Po tragedii w Kamieniu Pomorskim. To nie był żaden hotel, a jedna wielka speluna

Agnieszka Grabarska
Noc z niedzieli na poniedziałek. Gdy przyjechała straż, dom płonął jak pochodnia. Zamiast gasić, strażacy zaczęli od ratowania ludzi.
Noc z niedzieli na poniedziałek. Gdy przyjechała straż, dom płonął jak pochodnia. Zamiast gasić, strażacy zaczęli od ratowania ludzi.
Pijackie burdy w mieszkaniach, libacje wylewające się na korytarze - to była codzienność w budynku socjalnym w Kamieniu Pomorskim, przez media, jak na ironię, nazywanym hotelem.

Tutaj nikt nie mieszkał z własnej woli, ludzie byli skazani na to miejsce. Obok pijaków i awanturników normalne rodziny z dziećmi, których jedyną winą było to, że im się nie powiodło w życiu.

To oni nie ustawali w walce o godne warunki życia. Tak jak Emilia Staniszewska, która dziś opłakuje śmierć sąsiadów. Jej się udało - z oszpeconą twarzą, ale żyje, ma dla kogo. I dla czego.

- Nie może być tak, by ludzie, którzy przyczynili się do tej tragedii, uniknęli kary - płacze pani Emilia.

Azbest w płucach
O tym, że hotel socjalny w Kamieniu Pomorskim nie nadaje się do zamieszkania przez ludzi, Emilia Staniszewska przekonywała od dwóch lat. Podczas remontu w jej mieszkaniu jeden z budowlańców powiedział: pani ma tu w ścianach azbest.
Mieszkańcy na swój koszt zlecili zbadanie pobranej próbki. Badania w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie potwierdziły podejrzenia. Mieszkańcy budynku wdychają azbest - wynikało z analizy.

- Dokumenty przedstawiłam w magistracie, ale zostały zlekceważone - mówi pani Emilia. W zamian za to burmistrz zlecił własną ekspertyzę. Ta wykazała, że toksyczny pierwiastek jest, ale w śladowych ilościach. Nie ma się czego bać - argumentowali ludzie z magistratu.

- Nie przekonało mnie to. Bałam się o zdrowie swoich dzieci. Córka choruje na mukowiscydozę, syn cierpi na astmę. Jestem przekonana, że to przez ten azbest - twierdzi pani Emilia. Strach był nieodłącznym towarzyszem życia mieszkańców. Największy paraliżował ich podczas pijackich burd. Niemal codziennie w niektórych mieszkaniach,odbywały się libacje. Często pojawiały się na nich osoby z miasta.
- W budynku mieszkali pijaczkowie, którzy notorycznie nadużywali alkoholu. Jak tylko usłyszeliśmy, że w pobliżu piją, nie pozwalaliśmy dzieciom samym wychodzić na korytarz ani do toalety - mówią Staniszewscy.

Kilka dni przed tragedią kompletnie pijany mężczyzna zepchnął ze schodów kobietę, która próbowała uciszyć awanturnika.

Noc z niedzieli na poniedziałek. Gdy przyjechała straż, dom płonął jak pochodnia. Zamiast gasić, strażacy zaczęli od ratowania ludzi.
Noc z niedzieli na poniedziałek. Gdy przyjechała straż, dom płonął jak pochodnia. Zamiast gasić, strażacy zaczęli od ratowania ludzi.

Poniedziałek Wielkanocny. Zostały tylko zgliszcza.

Szafa się pali!
Feralnej nocy z niedzieli na poniedziałek w budynku też trwała huczna impreza.
- Moje dzieci były już w łóżkach. Ja też szykowałam się do spania. Nagle poczułam swąd spalenizny. Kiedy wybiegłam na klatkę, zobaczyłam płonącą szafę. Zadzwoniłam po straż i zaczęłam krzyczeć, że się pali - wspomina pani Emilia.
- Spałem już, kiedy dostałem od synowej dramatyczny telefon. Dzwoniła z płonącego mieszkania i błagała o ratunek. Droga ucieczki była już odcięta - mówi teść pani Emilii. Nie mogę zapomnieć tego jej przeraźliwego krzyku: - Tato, ratuj dzieci, bo się palimy!

Kazimierz Staniszewski tak jak stał, zerwał się i pojechał na miejsce. Troje jego wnucząt było już bezpiecznych.
- Kiedy okazało się, że cały korytarz jest już w ogniu, a my nie możemy wydostać się z mieszkania, łapałem dzieci i wystawiałem je na daszek. Na szczęście był tuż pod oknem ich pokoju - wspomina ze łzami w oczach Wiesław Staniszewski, ojciec maluchów.

Na ziemię ściągnęli je strażacy.

- Dziękowałem Bogu za ten daszek, bo dzięki temu moje dzieci żyją - uważa Wiesław Staniszewski.
On i jego żona ratowali się na końcu. Gdy płomienie już wtargnęły z korytarza do mieszkania. Pani Emilia z poparzoną twarzą trafiła do szpitala.
- W pewnym momencie doznałam szoku, bo zapomniałam, gdzie są moje dzieci. Dopiero mąż krzyknął: Emilia, wszyscy żyjemy! - mówi pani Staniszewska.

Noc z niedzieli na poniedziałek. Gdy przyjechała straż, dom płonął jak pochodnia. Zamiast gasić, strażacy zaczęli od ratowania ludzi.

Boi się twarzy mamy
W kamieńskiej lecznicy spędziła dwa dni. Ma poparzone dłonie i twarz. Zapewnia, że rany, które wyrządził jej ogień, nie bolą.
- Moja rodzina żyje i to jest najważniejsze. - Nie przejmuję się tym, że mam oszpeconą twarz. Martwię się, jak te tragiczne wydarzenia odbiją się na moich dzieciach.
Najstarsza, Kornelia, od chwili gdy zobaczyła opuchniętą twarz mamy, boi do niej zbliżyć.
- Choć ma już 8 lat, na widok żony dostaje histerii. Przerażona odwraca głowę i płacze - opowiada ojciec. Młodsze dzieci, choć mówią otwarcie, że domek im się spalił, lgną do matki.
- Byłam na spacerku i zerwałam mamusi kwiatuszki. Jak je dostanie, to będzie jej wesoło - mówiła młodsza Karolinka.
Po wyjściu pani Emilii ze szpitala Staniszewscy z trójką dzieci zamieszkali u rodziny. W dwóch maleńkich pokoikach, wśród worków z darami, koczuje siedem osób.
- Jutro będziemy prosić o jakieś lokum, bo tutaj się nie pomieścimy - mówi pani Emilia.
Nie ukrywa, że kolejna przeprowadzka do obcego miejsca nie będzie dla niej łatwa.
- Długo nie mieliśmy gdzie mieszkać. Tułaliśmy się po różnych miejscach. Kiedy dzisiaj pojechałam pierwszy raz zobaczyć zgliszcza, łkałam jak dziecko - opowiada. - Nie mogę zrozumieć, jak można było zlekceważyć nasze ostrzeżenia. Tyle razy mówiliśmy przecież, że tam się nie da mieszkać - mówi oburzona.
Ale musi i chce jak najszybciej się pozbierać.
- Głównie po to, aby moja rodzina mogła rozpocząć nowe życie. Ale będę walczyć dalej. Aż ktoś za tę tragedię nie zapłaci. Bo temu nieszczęściu można było zapobiec - uważa kobieta.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska