Polscy dziennikarze, którzy przepadli bez śladu. Narazili się swoją pracą?

Blanka Aleksowska
Blanka Aleksowska
Byli cenieni za swoją pracę, robili karierę, ale pewnego dnia zniknęli bez wieści. Po latach wciąż nie wiadomo, co się z nimi stało i kto przyczynił się do ich zaginięcia. To historia kilkorga polskich dziennikarzy.

Zniknięcia i zagadkowe śmierci dziennikarzy na całym świecie nie należą niestety do rzadkich. W wielu krajach zawód ten pozostaje jednym z najbardziej niebezpiecznych, a prześladowania mediów są na porządku dziennym - szczególnie tam, gdy tropią one poważne afery w kręgach władz, nagłaśniają korupcję i uderzają w potężne grupy wpływu. Zdarza się to jednak również w bardziej demokratycznych częściach świata. Także w Polsce kilkoro dziennikarzy - nagle, niespodziewanie - przepadło bez śladu.

Najgłośniejszą taką historią do tej pory pozostaje zaginięcie Jarosława Ziętary. Młody dziennikarz śledczy “Gazety Poznańskiej” zniknął 1 września 1992 roku, dwa tygodnie przed swoimi 24. urodzinami. Choć od tego czasu mija w tym roku 31 lat, losy Ziętary nadal w dużej mierze pozostają niewyjaśnione. Wiadomo jednak, że był u progu życia, miał ambicje i pisał o największych skandalach tamtych lat. - To był początek największych afer alkoholowych, paliwowych i związanych z demobilem - mówił stacji TVN Piotr Talaga, wówczas także dziennikarz "Gazety Poznańskiej". To tropy, na które wpadł i chciała zwrócić uwagę młody Ziętara. Czy dlatego zginął?

Historię 24-latka zna dziś cała Polska. Ziętara stał się ikoną śledczego dziennikarstwa, które na całym świecie jest zdecydowanie jedną z bardziej niebezpiecznych ścieżek. W dniu zaginięcia mężczyzna wyszedł jak codzień po godzinie 8.40 do pracy w redakcji. Nie dotarł do niej jednak - prawdopodobnie został uprowadzony i zamordowany. Śledztwo w sprawie jego zniknięcia od początku było prowadzone w niekompetentny i niepoważny sposób. Nie badano wątków i wersji wydarzeń najbardziej prawdopodobnych, zgłębiano natomiast te, które nie miały większego sensu. Nie brano pod uwagę spraw, którymi zajmował się Ziętara, ani zeznań jego bliskich. Morderstwo z góry wykluczano. Być może, gdyby prokuratura i policja od razu zaczęły badać sprawę rzetelnie, sprawcy śmierci 24-letniego chłopaka ponieśliby konsekwencje. Ale sprawa Ziętary to nie jedyne tajemnicze zaginięcie w polskim światku dziennikarzy. Kilkoro innych również spotkały zagadkowe, złe losy.

Historia Lisowskiej

W tym samym roku, w którym zniknął Jarosław Ziętara, w niejasnych okolicznościach przepadła także 32-letnia dziennikarka z Łodzi, Iwona Mogiła-Lisowska. Prokuratura Rejonowa Łódź-Bałuty blisko 20 razy umarzała i wznawiała śledztwo w tej sprawie. Rodzina Iwony interweniowała też w Ministerstwie Sprawiedliwości, ale to również nie przyniosło żadnych efektów. Do dziś nie wiadomo, co ją spotkało.

Rankiem w dniu zaginięcia Iwonę odwiedził jej ojciec. Mieli spotkać się ponownie tego dnia, wieczorem - Iwona miała przyjechać do ich rodzinnego domu.

Co wiadomo, to fakt, że koło godziny 16. Iwona wraz z mężem przyjechała do sklepu rybnego, w którym pracowała jej matka, aby odebrać klucze. Jednak na umówione wieczorne spotkanie kobieta już nie przybyła. Następnego dnia rano ojciec przyjechał do córki, ale zastał w domu tylko swojego zięcia. Mężczyzna powiedział, że Iwona nie wróciła na noc do domu. Początkowo wspólnie uznali, że najpewniej została dłużej w pracy, co zdarzało się już wcześniej. Później jednak mąż Iwony wyznał, że nieoczekiwanie wyjechała na tydzień do Niemiec. Mimo niepokoju i wątpliwości, ojciec kobiety uwierzył w nagłą podróż, przez co nie zgłosił zaginięcia od razu. Zrobił to dopiero 9 dni później - 19 listopada 1992 roku.

Po powiadomieniu policji o zaginięciu córki, mężczyzna postanowił także wszcząć poszukiwania na własną rękę. Sam udał się do Niemiec, by ją odnaleźć. Niestety, bez najmniejszego rezultatu. Na przestrzeni lat w rozmowach z mediami i śledczymi podkreślał, że nie wierzy, by córka nagle opuściła kraj bez żadnego pożegnania. Zdecydowanie zaprzeczał, jakoby Iwona mogła uciec, opuszczając rodziców bez żadnej wieści i wyjaśnienia.

Zobacz też: Zbrodnia doskonała? To zaginięcie kobiety w ciąży wstrząsnęło Polską. "Pewna osoba zabrała tę tajemnicę do grobu"

Sprawa stawała się coraz bardziej podejrzana. Z domu Iwony i jej męża, poza nią samą, zniknęły także jej rzeczy osobiste i ubrania, oraz dywan, który znajdował się w jadalni. Później wszystkie te przedmioty znaleziono - były zakopane na terenie działki.

Poza tym nie odnaleziono żadnych innych tropów potwierdzających czy to śmierć dziennikarki, czy życie w innym miejscu. Nie odkryto śladów zabójstwa kobiety. Mimo to, po 11 latach poszukiwań, ojciec Iwony Mogiły-Lisowskiej wystąpił do sądu o uznanie jej za zmarłą. Decyzja zapadła w 2005 roku, a jako datę śmierci kobiety przyjęto 31 grudnia 2002 r.

Dwiema najbardziej prawdopodobnymi wersjami wydarzeń było zabójstwo dokonane przez męża lub przez ludzi, którym Iwona Mogiła-Lisowska mogła narazić się, wpadając na trop jakiejś afery. Ciała kobiety nie odnaleziono, mimo przeszukania i przekopania całej działki małżeństwa. Nie było także możliwości, by dowieść, że to małżonek dziennikarki stoi za jej zaginięciem. Brakowało dowodów na cokolwiek. Sprawa do tej pory pozostaje wielką zagadką.

Tropiła afery, sama przepadła

Podobny los spotkał toruńską dziennikarkę śledczą “Nowości”, Aleksandrę Walczak. 52-latka - spełniona, ceniona i zasłużona w swoim zawodzie - nazywana była przez kolegów kobietą “od zadań specjalnych”. Jej działalność doprowadziła do ujawnienia szeregu przekrętów i zatrzymania wielu przestępców. Czy właśnie to przypłaciła życiem?

Kobieta zaginęła 12 marca 2004 roku. Mieszkała w Małym Rudniku pod Toruniem. Wracała tego dnia do domu z urlopu w Szczyrku, gdzie wypoczywała wraz z synem Danielem i jego kolegą. Miała wiele życiowych planów: chciała napisać kolejną książkę, przeprowadzić się bliżej miasta, a także rozwieść się z mężem. Tuż przed wyjazdem złożyła pozew rozwodowy.

Feralnego dnia przed godziną 18. cała trójka - jadąc dwoma samochodami - rozpoczęła trasę ze Szczyrku do Torunia.

- Mama wyruszyła w drogę powrotną własnym autem nieco wcześniej niż ja. Dogoniłem ją gdzieś w okolicach Siewierza i zgodnie z naszą wcześniejszą umową, zadzwoniłem na komórkę, pytając, czy zatrzymujemy się na jakiś posiłek. Mama stwierdziła, że nie jest głodna, więc wyprzedziłem jej samochód, zamrugałem światłami, wyrwałem do przodu i tyle ją widziałem...

- wspominał w rozmowie z mediami syn dziennikarki.

Ostatni raz Aleksandra Walczak kontaktowała się z synem ok. godziny 23:30, gdy ten był już w swoim domu, w Papowie Toruńskim. Kobieta przekazała mu, że mija właśnie jego miejscowość i kieruje się w stronę swojego domu. Następnego dnia chłopak próbował skontaktować się z matką, ale bez efektu. Cały dzień nie odbierała telefonu. Kolejnego dnia - już w poniedziałek - dziennikarka nie stawiła się w pracy. Wówczas zgłoszono jej zaginięcie.

Kilka dni później, na dworcowym parkingu odkryto porzucone auto zaginionej. W czarnej skodzie fabii znajdowały się rzeczy kobiety, jej ubrania, narty, buty narciarskie i cały bagaż. Brakowało jednak kluczyków do auta, jej telefonu komórkowego oraz dokumentów. Sprawdzono konto bankowe kobiety - od dnia zaginięcia nie przeprowadzono na nim żadnej operacji, nie pobrano z niego środków. Co zastanawiające przy "mokrej" pogodzie, samochód pokryty był kurzem, znajdowały się na nich obce włosy i odcisk palca. Wskazywało to na porzucenie pojazdu. Ale co stało się z jego właścicielką?

Podobnie jak w sprawie Jarosława Ziętary, tu również policja zlekceważyła sprawę. Miejscowość, w której mieszkała dziennikarka, przeszukano powierzchownie, niedbale. Nie próbowano ustalić lokalizacji telefonu komórkowego, nie zabezpieczono żadnych nagrań z monitoringu w mieście. Wiadomo jednak, że kobieta dojechała do Rudnika. Dopiero późniejsze poszukiwania nabrały tempa i zaangażowania, ale bezskutecznie - nigdy nie udało się ustalić, co stało się z 52-latką.

Czy Aleksandra zginęła przez tematy, które poruszała, czy też z rąk wściekłego męża? Ten od początku zachowywał się podejrzanie. Nie zgodził się na badanie wariografem, tłumacząc to problemami zdrowotnymi. Nie brał udziału w poszukiwaniach, nie wykazywał zainteresowania losami kobiety, natomiast bardzo szybko poczynił kroki w kierunku przejęcia prawa do dysponowania ich wspólnym majątkiem oraz autem żony. Brakowało jednak dowodów na to, że to on zrobił jej krzywdę.

Dziennikarka naraziła się swoją pracą wielu ludziom. Była bezkompromisowa, dociekliwa, miała mocny charakter. Miała poczucie misji. Przez kolegów nazywana była “Pistoletem”. Zajmowała się głośnymi kryminalnymi sprawami na terenie Polski, m. in. relacjonowała proces zabójców ks. Jerzego Popiełuszki, a także sprawę “króla mafii węglowej”, Edwarda S. Za sprawą jej śledztw rozbito gang terroryzujący okolicznych restauratorów. Część osób, którym zaszkodziła swoimi tekstami, do dziś pozostaje jednak na wolności.

Zobacz także: Nierozwiązane i tajemnicze sprawy to specjalność tych policjantów. Tak pracuje poznańskie Archiwum X!

W toku poszukiwań pojawiało się wiele pogłosek, plotek i wersji wydarzeń, spośród których nie wszystkie zweryfikowano. Przygotowywano profil psychologiczny potencjalnych sprawców i przypuszczano, że porzucili oni auto dziennikarki na dworcu, by upozorować jej wyjazd. Bliscy kobiety nie wierzą jednak w ucieczkę i pozostawienie rodziny bez wieści. Aleksandra doczekała się właśnie wnuka, co bardzo ją uszczęśliwiło. Pozostawały jej dwa lata do emerytury, podczas której mogła poświęcić się różnym planom. Ani ucieczka, ani samobójstwo, nie miały sensu. Sprawa zniknięcia odważnej dziennikarki Aleksandry Walczak pozostaje niewyjaśniona do dziś.

Sprawa z finałem

Wyjątkowo rozwiązaniem zakończyła się jednak niedawno sprawa zaginięcia sanockiego dziennikarza Marka Pomykały. Mężczyzna zaginął 25 lat temu. Jak się okazało - został zamordowany.

30 kwietnia 1997 roku Marek wyszedł z domu do kiosku. I zniknął. Jego auto - fiata - znaleziono przed wjazdem na tamę w Solinie. W baku nie było paliwa.

Poza tym informacji było bardzo niewiele. Sprawiało to, że wielokrotne śledztwa w sprawie zaginięcia mężczyzny były umarzane. Podejrzewano, że dziennikarz mógł popełnić samobójstwo. Większość poszlak wskazywała jednak zdecydowanie na udział osób trzecich. Jako podejrzanego typowano byłego milicjanta, Tadeusza P. I to właśnie on - w listopadzie 2022 roku - został zatrzymany pod czterema zarzutami dotyczącymi zabójstwa Pomykały.

Po 25 latach ojciec dziennikarza dowiedział się, co spotkało jego syna. To głównie dzięki jego determinacji i nieustępliwości, zagadka najprawdopodobniej zostanie rozwiązana. W 2020 roku na polecenie Ministerstwa Sprawiedliwości wrócono do sprawy i ustalono sprawstwo byłego funkcjonariusza MO.

Według śledczych, dziennikarz miał zostać uduszony, a jego ciało zatopione w Jeziorze Solińskim. To także jednak tylko hipoteza, bo zwłok nie odnaleziono. P. miał jednak wyraźny motyw - Marek Pomykała zajmował się sprawą jego przestępstw. Chodzi o wydarzenia z 1985 roku, kiedy to ówczesny milicjant wracał pijany z kasyna. Pod Leskiem spowodował wypadek, w wyniku którego zginął 40-letni Edward Krajnik. Świadkowie zdarzenia widzieli, jak Tadeusz P. kazał swoim podwładnym przewieźć na miejsce zdarzenia swojego ojca, który potwierdził, że… to on kierował samochodem. Milicjant Krzysztof Pyka, który nie chciał podpisać się pod protokołem z nieprawdziwą wersją wypadku, także zaginął. Po dwóch tygodniach wyłowiono jego ciało z jeziora. I tego zabójstwa dotyczy kolejny z zarzutów stawiany Tadeuszowi P.

Oprócz zabójstwa kolegi z milicji i dziennikarza, P. oskarżony jest także o usiłowanie zabójstwa swojej żony, którą próbował otruć kilka lat temu. Czwarty, ostatni zarzut, dotyczy posiadania narkotyków. Od listopada 2022 roku Tadeusz P. - pomimo zażaleń swojego adwokata - przebywa w areszcie. Wszystko wskazuje na to, że sprawa zabójstwa 29-letniego Marka Pomykały znajdzie wreszcie swój finał.

Większość z nich już nie żyje, bo dostali najsurowszą z możliwych kar - karę śmierci. Seryjni mordercy, bo o nich mowa, jeszcze nie tak dawno grasowali w Polsce. Zabijali z zimną krwią nie tylko kobiety, czy mężczyzn, ale i dzieci. Znany w Poznaniu morderca-nekrofil już jako nastolatek podglądał sekcje zwłok, jego fantazja doprowadziła do okropnych czynów, jakich się dopuścił. Znany jako "Władca Much" zabijał prostytutki, których poćwiartowane ciała trzymał w domu. Zobacz najsłynniejszych seryjnych zabójców w Polsce.Przejdź dalej -->

Nekrofil z Poznania, "Władca Much", "Skorpion"... Ci seryjni...

Obserwuj nas także na Google News

od 16 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Polscy dziennikarze, którzy przepadli bez śladu. Narazili się swoją pracą? - Głos Wielkopolski

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska