Pociągi śmierci. 80 lat temu w katastrofie pod Kędzierzynem zginęło kilkadziesiąt osób

Sławomir Draguła
Sławomir Draguła
W zderzeniu dwóch pociągów na linii Kędzierzyn-Baborów zginęło na miejscu prawie 60 osób, kolejne zmarły w szpitalu.
W zderzeniu dwóch pociągów na linii Kędzierzyn-Baborów zginęło na miejscu prawie 60 osób, kolejne zmarły w szpitalu. Pixabay/zdjęcie ilustracyjne
Kiedy dyżurny ruchu zorientował się, że popełnił straszliwy błąd, było już za późno. Chciał jeszcze zatrzymać odprawiony przed chwilą skład, ale ostatnie wagony opuszczały właśnie peron w Sukowicach.

Ani obsługa, ani pasażerowie nie wiedzieli, że z przeciwka po tym samym torze zbliża się osobowy z Kędzierzyna. Kilkadziesiąt sekund później mieszkańcy okolicznych wsi usłyszeli olbrzymi huk i zgrzyt miażdżonego żelaza.

Pod Sukowicami niedaleko Kędzierzyna-Koźla w listopadzie 1939 roku wydarzyła się jedna z największych i najtragiczniejszych katastrof kolejowych ówczesnej Europy. W zderzeniu dwóch pociągów na linii Kędzierzyn-Baborów zginęło na miejscu prawie 60 osób, kolejne zmarły w szpitalu.

To była niedziela 12 listopada 1939 roku

- W zakrzowskim kościele trwał właśnie wielki kiermasz z okazji poświęcenia naszej świątyni - wspomina Józef Krupa, wówczas nastolatek. Tyle lat minęło, a on bardzo dobrze pamięta tamten dzień. W pociągu, który wyjechał z Sukowic, był jego ojciec.
Na uroczystości do tej niewielkiej wioski pod Kędzierzynem zjechały setki ludzi z całego Śląska.

Przez cały dzień trwało wielkie święto. Parafianie uczestniczyli w nabożeństwach, kupowali prezenty w licznych kramach rozstawionych niedaleko kościoła, bawili się na zabawie tanecznej oraz spotykali się z dawno niewidzianymi krewniakami i przyjaciółmi. Większość z nich jeszcze tego samego dnia pociągiem wracała na Śląsk. Harmider związany z kiermaszem gasł około godziny 19.00. Wszyscy przyjezdni udali się w stronę stacji w Sukowicach. Stamtąd za pół godziny odchodził osobowy do Kędzierzyna.

- Na dworcu był wielki tłok - opowiada zakrzowianin Manfred Karkosz zajmujący się historią okolicznych wsi. - Każdy chciał jak najszybciej kupić bilet i znaleźć wygodne miejsce w pociągu.

Sprzedażą biletów zajmował się sam dyżurny ruchu pan Rzeczyński z Zakrzowa (dziś nikt nie pamięta jego imienia). Był już po dwunastogodzinnej służbie i właśnie rozpoczynał następną, bo do pracy nie przyszedł jego zmiennik. Kiedy na stację wjechał skład jadący z Baborowa do Kędzierzyna, przemęczony kolejarz wyszedł z kasy, poczekał, aż pasażerowie wsiądą do wagonów i o 19.30 kolejarskim lizakiem dał znak do odjazdu.

Parowóz z kilkoma wagonami powoli wytoczył się ze stacji. Rzeczyński wrócił do sprzedawania biletów na następny pociąg, który z Kędzierzyna jechał do Baborowa. Właśnie wtedy zorientował się, co zrobił. Zapomniał, że na jego stację nie wjechał jeszcze osobowy z Kędzierzyna.

Mężczyzna chciał zatrzymać odprawiony przed chwilą skład. Wybiegł na peron: ostatnie wagony opuszczały właśnie stację. Ani obsługa, ani pasażerowie nie widzieli biegnącego za pociągiem mężczyzny w kolejarskim mundurze, który krzyczał i dawał znaki do zatrzymania się. Nikt nie wiedział też, że z przeciwka po tym samym torze zbliża się osobowy z Kędzierzyna. Kilkadziesiąt sekund później doszło do tragedii.

Wszędzie słychać było jęki rannych i konających

Linia Kędzierzyn-Baborów była jednotorowa. Pociągi mijały się na stacji w Polskiej Cerekwi. Pechowej listopadowej niedzieli 1939 roku skład z Kędzierzyna był spóźniony około pół godziny. Mijanka została więc przełożona o kilka kilometrów bliżej Kędzierzyna, na mniejszą stację w Sukowicach.

Do takich sytuacji sporadycznie dochodziło już wcześniej i zawsze obywało się bez żadnych komplikacji. Tym razem było inaczej. Dyżurny ruchu popełnił potworny błąd. Wiedząc, że pociąg z Kędzierzyna wyruszył już z Długomiłowic (stacja przed Sukowicami od strony Kędzierzyna), pozwolił na odjazd kursu z Baborowa.

Oba pociągi spotkały się 500 metrów od stacji w Sukowicach. Skład z Kędzierzyna zwolnił przed zakrętem i niewielką górką, natomiast ten z Baborowa właśnie nabierał prędkości. Obsługa parowozu jadącego z Baborowa, widząc, co się święci, wyskoczyła, załoga drugiego nie zdążyła. Zderzenie było tak silne, że obie lokomotywy wbiły się w siebie na kilka metrów.

- Stworzyły taki kłąb żelastwa, że nie można było ich rozczepić - wspomina Henryk Lehnert z Polskiej Cerekwi, który jako dziewięcioletni chłopak dzień po tragedii był na miejscu wypadku. - Próbowano to zrobić dwoma parowozami, które ciągnęły wraki w przeciwne strony, ale nie dało rady. Dopiero palnikami udało się je rozciąć. Mój ojciec zrobił kilka zdjęć, jednak żandarm zabrał mu aparat i zwrócił po długich prośbach, ale bez filmu.

Ówczesna prasa słowem nie wspomniała o tragedii. Cenzura wstrzymała wszelkie informacje, by nie osłabiać morale ludności na początku wojny.

Pierwszy wagon pociągu z Baborowa został całkowicie zmiażdżony, drugi do połowy. Następny przesunął się na dach innego wagonu. Wszędzie było słychać jęki rannych i konających. Na miejsce katastrofy przybiegli mieszkańcy Sukowic, Zakrzowa i innych okolicznych wsi, próbując ratować zakleszczonych we wrakach wagonów. Po kilkudziesięciu minutach nadjechał z Raciborza pociąg ratowniczy (Lazarettzug) z lekarzami i sprzętem medycznym. Wagony, rozcinano palnikami siekierami i piłami, żeby wydostać uwięzionych żywych i zmarłych. Lekarze operowali ciężko rannych na miejscu. Potem transportowani oni byli do szpitali w Koźlu, Głubczycach, Raciborzu i Opawie.

Masło ocaliło im życie

Jedną z osób, które przybyły na miejsce katastrofy, był Karol Kopiec, ojciec 74-letniej dziś Jadwigi Winkler z Nieznaszyna.
- Miałam wówczas 8 latek - wspomina staruszka. - Wieczorem usłyszałam przeraźliwy huk i wycie syren. Ojciec wziął latarkę, wsiadł na rower i popędził w stronę torów. Pomagał przez całą noc. Kiedy wrócił, opowiadał, że znalazł tam naszego sąsiada Romana Nowaka. Miał zmiażdżone nogi, leżał w kałuży krwi, już nie żył. Osierocił piątkę dzieci. W ogóle było wiele trupów i ojciec nie pozwolił mi tam pójść.

W drodze powrotnej do domu Karol Kopiec spotkał swojego krewniaka Maksymiliana Endera, który jechał feralnym pociągiem. Był ranny, ale wracał o własnych siłach. W katastrofie zginęła też inna sąsiadka pani Jadwigi, 18-letnia Gertruda Skazidroga. Była pielęgniarką, jechała do pracy, do Koźla.

- Ocalały wujek opowiadał później, że wsiadł razem z nią do pierwszego wagonu, panował wielki tłok. Zaproponował Trudzie, aby przesiadła się z nim na koniec pociągu. Nie chciała. Wujek poszedł i przeżył, ona nie miała tyle szczęścia - opowiada pani Jadwiga.

- W podzięce Najświętszej Panience za ocalenie ojca matka za pieniądze z odszkodowania kupiła obraz Matki Boskiej na Tronie. Do dziś znajduje się on
- W podzięce Najświętszej Panience za ocalenie ojca matka za pieniądze z odszkodowania kupiła obraz Matki Boskiej na Tronie. Do dziś znajduje się on w mojej rodzinie – mówi Felicja Czerner ze Steblowa. Fot. Daniel Polak

O olbrzymim szczęściu mogą mówić inni krewni Jadwigi Winkler, którzy przyjechali w odwiedziny do jej rodziców z Gliwic. Chcieli wracać wieczornym pociągiem do domu. Jednak mama pani Jadwigi zatrzymała ich w Nieznaszynie.
- Powiedziała, że niedzielny pociąg na pewno będzie przepełniony, więc nie warto się trudzić. Poza tym w poniedziałek zrobi im świeżego swojskiego masła, bo wtedy to sklepowe było na kartki, od 2 miesięcy trwała wojna - mówi kobieta. - Rodzina dała się przekonać i została. Kilka godzin później krewniacy dziękowali mamie za ocalenie życia.

Najświętsza Panienka czuwała

Katastrofę przeżył też ojciec mieszkającego dziś w Zakrzowie Józefa Krupy i jego siostry Felicji Czerner ze Steblowa. Z zawodu był cieślą. Jak co tydzień w niedzielę wieczorem jechał do pracy w Chorzowie.

- Był spóźniony i miejsce znalazł w ostatnim wagonie, w którym przewożone było mleko - mówi pani Felicja. - Podczas uderzenia bańki spadły na niego i rozcięły głowę.

- Na ratunek pobiegł jego brat, który w tym czasie bawił się na zabawie w Sukowicach, a wcześniej odprowadził go na stację. Potem opowiadał, że jak go szukał, to natknął się na żołnierza, który przygnieciony jakimś żelastwem wył z bólu - dodaje pan Józef. - Prosił wujka, żeby wziął pistolet i go dobił, tak cierpiał.
Ranny mężczyzna długo dochodził do zdrowia. Dostał też spore odszkodowanie. Za pieniądze te jego żona kupiła obraz Matki Boskiej na Tronie, w podzięce za uratowanie życia jej męża. Obraz do dziś wisi w rodzinnym domu pani Felicji.
- Ten obraz ma naprawdę wielką moc. Od tej pory naszej rodziny nie spotkało żadne nieszczęście - zapewnia Felicja Czerner.

Pociągiem do Kędzierzyna podróżował też Ferdinand Piegza z Zakrzowa i jego brat Alois. Pan Ferdinand już nie żyje, ale spisał swoje wspomnienia z tamtego tragicznego wieczora. Mężczyzna jechał do pracy w kozielskiej mleczarni. Jego brat do szkoły w Gliwicach. W Sukowicach wsiedli do drugiego wagonu.
- Pociąg ruszył i szybko nabierał prędkości - relacjonował Ferdinand Piegza. - Ledwo zdołaliśmy się dobrze usadowić w wagonie, poczułem ogromne uderzenie. Mocno szarpnęło i zakołysało, aż wszyscy podskoczyliśmy pod sufit. Słychać było, jak gnie się blacha, pękają szyby w oknach.

