubił się w domysłach, a teraz nadmiar domysłów gubi człowieka?". Ani śmiechu, ani braw. Czytam dalej. "Dlaczego doświadczenia życiowego nabywamy z wiekiem i najczęściej jest to wieko od trumny?". Martwa cisza. "Dlaczego tam, gdzie nie ma czego do ust włożyć, najchętniej stosuje się knebel?". Ludzie chłonęli moje słowa, ale jakoś inaczej niż zwykle. I nagle uświadomiłem sobie okoliczności. Był listopad 1984 roku. To był pierwszy program po śmierci i pogrzebie księdza Jerzego Popiełuszki.

- Czy udzielanie się w Piwnicy bywało niebezpieczne?
- Nasi artyści byli unieszkodliwiani w różny sposób. Wielokrotnie milicja pobiła Wiesława Dymnego. Inna rzecz, że Dymny nie był osobą, z którą można było dojść do ładu grzecznościowymi formami. To był watażka, który - jak mu ktoś podpadł, a szczególnie gdy był w niebieskim znienawidzonym mundurze - to mógł się odciąć. Pobito też Piotra Skrzyneckiego, który występował z bandażem na głowie. Skrawki tego bandaża wystawały spod kapelusza. Trafiali się na widowni ludzie, którzy to komentowali i dawali do zrozumienia, że może go spotkać coś gorszego. Nigdy nie mieliśmy pewności, czy uda się spokojnie do domu wrócić. Pewnego razu naszym gościem był Jacek Kuroń. Po programie poszliśmy dużą grupą do domu Zbyszka Preisnera. Za nami podążył wolno tajemniczy fiat. Ja z kolegą zostałem w tyle i nagle przed nami wyrosło jakieś dziwne towarzystwo gotowe do bitki. Kuroń, który był z przodu, zorientował się, co się dzieje, i ruszył na napastników, wołając swym charakterystycznym głosem: "No, o co chodzi? Pytam, o co chodzi". Zaczęliśmy go odciągać, a ten prze jak czołg do przodu. Baliśmy się, że ubecy zaraz wysypią się z fiata i wszystkich wsadzą za kraty. W końcu napastnicy się przerazili i uciekli. A Kuroń potem żartował, że popsuliśmy jego najlepszy numer, bo po słowach "O co chodzi?" miał dodać: "Obiecuję, że będę pana bił tylko jedną ręką". Ponoć to zawsze skutkowało.

- Wytrwał pan w Piwnicy 10 lat. Tak dobrze płaciła?
- I jeszcze jak! Wypłacanych co kwartał pieniędzy starczyło na żyletki i krem do golenia. Z samych piwnicznych honorariów nawet fakir by nie wyżył, a nawet Epikurwaskodagama - jak mawiał Dymny. Wpływy w imię demokracji dzielone były po równo. Obojętne: Konieczny, Grechuta, Warchał czy Kowalczyk. Nie zawsze przekładało się to na jakość występów. Bywało, że przyszło dwudziestu wykonawców, a widzowie nie chcieli ich wypuścić ze sceny. Kiedy indziej zeszło się ledwo pięciu-sześciu, a przez to atrakcyjność była znacznie mniejsza, ale wynagrodzenie proporcjonalnie większe. Nigdy do końca nie było wiadomo, kto i z czym przyjdzie na kolejny program. Wynikało to z faktu, że artyści tworzący zespół mieli rozmaite zawody. To był ekscentryczny kaprys i akt desperacji. Nigdy ich jednak nie brakowało. Przychodzili, żeby u progu nocy choć przez kilka godzin stworzyć wraz z widzami porozumienie ludzi mówiących, a nie przemawiających: głosem własnym, a nie jedynie słusznym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska