Zbiory nie są co prawda dokumentowane ani podpisywane, zwiedzających przy talerzu czy kieliszku jest jednak co niemiara. Jedni odkrywają nowe światy, inni odbywają podróże sentymentalne: - Popatrzcie, dzieci - zwróciła uwagę jakaś babcia wnuczętom - właśnie takie rzeczy były w moim domu. Niektórzy goście prawdopodobnie nigdy nie przekroczyli progu muzeum, co pomysłodawcom przysparza zasług.
- Największym zainteresowaniem cieszy się niezmiernie rzadko dziś występujące urządzenie do wsuwania ściętych pni na wóz - twierdzi Mariola Wodniok-Roman, właścicielka "Starej Kuźni" w Dębskiej Kuźni, zaledwie osiem kilometrów od Opola. - Klienci nie potrafią odgadnąć, czemu służyło, ostatnio dopytywali o nie warszawiacy. - Gościliśmy już Jandę, Gajosa, Kondrata, Stachursky?ego, Skrzynecką, Alicję Majewską i Korcza, był trener Kazimierz Górski, dania zamawiali panowie z wrocławskiej "Elity" - dorzuca kelnerka. To dobre miejsce. W połowie drogi z Warszawy do Pragi.
"Stara Kuźnia" otworzyła wrota w 1999 roku. Na zdjęciach wykonanych niedługo potem sufit i ściany na parterze prawie puste, nie licząc uzd końskich, podków, krzyża, pojedynczych oleodruków, podczas gdy dziś aż gęsto od pługów, bron, żaren, drewnianych nart, w tym bardzo prymitywnych, kołowrotków, samowarów, rogów jelenich i bawolich, wag, żelazek, czajników, instrumentów muzycznych. Na półce pod sufitem kolekcja siwych buncloków z niebieską dekoracją, wszelkiego rodzaju butelek. Nie brakuje tar do prania, drewnianych łopat i grabi. Nastroju dopełnia stary zegar ścienny, miejscowy szewc przyniósł kopyto, już nieużywane, "bo czegoś takiego jeszcze nie macie". Na "deser" kredens z zawartością ponad stan przeciętnego wieśniaka: z kolorowymi kryształami i porcelaną.
Państwo Romanowie zajęli się kolekcjonowaniem znacznie wcześniej, nim powzięli myśl o własnej restauracji...
(fot. Fot. Paweł Stauffer)
Maczanka staropolska ze "Starej Kuźni"
2 kromki chleba żytniego o grubości 8 mm obsmażyć na blasze lub na grillu, najlepiej bez tłuszczu. 70 g pokrojonej w piórka cebuli zezłocić na tłuszczu, dodać sosu pieczeniowego. Usmażyć 70 g schabu o kształcie, zbliżonym do kromki, przyprawionego solą, pieprzem oraz ostrą papryką. Na kromkę chleba położyć mięso, zalać sosem, przykryć drugą chleba.
Chłopiec.
Opis z przedwojennego oleodruku.
(tłumaczenie z niemieckiego)
W bólach strasznych dziecię się urodziło, aby to wydarzenie wszystko wokół chwaliło.
1. Kiedy chłopczyk kończy 10 latek, wstydzi się zdejmować gatek. Jeszcze nic nie wie o winie, lecz go życie szybko uczy i prędziutko mu to minie.
2. Wnet dwudziestka go zaskoczy, na świat kobiet otworzy oczy. A do główki uderzy fala gorąca i, możesz wierzyć, wcale nie od słońca.
3. Trzydziestolatek kocha, działa pracuje, bo życie naprawdę smakuje.
4. Gdy czterdziestkę wybił dzwon, pracy swojej zbiera plon. Choć niekiedy serduszko szwankuje, przecież co zasiał, żniwuje.
5. Piąty krzyżyk - wyrok Boski, już znikają wszystkie troski. Chociaż życie z górki leci i dorosły nasze dzieci, włos siwy na twej skroni i się kielich trzęsie w dłoni - nam w ogóle to nie szkodzi, bo wciąż czujemy się młodzi.
6. Sześćdziesiątka już na karku, ale ciągnie wciąż do barku, bo to serce szczerozłote na biesiadę ma ochotę. Wśród przyjaciół, w dobrym gronie warto łyknąć po kropelce, póki widać coś w butelce.
7. Gdy 70 latek wyliczają, w dal sny odpływają. Coraz więcej zdarzeń pozostaje w sferze marzeń.
8. Już 80. urodziny - oj, za dużo tej rodziny. Spamiętać imion nie sposób, pytać głupio obcych osób. Czy to przyszła już skleroza? Lepiej udawać, że to taka poza.
9. Po dziewięćdziesiątce coraz częściej się dziwimy, że go jeszcze żywym widzimy. Czas w ostatnią podróż się szykować.
10. Bo do setki tylko ci doczekają, co się tego najmniej spodziewają.
Pani Mariola jednak najbardziej sobie ceni figury Antoniego Toborowicza; składaki z gałązek i fragmentów korzeni przyczyniły się do tego, że autor zyskał światową sławę. No i najstarszy zabytek - miech kowalski z 1869 roku.
Siedzimy za stołem, którego podstawę stanowi stara maszyna do szycia marki Singer. - Takich maszyn mamy ze czterdzieści. Proszę odgadnąć, jak długo je skupowaliśmy? - pyta właścicielka i natychmiast wyręcza w odpowiedzi: - Zaledwie pół roku. Przed wojną były niemal w każdym śląskim domu.
W Dębskiej Kuźni nie było czego szukać i najwięcej przedmiotów przyjechało z Dańca. Także w sąsiadujących wioskach sporo dało się odszukać na strychach, w pomieszczeniach gospodarczych, rzadziej - w mieszkaniach. Warto jednak wiedzieć, że państwo Romanowie przed piętnastu laty, a więc znacznie wcześniej, niż powstała myśl o własnej restauracji i hotelu, zajęli się kolekcjonowaniem. Najnowszy nabytek, gliniane naczynie na 750 litrów, prawdopodobnie pochodzące z gorzelni, służy za podwórkową fontannę. Naprzeciwko, z prymitywnego wózka spływają pelargonie i złocienie, zaś w ceramicznych i żeliwnych formach, jest ich co niemiara, mienią się hortensje, wrzosy, begonie i miniaturowe iglaki. Przed gościńcem w "roli" kwietnika wóz drabiniasty, na tyłach skorodowany ciągnik bodaj najstarszej generacji, świeżo odmalowana pompa, drewniane sanie, beczki, ręczne pralki, maglownice...
Choć to już inna branża, nie sposób nie wspomnieć o zwierzyńcu. Za gwiazdy robią w nim czarne świnie, zwane wietnamkami, karmione obierkami i odpadami. Jeśli konsument przeceni swoje możliwości, na deser delektują się zapiekanymi lodami z owocami i bitą śmietaną. Podwórkowe zoo to także gołębie, perliczki, bażanty, papugi, kanarki, świnki morskie, a także miniaturowe króliki, ulubieńcy Fabiana i Floriana, Romanów - juniorów. W oddzielnej zagrodzie żują trawę kozy, więc niewykluczone, że kiedyś goście będą mieli szansę degustować nie tylko krowie mleko. Pies, Józuś, do zwierzyńca zgłosił się na ochotnika.
To, że wszystko pomysłowe i w dobrym guście, jest zasługą właścicielki, absolwentki Państwowego Liceum Plastycznego w Opolu i wydziału architektury wnętrz niemieckiej uczelni. - Zawsze marzyłam o własnej galerii - nie ukrywa - ale znajomi namówili na coś pośredniego pomiędzy sztuką a konsumpcją. Adaptacja budynku zajęła osiem lat. Pomysł aranżacji narodził się po piętnastoletnich podróżach do Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Okazało się, że restauracje, w których zadbano o przywołanie ducha przeszłości, cieszyły się znacznie większym powodzeniem niż współczesne.
To, że aranżacja "Starej Kuźni" w Dębskiej Kuźni (nazwa stąd, że kiedyś było tu mnóstwo i dębów, i kuźni) przypada gościom do gustu, świadczy tłum klientów, odpornych na wysokie ceny, a także, że od czasu do czasu niektóre przedmioty zmieniają właścicieli. Z 15 podków zostało 6, a po ciężkim toporze, przymocowanym śrubami w sali drwala, tylko dziury.
Dodajmy, że z kowalem, którego pełno poprzez kute wyroby, wiąże się część jadła. Przykłady: tajemnice kowala, wynikające z rozmaitości i sposobu przyrządzenia mięs, olbrzymie żeberka brata kowala, golonka po kowalsku, rywalizująca z golonką czeladnika i po pańsku. Jedna z potraw zdobyła cztery widelce, najwyższe wyróżnienie "Rzeczpospolitej", o czym wspomnieć warto choćby z tego powodu, że jurorzy brali pod uwagę nie tylko smak, ale i sposób podania i otoczenie.
"Stary Dom" w Domecku wygląda, jak inne wiejskie domy, a nawet gorzej. Niewysoki, szary, tuż przy ulicy. Zero zieleni, skromny napis. Ale już w przedsionku haftowane "Dzień dobry" na makacie i stare zdjęcia wprowadzają nastrój. Za drzwiami do pokoju (wszak weszliśmy do "Domu...") - objawienie.
Irena i Jan Cieślikowie poznali się w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu. Ona studiowała ekonomię, on zdecydował się na pedagogikę kulturalno-oświatową. Już po ślubie zaczęli zbierać starocie. Jeździli na giełdy, kupowali od handlarzy, rozpytywali po wioskach. Kiedy szeregowy dom w Opolu wymienili na pojedynczy, za to znacznie większy w Domecku, kiedyś własność rodziny Nitsche, i okazało się, że na strychu i w piwnicy też cokolwiek się uchowało. Pojedynczymi przedmiotami można było nawet podzielić się ze skansenem.
W "Starym Domu", jak na powojennym Śląsku, spotkały się dwie tradycje. Ponieważ rodzina pana Jana przyjechała z kresów (dokładnie - z Trembowli w Tarnopolskiem) fotografie rodzinne sąsiadują z miejscowymi. W małym pokoiku, zrobionym z dawnej kuchni familii Nitsche portret Josepha w mundurze i z małżonką Hedwigą w dniu ślubu. Wieść gminna niesie, że kiedy mąż zmarł, o jej rękę zabiegał jeden z mieszkańców Domecka. Dostał kosza i z desperacji, a może z powodu urażonej ambicji zastrzelił wybrankę właśnie w tym pomieszczeniu. Po czym wsiadł na koń i popełnił samobójstwo.
"Stary Dom" poniekąd zatrzymał się w latach dwudziestych i trzydziestych. Z tamtego okresu pochodzą stoły, każdy inny, krzesła - podobnie, serwantka z tomami literatury (gospodarz zachęca do lektury). Na stołach - szydełkowe stare serwety, stylowe dzbanuszki, posrebrzane sztućce. I karta win na butelkach. - Niech pan, broń Boże, nie zmienia tapety - przestrzegał właściciela jeden z gości, dając tym samym dowód, że nowa do złudzenia przypomina starą. Stare żyrandole, stare obrazy, wśród nich stare komiksy, a raczej rysowane i po częstochowsku rymowane opowieści o żywotach chłopca i dziewczynki w starych ramach, wiszące, jak dawniej. Niciane firanki, szklanki z dedykacją, fajanse, porcelana, karta piw Shultheiss z opolskiego browaru, 18, 23 i 25 fenigów za ćwierć litra, z dodatkiem wojennym włącznie.
Za barem na wzór śląskiego, przedwojennego, a jakże, 300-metrowa sala, ongiś widowiskowa. Scena, a na niej w malowanym krajobrazie głęboki, niski wózek dziecięcy na miniaturowych kołach, łóżeczko, kilka innych mebli. Ściany sali służą za tło śląskim strojom, porcelanowym miskom do mycia, sitom, beczkom, w tym unikalnej metalowej, haftom... Takiego zbioru trudno by szukać w niejednym muzeum.
Dla "rymu" państwo Cieślikowie wraz z synem oferują kuchnię śląską z kresowymi "zwischenrufami". Tak więc żurkowi żeniatemu towarzyszą gołąbki z kwaśnej kapusty, a parzybrodzie czerwony barszcz z własnoręcznie kiszonych buraków, zgodnie ze wschodnim rytuałem.
Nie wiadomo, co bardziej - aranżacja czy kuchnia - ściągają członków Lions Clubu, czterdziestolatków, czyli równolatków gospodarzy na tańce przy nieco przebrzmiałej muzyce. Bo pewnego pana z Prószkowa - przedwojenne melodie, puszczane z gramofonu. Na zamówienie, na miejscu lub na wynos "Stary Dom" urządza śląski stół biesiadny.
I tak nie wiadomo kiedy zrobiło się późno. Łagodne światło ożywia zieleń ścian. Podróż w przeszłość dobiega końca. Cichnie niezmiennie taki sam głos Marleny Dietrich, który jej towarzyszył.
"Stara Kuźnia" i "Stary Dom" to najbardziej wyraziste przykłady "muzealnych" restauracji. Od 1993 roku mieszkańców Dobrzenia Wielkiego i okolic podejmuje "Śląska Kuchnia", której współwłaściciel od 16. roku życia kolekcjonuje stare przedmioty, zaś Chocianowic koło Kluczborka "Śląska Kuchnia".