Na chwilę Ferdinand stracił przytomność. Kiedy się ocknął, nic nie widział. Poszukał swojej latarki, którą zawsze miał przy sobie, i zrobił trochę światła. Okazało się, że wagon, w którym jechał, wpadł jedną stroną na ten, który go poprzedzał. Na klęczkach, jak po pochylni, razem z innymi pasażerami schodził do wyjścia.

Kiedy wyszedł, jego ubranie było podarte, a on cały brudny, ale szczęśliwy, że żyje. Od razu zaczął szukać swojego brata. Jemu też nic się nie stało. Z rozbitych parowozów buchały kłęby dymu, a uciekająca para gwizdała przeraźliwie. Wszędzie była krew i zmasakrowane ciała.

- Byłem na dwóch wojnach, ale nigdzie nie widziałem tak przerażającego widoku jak podczas tej katastrofy - wspominał Ferdinand Piegza.

Trzy salwy honorowe

Zwłoki zabitych układano pod nasypem kolejowym tuż obok miejsca tragedii. Wezwany ksiądz Waletzko z Długomiłowic udzielał ostatniego namaszczenia. Potem zmarłych przeniesiono do sukowickiej szkoły (dziś budynek prywatny) i położono na słomie. W dzisiejszym GS-ie była restauracja, a obok niej sala, w której następnego dnia ustawiono trumny z zabitymi. Na placu obok tych budynków pożegnano później zmarłych. Pluton żołnierzy z Koźla oddał trzy salwy honorowe. Trumny zabrały rodziny. Po tragedii została ogłoszona żałoba.

- Pamiętam, że w okolicznych szkołach w każdej klasie uczniowie modlili się za spokój dusz tych, którzy zginęli - wspomina Jadwiga Winkler. - Było to niepojęte, bo po dojściu Hitlera do władzy modlitwa w szkołach była zabroniona.

Zawiadowca z Sukowic został ukarany. Najprawdopodobniej otrzymał wyrok trzech lat więzienia. Była jeszcze jedna ofiara tej katastrofy. Rok po wypadku samobójstwo popełnił ocalały w katastrofie maszynista, który prowadził jeden z parowozów. Rzucił się w Baborowie pod pędzący pociąg. Podobno nie mógł dojść do siebie po tym tragicznym wydarzeniu.

Dziś miejsce katastrofy upamiętnia skromny metalowy krzyż z napisem "Boże, zmiłuj się nad ofiarami wypadku kolejowego 12.11.1939”. Krzyż stoi
Dziś miejsce katastrofy upamiętnia skromny metalowy krzyż z napisem "Boże, zmiłuj się nad ofiarami wypadku kolejowego 12.11.1939”. Krzyż stoi obok przejazdu kolejowego w Sukowicach. Fot. Daniel Polak

Dziś miejsce katastrofy upamiętnia skromny metalowy krzyż, z napisem "Boże zmiłuj się nad ofiarami wypadku kolejowego 12.11.1939", który stoi obok przejazdu kolejowego w Sukowicach. Dawny, drewniany, postawiony 100 metrów dalej, na właściwym miejscu katastrofy, zniknął po ostatniej wojnie. Najprawdopodobniej był na nim umieszczony niemiecki napis, dlatego po wojnie władza ludowa kazała go zdemontować.

Dziś trudno już ustalić, jak szybko przywrócono ruch na linii Kędzierzyn-Baborów. Prawdopodobnie jeszcze przed końcem 1939 roku. Wiadomo natomiast, że w 1945 kursował po niej (Jaborowice - Polska Cerekiew - Grzędzin) niemiecki pociąg pancerny, ostrzeliwujący Rosjan, którzy sforsowali Odrę pomiędzy Przewozem i Podlesiem. Kres linii położyła lipcowa powódź w 1997 roku. Polskie Koleje Państwowe nie odbudowały torów, które zmyte zostały przez wodę w okolicach Koźla. Linia została zawieszona.

Reportaż został opublikowany w Nowej Trybunie Opolskiej 21 października 2005 roku

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska