PLF 101 - ostatni lot prezydenckiego Tupolewa Tu-154m

Redakcja
Prezydencki TU-154M. Tak siedzieli pasażerowie
Prezydencki TU-154M. Tak siedzieli pasażerowie
Prezydencki Tu-154M wystartował z warszawskiego lotniska wojskowego Okęcie w sobotę o 7.23. Dzięki pracy specjalistów, analizie zdjęć satelitarnych i czarnych skrzynek można już odtworzyć wiele szczegółów lotu i katastrofy.

Od świadków, którzy pozostali na ziemi, wiemy, że nic nie zapowiadało tragedii. Nic, poza niespokojnym snem Zofii Kruszyńskiej-Gust, sekretarki prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Po trudnej nocy zmęczona i niespokojna zrezygnowała z wyjazdu na lotnisko. Wszyscy pozostali kilka minut przed siódmą weszli po trapie na pokład.

Teresa Walewska z Fundacji "Golgota Wschodu" wiozła ze sobą słynną płaskorzeźbę Matki Boskiej Katyńskiej. Oficerowie BOR-u zapakowali wieńce, które prezydent i inni oficjele mieli złożyć na Polskim Cmentarzu Wojennym pod Smoleńskiem. Kilkanaście minut po siódmej stewardesy zamknęły drzwi, samolot zaczął kołować na pas startowy.

Zgodnie z procedurą załoga skontaktowała się z wieżą i ustaliła parametry wznoszenia oraz korytarz, którym tupolew miał lecieć do Smoleńska. Gdy maszyna znalazła się w powietrzu, miał miejsce ostatni dialog, utrwalony przez wieżę kontroli lotów w Warszawie.
- PLF 101, skontaktujcie się z radarem na 134.925. Do miłego.
- 134.925, PLF 101. Dziękujemy, do miłego...

Lot przebiegał bez zakłóceń. O 8.20 prezydent Lech Kaczyński zadzwonił do brata Jarosława z telefonu satelitarnego. Rozmowa była spokojna, chociaż nietypowa.

- Zwykle dzwonisz po wylądowaniu - zdziwił się Jarosław.
- Potem nie będzie już czasu, lądujemy za kilkanaście minut - wyjaśnił prezydent.

Około 8.35 "tutka", jak piloci pieszczotliwie nazywali prezydencki samolot, weszła w strefę lotniska. 25-letnia Justyna Moniuszko i dwa lata młodsza Natalia Januszko, urodziwe stewardesy, poprosiły o zapięcie pasów i zapewne pomogły w tej czynności osobom starszym, mniej sprawnym, które siedziały w tylnej części maszyny. Mł. chor. Agnieszka Pogródka-Węcławek, stewardesa BOR, sprawdziła, czy wszystko w porządku w usytuowanym tuż za kabiną pilotów saloniku prezydenckim.

Dzięki parametrom zanotowanym przez wieżę kontroli lotów wojskowego lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem wiemy, że podczas lądowania panowała wyjątkowo zła pogoda. Temperatura wynosiła 1 stopień powyżej zera, wiatr wiał z siłą 11 m na sekundę, ale największym problemem była niebywale gęsta, nisko zawieszona mgła. Widoczność spadła do niespełna 500 m, podczas gdy minimalna widoczność wymagana do lądowania taką maszyną to 550 m. Ale polscy piloci, kpt. Arkadiusz Protasiuk i mjr Robert Grzywna, byli bardzo doświadczeni. Co spowodowało, że nie podołali zadaniu?

Wiemy na pewno, że wieża kontroli lotów ostrzegała przed lądowaniem w tak złych warunkach pogodowych. To były stanowcze słowa, ale stwierdzenie "odmawiam zgody na lądowanie" nie mogło paść w stosunku do samolotu z głową państwa na pokładzie.

Ujawnione trzy dni po katastrofie zdjęcie satelitarne okolic lotniska Siewiernoje pokazało, jak nieudany był manewr, który próbowali wykonać polscy piloci. A próbowali - to już niemal pewne - tylko jeden raz.

Po okrążeniu lotniska kpt. Protasiuk postanowił schodzić w dół. Na wysokości 100 metrów, dwa kilometry od lotniska wszystko było jeszcze w porządku. Potem sytuacja dramatycznie się zmieniła. Maszyna z prezydencką delegacją zaczęła opadać w tempie ponad 5 metrów na sekundę, a powinna dwa razy wolniej. W konsekwencji 1200 metrów od pasa tupolew był na wysokości zaledwie 8 metrów - prawie osiem razy mniejszej, niż wymagał tego właściwy tor podejścia.

Koszmarnie długie 5 sekund

Po okrążeniu lotniska kapitan postanowił schodzić w dół. Na wysokości 100 m, 2 km od pasa wszystko było jeszcze w porządku. Potem maszyna zaczęła opadać w tempie 5 - 6 metrów na sekundę, a powinna dwa razy wolniej. W efekcie 1200 m od pasa tupolew był na wysokości 8 m, a powinien być na minimum 60 m. Pilot schodził nisko, bo prawdopodobnie chciał lądować na początku pasa, który na lotnisku Siewiernoje ma długość 1600 m, podczas gdy dla takiej maszyny długość pasa powinna wynosić minimum 2000 m.

Najpierw maszyna ścięła kilka mniejszych drzewek, właściwie bez konsekwencji dla samolotu. Potem zahaczył lewym skrzydłem o grube drzewo, gubiąc część płata. To spowodowało zmianę kierunku lotu i utratę stateczności. Od tego momentu do katastrofy było jeszcze pięć dramatycznie długich sekund - wynika z analizy czarnych skrzynek. Śledczy zapewniają, że rozmowy z nich zostaną opublikowane, ale możliwe, że dopiero po zakończeniu dochodzenia.

Na razie wiadomo tylko, że o 8.56, w ostatnich chwilach życia piloci prowadzili wstrząsający dialog i mieli świadomość tego, co wydarzy się już za chwilę.

Samolot po ścięciu drzewa i utracie fragmentu lewego skrzydła jeszcze w powietrzu przechylił się o 90 stopni, a po uderzeniu w ziemię - o kolejne 90. Mówiąc językiem bardziej fachowym, maszyna skapotowała, zatrzymując się do góry kołami, co widać na wielu zdjęciach wraku. Wtedy dramat osób wewnątrz kadłuba ukoił krótki moment śmierci. Bez cierpień fizycznych.

Kadłub samolotu został w dużej części zmiażdżony, dlatego pasażerowie nie mieli szans, by przeżyć. Nie tylko oni. Wraz z Teresą Walewską zginęła też, prawdopodobnie bezpowrotnie, płaskorzeźba Matki Boskiej Katyńskiej. Za to cudem przetrwała pokładowa flaga, prawie nienaruszona, i prezydencki wieniec. Wszystkie te przedmioty trafią do Polski, jako symbol tej tragedii.

Gigantyczna układanka

Szczątki maszyny rozpadły się na przestrzeni kilkuset metrów, nastąpił pożar. Na ujawnionych nagraniach z telefonów komórkowych świadków słychać wybuchy - prawdopodobnie amunicji pistoletów oficerów BOR-u. Jeden z pistoletów znaleziono wczoraj, 70 cm pod powierzchnią gruntu, co daje wyobrażenie o sile uderzenia.

- Teraz to, co zostało z samolotu, trzeba poskładać jak puzzle - mówi prof. Jerzy Maryniak z Wyższej Szkoły Sił Powietrznych w Dęblinie, wybitny specjalista od badania przyczyn wypadków lotniczych. Profesor podkreśla, że analiza tego, co zostało z kadłuba, jest równie ważna jak zapisy czarnych skrzynek.
- Dlatego w hangarze rysuje się kształt kadłuba w skali 1:1 widziany z góry i na nim układa odnalezione fragmenty konstrukcji - tłumaczy prof. Maryniak. To żmudna praca, wymagająca ogromnej wiedzy i cierpliwości.

Tajemnica skrzynek

Ostateczną odpowiedź na pytanie, dlaczego samolot spadał tak szybko, a piloci prawie do końca nie zdawali sobie z tego sprawy, kryją czarne skrzynki.
Jest tam zapisane wszystko, co w czasie lotu działo się w kabinie pilotów i z maszyną pod względem technicznym.

- Wszystkie czarne skrzynki samolotu prezydenckiego przetrwały katastrofę, mają niewielkie uszkodzenia zewnętrzne, ale zapisane na nich dane nie uległy zniszczeniu - poinformował prokurator generalny RP Andrzej Seremet.

Tajemnica trwałości skrzynek tkwi w ich konstrukcji. Wbrew nazwie są pomarańczowe, by łatwiej było je znaleźć w razie katastrofy. Są odporne na temperaturę 1100 stopni, która nie uszkodzi ich nawet przez osiem godzin. Mają też nadajniki pozwalające zlokalizować je nawet w głębinach morskich.

- W środku znajdują się urządzenia rejestrujące rozmowy w kabinie pilotów, włącznie z najdrobniejszymi szeptami, a także rejestratory wszelkich parametrów lotu - tłumaczy Tomasz Hypki ze "Skrzydlatej Polski".

Tych ostatnich może być kilkaset. Minie jeszcze co najmniej kilka dni, zanim wszystkie zostaną spisane. Potem trzeba je ze sobą zsynchronizować w czasie i zestawić z badaniami wraku kadłuba. To potrwa długie tygodnie, lecz śledczy nie mają wątpliwości: zagadka katastrofy tupolewa zostanie wyjaśniona w najdrobniejszych szczegółach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska