Polacy w służbie III Rzeszy

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Polaków z Górnego Śląska masowo zaczęto powoływać do służby w Wehrmachcie od roku 1941.
Polaków z Górnego Śląska masowo zaczęto powoływać do służby w Wehrmachcie od roku 1941.
- Z samego Górnego Śląska wcielono do armii niemieckiej około 250 tysięcy "nieetnicznych Niemców" - mówi prof. Ryszard Kaczmarek, dyrektor Instytutu Historii Uniwersytetu Śląskiego, autor książki "Polacy w Wehrmachcie".

- Przez lata uczono nas, że Polacy tym się różnią od innych europejskich nacji, że nie bili się podczas wojny u boku Hitlera. Tymczasem pana książka o Polakach, żołnierzach Wehrmachtu, to opasły tom liczący blisko 450 stron. Aż tak masowe było to zjawisko?
- Polaków w Wehrmachcie było rzeczywiście wielu. Wynikało to stąd, że prawie połowa ziem okupowanych przez Niemcy w roku 1939 została wcielona do Rzeszy. Część mieszkańców tych ziem w 1941 roku stała się obywatelami Niemiec, a to pociągało za sobą obowiązek służby wojskowej. Polacy mogliby zostać na tym obszarze jedynie jako robotnicy przymusowi, nie posiadając praw obywatelskich ani politycznych. Uznano więc, że część ludności, jaka mieszka na tych terenach - ze względów rasowych i etnicznych - jest ludnością pochodzenia niemieckiego i można jej nadać niemieckie obywatelstwo. Ale kształtowanie zasad, według których to się odbywało, trwało prawie dwa lata, do marca 1941, czyli do dekretu o Niemieckiej Liście Narodowościowej (Deutsche Volksliste). Powołania do służby w Wehrmachcie zaczęły się wcześniej, już w roku 1940.

- Ilu Polaków służyło w III Rzeszy?
- Z samego Górnego Śląska wcielono do armii niemieckiej około 250 tysięcy "nieetnicznych Niemców". Nie są to dane bardzo precyzyjne. Te urywają się jesienią 1943 roku. Potem jesteśmy zdani na szacunki polskiego ruchu oporu. Przy czym w mojej książce rozdzielam obywateli polskich będących członkami mniejszości niemieckiej od etnicznych Polaków. Polacy z Górnego Śląska w Wehrmachcie byli dużą grupą, ale procentowo była ona i tak o połowę mniejsza niż żołnierze z Rzeszy. Tam przez armię przewinęła się połowa męskiej populacji, czyli jedna czwarta całego społeczeństwa. Dla Górnego Śląska procent ten wynosi 13 do 15. Część mieszkańców Rejencji Katowickiej znalazła się z powodów formalnych poza volkslistą, część, szczególnie starszych, nie trafiła do wojska z powodów ekonomicznych. Jako robotnicy wykwalifikowani byli potrzebni do pracy w górnośląskim przemyśle ciężkim.

- Podpisanie volkslisty w Polsce źle się kojarzy. Wszyscy z filmów o okupacji wynieśliśmy przeświadczenie, że volksdeutsch to zdrajca. W Warszawie pewnie rzeczywiście niemal zawsze tak było, a w Katowicach i w innych miejscowościach przedwojennego polskiego Śląska?
- Volkslista w Warszawie była czymś zupełnie innym niż w Katowicach, choć zasady rasowe jej przyznawania były formalnie takie same, oparte na zasadach więzów krwi. Oznaczało to, że Niemcami mogą zostać tylko ci, w żyłach których płynie krew germańska. Tyle że na Górnym Śląsku przyjęto dla niemal całej ludności zasadę, że ma ona takie pochodzenie rasowe, które umożliwia nadanie jej obywatelstwa niemieckiego, choć pod odpowiednimi warunkami. Osoby należące przed wojną do mniejszości niemieckiej dostały bez zastrzeżeń grupę 1. i 2. DVL i obywatelstwo niemieckie. Największa część ludności - zwana grupą pośrednią, czyli Zwischenschicht - ze względów rasowych i etnicznych dostała DVL 3 i obywatelstwo warunkowo, na 10 lat. Jej posiadaczy mobilizowano jednak do armii niemieckiej. Zaledwie pięć procent uznano za grupę czwartą, nie dając jej obywatelstwa. Wreszcie poza volkslistą znaleźli się ci, których uznano za Polaków.

- Co różniło volkslistę na Śląsku i w Generalnym Gubernatorstwie?
- W GG inicjatywa w celu jej otrzymania niemal zawsze należała do zainteresowanego. Musiał on złożyć odpowiednią ankietę i był to zwykle przejaw kolaboracji. Na Górnym Śląsku był obowiązek składania tej ankiety i to pod karą. Jeśli ktoś się nie kwapił, miejscowy urzędnik najpierw nakłaniał do złożenia wniosku perswazją, ale jeśli to nie pomagało, stosowano środki represyjne - areszt ochronny, a w końcu obóz koncentracyjny. Mówiąc najprościej, na Górnym Śląsku volkslista była przymusowa.

- Tak samo jak służba w wojsku. Tylko jaki był - z punktu widzenia nazistowskiej Rzeszy - pożytek z żołnierza, który często, sądząc po cytowanych w pańskiej książce listach do domu, nie znał niemieckiego, bo mówił, pisał i myślał po polsku, czyli w praktyce gwarą śląską?
- Młode roczniki poborowych Ślązaków wychowane w II RP często albo nie znały niemieckiego wcale, albo rozumiały, ale nie umiały mówić. Ale to absolutnie nie eliminowało ich ze służby w Wehrmachcie. Kierowano ich natomiast na specjalne szkolenie rekruckie, dwukrotnie dłuższe od standardowego. Zwyczajnie szkolenie do złożenia przysięgi trwało w wojsku niemieckim jeden miesiąc. Nieznający niemieckiego byli przygotowywani przez dwa miesiące. Uczyli się go na poziomie podstawowym. Te zajęcia prowadzili zwykle cywile, często wykwalifikowani nauczyciele.

- Nawet najlepszy nauczyciel za dwa miesiące zbyt wiele nie nauczy...
- ... ale tyle czasu wystarczy, żeby za pomocą odpowiednich obrazków poznać podstawowe słówka i komendy wojskowe typu: załaduj, strzelaj, padnij, powstań, a ponadto określenia właściwości terenu itp. Ważną rolę w tym nauczaniu pełniły piosenki. W instrukcjach Oberkommando der Wehrmacht podkreślano, że nauka przebiega o wiele sprawniej, kiedy wojsko śpiewa proste piosenki żołnierskie, oczywiście po niemiecku.
- Zdarzało się podobno, że jadący do niemieckich koszar rekruci śpiewali w pociągu po polsku.
- Tak, ale tylko wtedy gdy jechali sami albo na przykład z jednym podoficerem, który przymykał na to oko. Wtedy śpiewali pieśni religijne typu "Serdeczna Matko, opiekunko ludzi", wojskowe w rodzaju "Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani a, nawet religijno-patriotyczne, łącznie z pieśnią "Boże, coś Polskę".

- W koszarach o śpiewaniu po polsku już pewnie mowy nie było.
- Mówienie i śpiewanie w języku polskim było surowo zabronione, co nie znaczy, że się nie zdarzało. Ale po okresie rekruckim żołnierzy Polaków kierowano do jednostek czysto niemieckich, by musieli porozumiewać się po niemiecku. Zwykle już po kilku miesiącach przynosiło to efekty. Ale słaba znajomość języka zwykle eliminowała śląskich Polaków ze służby w jednostkach pancernych czy artylerii. Mimo, że często mieli odpowiednie przygotowanie techniczne, trafiali prawie wyłącznie do piechoty. Żeby poprawić sytuację prowadzono od 1940 roku na całym obszarze Górnego Śląska przyspieszone kursy języka niemieckiego, trwające od 2 do 3 miesięcy. Wreszcie, kto podlegał obowiązkowi szkolnemu, chodził do niemieckiej szkoły. Ale nawet starsi uczniowie, z klas 6. czy 7., mieli okazję trafić do armii co najwyżej pod sam koniec wojny.

- Jak traktowano Polaków w armii niemieckiej? Byli żołnierzami drugiej kategorii?
- To zależy od poziomu dowodzenia. Na wyższym stopniu, dywizyjnym, armijnym czy Oberkommando der Wehrmacht był to żołnierz, którego należało specjalnie pilnować. Poświęcano im więc szczególną uwagę choćby przy kontroli korespondencji. Natomiast na poziomie jednostek frontowych, czyli plutonów i kompanii, Polacy cieszyli się dobrą opinią. Przełożeni pisali o nich, że są dobrymi żołnierzami. Często interweniowali, kiedy żołnierz miał obywatelstwo niemieckie i walczył za Rzeszę, ale jego rodzina nie i mogła zostać wysiedlona. Uważali to za absurd. Jak mówiłem, nie było zgody na mówienie po polsku, ale uważano, że wychowanie honorowego żołnierza wyklucza przezywanie go od Pollacken, a żartowanie z inelektualnych lub fizycznych ułomności paraliżuje wolę walki.

- W książce jest sporo zdjęć Polaków - w mundurach Wehrmachtu - pozujących do zdjęć z najbliższymi. Wygląda na to, że nie było to w środowisku piętnowane.
- Wynikało to m.in. z masowości zjawiska. Skoro w niektórych miejscowościach 15 procent populacji trafiało pod broń, to co dziesiąty, a może i co szósty mieszkaniec takiej wsi nosił niemiecki mundur. Wiadomo było, że to jest przymus. Nie znam ani jednego przypadku Polaka, który zgłosił się do armii niemieckiej ochotniczo. Obowiązkowe było także poruszanie się w mundurze. Trzeba też pamiętać, że ci żołnierze w czasie całej służby byli na tygodniowym urlopie w domu raz, zwykle po roku od powołania, góra dwa razy. Dla większości było jasne, że to może być pierwsze i jednocześnie ostatnie spotkanie z rodziną. Fotografowali się, bo chcieli bliskim zostawić pamiątkę. W zamian brali na front zdjęcie matki, siostry czy żony. W wielu rodzinach te zdjęcia w mundurach niemieckich są rzeczywiście jedynymi śladami po bracie, ojcu czy wuju, który zginął na wojnie.

- Śląscy czytelnicy będą pewnie ze szczególnym wzruszeniem czytać pisane gwarą listy z frontu, zwłaszcza wschodniego. Z wielu przebija taka śląska porządność. Żołnierze piszą o upominkach kupowanych żonom i dzieciom ze skromnego żołdu (1,2 marki na dzień) albo zapewniają, że nie korzystają z żołnierskich domów publicznych, jak niektórzy koledzy, bo przecież nie przestali kochać swojej Hejdli czy Wichty.
- Trzeba pamiętać, że żołnierz niemiecki w ogóle na terenach okupowanych czuł się obco, co szczegółowo opisali niemieccy historycy, a polski Ślązak czuł się osamotniony podwójnie, także w środowisku żołnierskim. Więc szczególnie w pierwszych miesiącach nostalgia pchała jego myśli do domu i rodziny. Sam znalazłem się w koszarach, oczywiście w zupełnie innych warunkach, nie w czasie wojny, rok po ślubie i pamiętam, jak tęskniłem, choć wiedziałem, że za miesiąc, półtora pojadę do domu. Oni wiedzieli, że być może dotrze tam już tylko, zwłaszcza w latach 1942-1944, wiadomość o ich śmierci. Ta porządność brała się też pewnie z ówczesnego śląskiego wychowania w środowisku konserwatywnym i katolickim. Co nie znaczy, że wszyscy się temu poddawali. Nie przesadzajmy. Któryś z żołnierzy pisze, że jak idą przez miasto, to machają do nich panienki, niestety, oficerowie nie puszczają do nich...

- Jak często Polacy dezerterowali z Wehrmachtu, uciekając do polskiego wojska?
- Żołnierze, którzy trafili do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie lub do Armii Polskiej w ZSRR (90 tysięcy Polaków, z czego ok. 50 tys. stanowili Ślązacy), to zwykle nie są klasyczni dezerterzy przechodzący na drugą stronę frontu i porzucający broń. Taka klasyczna dezercja ściągnęłaby represje na ich rodziny - rodziców i żony. Zwykle najpierw stawali się jeńcami i dopiero z obozu jenieckiego przejmowali ich polscy oficerowie łącznikowi. Przenoszono ich wtedy zwykle do obozów dla żołnierzy włoskich, żeby nie stali się ofiarą samosądów swych niemieckich kolegów, kiedy zadeklarują, że chcą przejść do Wojska Polskiego. Potem z reguły nadawano im fałszywą tożsamość, by uchronić ich od zemsty na wypadek, gdyby trafili - już jako żołnierze polscy - do niemieckiej niewoli.

- Jak zachowywały się władze niemieckie w sytuacji, gdy żołnierz ginął, a listonosz przynosił jego bliskim telegram z wiadomością o śmierci?
- Początkowo takie wieści rzeczywiście przynosił listonosz, ale potem przekazanie informacji o śmierci żołnierza brał na siebie szef miejscowej organizacji NSDAP. Otaczano rodziny nie tyle opieką materialną, ile raczej ideologiczną, w obawie przed szerzeniem się defetyzmu na zapleczu frontu. Najbardziej tragiczna była sytuacja rodzin, które - w przeciwieństwie do poległego żołnierza - nie miały 3. grupy volkslisty. Oprócz jednorazowej zapomogi, maksymalnie 200 marek, wdowy i dzieci nie otrzymywały żadnego zaopatrzenia po śmierci męża i ojca. Zwykle więc taka śmierć skutkowała niedostatkiem aż do końca wojny.

- Po wojnie, w PRL-u, Polacy - żołnierze Wehrmachtu byli represjonowani?
- Za służbę w wojsku niemieckim zasadniczo nie byli karani, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, ani Polacy, ani obywatele Rzeszy, jeśli tylko zostali pozytywnie zweryfikowani. Ta służba obciążała natomiast, kiedy kimś interesowało się Bezpieczeństwo lub próbował zrobić karierę zawodową. Wtedy mu często wyciągano wątek służby w niemieckiej armii. To był wygodny hak na każdego.

Fotografie udostępniło Wydawnictwo Literackie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska