Podała dzieci do sądu. Składka na matkę

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Pani Danuta nie wierzy, że dzieci nie stać na pomoc dla niej.
Pani Danuta nie wierzy, że dzieci nie stać na pomoc dla niej. Krzysztof Ogiolda
Pani Danuta podała troje dorosłych dzieci do sądu o alimenty. - Kiedy spotkaliśmy się na sądowym korytarzu, nie usłyszałam od nich nawet "dzień dobry". Jestem dla nich "tą kobietą", nie matką. Bardzo mnie to boli - mówi.

Pani Danuta ma 67 lat i chorobę wypisaną na twarzy. Porusza się o kuli albo chwytając się domowych sprzętów. Otwiera drzwi schludnego, wynajmowanego mieszkania w Ozimku.

W środku krząta się opiekunka z pomocy społecznej. Pytam, dlaczego jako matka domaga się pieniędzy od dzieci z pomocą sądu. W odpowiedzi pani Danuta pokazuje bankowy wyciąg z kwotą emerytury: 719 zł.

Nie przelewa się

- To wprawdzie nie wszystkie moje pieniądze - mówi - bo 400 zł przysyła najstarsza córka, Jola. Ona jedna spośród mojej czwórki zgodziła się pomagać mi dobrowolnie. Choć proces toczy się także z jej udziałem, bo chciała, żeby te alimenty były przyznane formalnie. Pomoc społeczna dodaje 100-150 zł na miesiąc w gotówce i prawie drugie tyle w postaci dopłaty do leków. Jakoś wiążę koniec z końcem. Sam czynsz za wynajem wynosi 500 zł plus media. Mnóstwo pieniędzy wydaję na lekarstwa (na dowód pani Danuta pokazuje dwa spore pudełka wypełnione lekami - to jej codzienny zestaw). Wylicza kolejne choroby i objawy, na które cierpi: wylewy, udary, nadciśnienie, kłopoty trawienne, ból i skrzywienie kręgosłupa, zawroty głowy.

- Bez tych pieniędzy od Joli przysyłanych bardzo regularnie, które zresztą sąd oficjalnie mi teraz przyznał jako zabezpieczenie powództwa na czas trwania procesu, nie miałabym za co kupić jedzenia. Gdyby tak nie było, w życiu nie poszłabym do sądu procesować się z własnymi dziećmi.

Postępowanie odbywa się - ze względu na rodzinny charakter sprawy - z wyłączeniem jawności. Dziennikarze na wrześniowej rozprawie z konieczności widzieli tylko to, co działo się na korytarzu.

- Więc wiecie państwo dobrze, że ani Marek, ani Agnieszka nawet do mnie nie podeszli, nie usłyszałam od nich slowa, nie mówiąc o podaniu ręki. Czułam się jak zbity pies. Na sali sądowej było jeszcze gorzej. Bo moje dzieci nie mówiły o mnie "nasza mama", tylko "ta kobieta" albo "ta pani".

Pozwani na korytarzu sądowym odmówili rozmowy z dziennikarzami. Mimo kilkakrotnych prób i próśb.

Marek, czyli dom dziecka

Pani Danuta zaczyna opowieść od syna Marka, choć nie był ani najstarszym, ani najmłodszym dzieckiem. Ale powód jego żalu jest dla niej najbardziej czytelny.

- Marek nie może mi wybaczyć, że oddałam go do domu dziecka, a dokładnie do pogotowia opiekuńczego w Turawie - przyznaje. - Nie wiem, czy dzisiaj też bym tak zrobiła. Ale wtedy wydawało mi się, że to jedyne wyjście. W ciągu dwóch lat miałam dwa wylewy. Nawet dyrektorka szkoły radziła, żebym oddała dzieci, bo inaczej nie poradzę. Naprawdę byłam wtedy chora. Sama potrzebowałam pomocy. Chodziłam na czworakach jak zwierzę. Nie mówiłam. Pójście do placówki zaproponowałam obu chłopakom. Starszy, Robert, miał wtedy 16 lat. Odmówił. Powiedział, że zostanie ze mną. A Marek - 14-letni - poszedł. Bo to było takie dobre, zgodne dziecko. Dopiero kiedy się ożenił, nasze relacje się popsuły.
Matka przyznaje, że w ciągu czterech lat w pogotowiu syna odwiedzał starszy brat i inni krewni, a ona nie. Raz jeszcze tłumaczy się chorobą. - Zresztą myśmy wtedy mieszkali w

Biestrzynniku, do Turawy nie było daleko i Marek wpadał do domu od czasu do czasu.
Chcę zadzwonić do syna, żeby dać mu szansę na ustosunkowanie się do sprawy. Matka telefonu nie ma.

- Od dawna do mnie nie dzwoni. Zmienił numer, więc zupełnie straciłam z nim kontakt. A przecież jak po ślubie przyszedł z 14-letnią żoną i malutkim dzieckiem, to ich przyjęłam, choć luźno w mieszkaniu wtedy nie było. Więc może jednak nie byłam taką najgorszą mamą? - zastanawia się.

- Owszem, przez jakiś czas przysyłał mi z Niemiec paczki - dodaje. - A dokładniej nie do mnie, tylko do swojej teściowej. A ona przynosiła mi z tych paczek kawę, jakieś żelki, inne słodycze. Przy mojej chorobie ciśnieniowej z tej kawy niewiele mi przyszło. Potrzebowałam raczej czegoś konkretnego do jedzenia, ale tego w tych paczkach nie było.

Agnieszka, czyli mieszkanie

Mieszkanie jest najpoważniejszym polem sporu między matką i młodszą córką. Nie to, w którym pani Danuta mieszka teraz, tylko poprzednie, w którym mieszkały razem - także w Ozimku - przez lata.

- To miało być mieszkanie dla wnuczki Oliwii, którą przez 13 lat wychowywałam, kiedy Agnieszka wyjechała do pracy do Niemiec - mówi. - Kiedy córka odczekała pięć lat i postanowiła sprzedać mieszkanie, w środku zimy zostałam bez dachu nad głową. Z pomocą niani wynajęłam mieszkanie, w którym rozmawiamy. Agnieszka miała za nie płacić. I płaciła - przez cztery miesiące. Teraz to już mój kłopot. W żalu napisałam jej esemesa ze słowami, że wyrzuciła mnie z domu jak psa. I dostałam taką odpowiedź, po której długo nie mogłam dojść do siebie. Otwiera skrzynkę odbiorczą w telefonie i odczytuje: "Nie wygoniłam cię, bo to było moje. Sprzedałam i tyle. I nie pisać do mnie więcej. Kogo ja utrzymuję, to ch... wam do tego. Żegnam. Nie ma mnie dla was". Czy tak pisze córka do matki? Czy to jest zapłata za to, że przez 13 lat wychowywałam jej dziecko? Wychowywałam dobrze. I w przedszkolu, i w szkole była zawsze zadbana, dobrze ubrana, najedzona. Każdy nauczyciel to potwierdzi.

Do pani Agnieszki udaje się nam dodzwonić. Grzecznie, ale stanowczo odmawia rozmowy. Mówi, że nie będzie się tłumaczyć po raz kolejny.

- I tak piszecie, co chcecie - dorzuca, żegna się i odkłada słuchawkę.

Te same zdarzenia i okoliczności widziane oczami matki i córki wyglądają zupełnie inaczej. Córka stoi twardo na stanowisku, że ona swoje zobowiązania wobec matki spełniła, utrzymując dom przez 17 lat pracy w Niemczech.

- A ona pracowała wszystkiego w życiu 4,5 roku - potem już zawsze żerowała na innych. Dość jej pieniędzy nawysyłałam - mówi młodsza córka w rozmowie z TVP Opole. - Dość naspłacałam się jej kredytów, więc ja nie chcę tej kobiety znać, nie chcę jej na oczy widzieć.

- Na nikim nie żerowałam, czy to moja wina, że byłam chora? - dziwi się matka. - To prawda, że Agnieszka pracowała w Niemczech, ale ja zajmowałam się w tym czasie jej dzieckiem. Oddałam jej swoje mieszkanie. A kredyt rzeczywiście spłacam. Ale nie swój. Zaufałam przyjaciółce i wzięłam pożyczkę w parabanku dla niej. Obiecała, że będzie wszystko regulować. Tymczasem pojechała do Anglii i straciłam ją z oczu. Komornik co miesiąc zabiera mi z emerytury 200 zł. Dlatego zostaje mi tylko 700.

Agnieszka przekonuje, że nie miała innego wyboru, jak wykupić mieszkanie, bo było zadłużone. - Ta kobieta nie dostałaby już innego lokum. Mogłam to tylko wziąć na siebie. A sprzedałam je w momencie, kiedy się przekonałam, że nie będę w stanie utrzymywać dwóch domów - jednego w Niemczech, drugiego w Polsce. Ona jest workiem bez dna. Ile by jej pieniędzy nie wysłać, zawsze jej było mało. W końcu powiedziałam dosyć. Sama jestem matką samotnie wychowującą dwójkę dzieci. Na życie zostaje mi często dwieście euro. Muszę się naprawdę nieźle nakombinować, żeby mieć co do garnka włożyć. Nie zaniedbam przez nią własnych dzieci.

Nie piłam i nie biłam

Pani Danuta nie wierzy, że jej dzieci nie stać na pomoc dla niej. - Im się naprawdę w Niemczech dobrze żyje - mówi. - Marek też uważa, że nie może mi pomagać, bo spłaca kredyty. Ale jego dom w porównaniu z moim mieszkaniem jest jak Pałac Kultury obok kamienicy. A mieszkanie może zadłużyłam na miesiąc, może dwa. Nie więcej. To ona narobiła długów i musiała je sprzedać.
I tak słowo przeciw słowu.

Także w ocenie przeszłości panie bardzo się różnią. Agnieszka uważa, że nie miała dobrej mamy. Opowiada, że kiedy miała 7-8 lat, matka zostawiła ją pod opieką ojca w Biestrzynniku, a sama przeniosła się do Ozimka. Córka twierdzi, że ojciec bił ją i wyzywał codziennie od najgorszych. Matka nie stanęła w jej obronie.

- Absolutnie tak nie było - zapewnia ze łzami w oczach pani Danuta. - Agnieszka jest córką mojego konkubenta. To prawda, że przez lata pił i to dużo. Od dziewięciu lat nie bierze do ust alkoholu, nawet piwa. Wtedy po pijanemu, zdarzyło się, że próbował podnieść rękę na mnie. Wtedy starszy syn mnie bronił. Ale dzieci nie bił. Agnieszkę kochał bardzo. A ja absolutnie nigdy żadnego dziecka nie uderzyłam. Nawet klapsa nie dałam. Starałam się być matką na miarę sił i zdrowia, którego nie miałam. Nie piłam, nie urządzałam balang, nie krzywdziłam nikogo. Póki byłam zdrowa, pracowałam w sklepie jako ekspedientka. Żeby zarobić na życie, stałam za ladą przez cały dzień. Może i miałam wtedy za mało czasu dla dzieci, ale jaki miałam wybór przy mężu alkoholiku? Jak zachorowałam, to wprawdzie byłam w domu, ale renty dostawałam wszystkiego 500 zł. Bogato nie było. Ale starałam się ze wszystkich sił. Za co mnie to wszystko spotyka? Dlaczego słyszę od dzieci, że chora to ja jestem co najwyżej na grypę? Przecież te wszystkie lekarstwa przepisał mi lekarz. Nie wmówiłam sobie tego.

Zdaniem pani Agnieszki to konkubent, czyli jej ojciec, powinien wspierać mamę, a nie ona.

- On jest dziś raczej moim kolegą, przecież z nim nie współżyję - mówi matka. - Jestem mu wdzięczna, że tu przychodzi, szczególnie w czasie weekendu, kiedy nie ma mojej niani z pomocy społecznej. Przynajmniej psa ma kto wyprowadzić. Ale to wszystko.

Gdyby tu był Robert

Trudno zaprzeczyć, że pani Danuta miała ciężkie życie. Pierwszy mąż - mieszkała z nim we Wrocławiu Brochowie - pił ostro. Pieniędzy do domu nie przynosił, no, czasem parę złotych na miesiąc, dosłownie. W końcu zostawił żonę i przeniósł się do kochanki. Porzucona kobieta związała się z konkubentem.

- Mąż wrócił do nas po latach dopiero jako nieboszczyk. Pani z urzędu przyszła zapytać, czy go pochowam. Starsza córka, Jola, zdecydowała, że to jednak ojciec i trzeba. Zrobiliśmy pogrzeb, a o jego grób dbamy do dziś. Mój konkubent wozi na cmentarz kwiaty i stawia znicze.

O starszych dzieciach matka mówi lepiej. Ale o najstarszym, Robercie wie tylko, że zmarła mu żona i wtedy się załamał.

Wszyscy stracili z nim kontakt, nie tylko ja - mówi. - Słyszałam, że tam w Niemczech został bezdomnym. Ale czy to prawda, nie wiem. Szkoda, że go nie ma tu blisko. On jest rozsądny i mądry. Może wytłumaczyłby młodszemu rodzeństwu, że tak się z matką nie postępuje.

Starsza córka, Jolanta, nie tylko zgodziła się płacić matce alimenty. Także - jako jedyna z dzieci - pamiętała o telefonach do matki, kiedy ta była w szpitalu.

- Dzięki temu czułam się mniej samotna, bo młodsze - a leżałam w szpitalu długo w 2012 i w 2013 roku - nie interesowały się mną wcale. Kiedy lekarz chciał się spotkać z rodziną, nie miałam kogo poprosić. Na rozmowę z nim poszła moja niania. Ona jedna odwiedzała mnie regularnie. Przynosiła czyste ubrania i zabierała do prania brudne. Bez niej nie miałby mi kto kupić i podać choćby butelki wody do picia.

Opiekunka jak rodzina

- To już oczywiście nie jest mój zawodowy obowiązek - mówi opiekunka (nie chce się przedstawić, bo ma - jak mówi - swoją rodzinę). Ale jakże tak zostawić samotną osobę bez pomocy. Więc jak pani Danuta leżała w szpitalu w Kup, też odwiedzałam ją choć raz w tygodniu. Tu, do mieszkania, przychodzę codziennie od poniedziałku do piątku na cztery godziny. Pomagam w ubraniu się, gotuję, sprzątam, czyli wykonuję wszystkie domowe prace. Ale czasem nie robię nic. Po prostu siadamy przy stole, bierzemy do ręki jakąś gazetę i nawet nie rozmawiamy, bo jak się spotyka co dzień, to i tematy nie zawsze są. Wtedy po prostu jestem z nią razem. Ona tego potrzebuje najbardziej.

- I chociaż trochę ciepła bym chciała - dodaje pani Danuta. - Nie wiem, ile sąd przyzna mi tych alimentów od dzieci. Ale wolałabym dostać mniej, za to z serca, z miłości. Przecież ja naprawdę kocham moje dzieci.

Kolejna rozprawa sądowa 7 listopada.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska