Polscy męczennicy zostali beatyfikowani w Peru

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Ojciec Michał i ojciec Zbigniew pracowali w peruwiańskich Andach. W chwili śmierci obaj dopiero przekroczyli trzydziestkę.
Ojciec Michał i ojciec Zbigniew pracowali w peruwiańskich Andach. W chwili śmierci obaj dopiero przekroczyli trzydziestkę. Fot. Archiwum Franciszkanów Kraków
Franciszkanów Michała Tomaszka i Zbigniewa Strzałkowskiego zamordowali w 1991 r. terroryści Świetlistego Szlaku. Obaj zostali ogłoszeni męczennikami za wiarę.

Męczeńską śmierć ponieśli 9 sierpnia 1991 roku. Po mszy św. ojcowie Zbigniew Strzałkowski i Michał Tomaszek zostali oddzielnie wyprowadzeni przez napastników z klasztoru. Na ich wyraźną prośbę bojownicy tzw. Ludowego Wojska Partyzanckiego pozwolili zostać w kaplicy trzem franciszkańskim postulantom (kandydatom do zakonu). Wraz z ojcami z własnej woli poszła siostra zakonna Berta Hernandez. Całej trójce partyzanci Świetlistego Szlaku kazali wsiąść do samochodu. Przed przekroczeniem mostu prowadzącego do Cochabamba siostra została brutalnie wyrzucona z auta, a samochód pojechał do miejsca zwanego Pueblo Viejo, niedaleko cmentarza. Most spalono. Następnie ojciec Michał został zabity strzałem w tył głowy. Ojciec Zbigniew dostał dwie kule - w kręgosłup i w głowę. Razem z nimi zginął także burmistrz Pariacoto schwytany i wciągnięty przez terrorystów do samochodu po drodze (w Pariacoto mieściła się stacja misyjna, w której pracowali polscy franciszkanie). Na ciele ojca Strzałkowskiego zamachowcy zostawili kartkę ze swoistym uzasadnieniem wyroku: „Tak umierają sługusy imperializmu”. Pogrzeb zakonników odbył się w Pariacoto 12 sierpnia 1991 roku. W miejscu zbrodni ludzie ustawili krzyż z napisem: „Zbigniew, Michał - Pokój i Dobro”.

To są męczennicy

Jeszcze zanim oficjalnie wypowiedział się w tej sprawie Kościół, ojców Michała i Zbigniewa zaczęto nazywać w Pariacoto i w okolicy męczennikami miłości. Zbigniew jest przez miejscowych Indian uważany za patrona chorych, a Michał za opiekuna dzieci. Episkopat Peru uznał śmierć misjonarzy za męczeńską i skierował prośbę o beatyfikację jeszcze do papieża Jana Pawła II. Ponieważ kościelne młyny mielą wolno, dekret potwierdzający ich męczeństwo wydał dopiero papież Franciszek.

Co zdecydowało, że uznano ich za męczenników za wiarę? A może byli tylko niewinnymi ofiarami terrorystycznej zbrodni, jakich wiele na sumieniu ma maoistowski Świetlisty Szlak? Odpowiedzi na te pytania szukali prowadzący proces beatyfikacyjny. Do pozytywnego rozstrzygnięcia - obok wielu peruwiańskich wiernych - przyczynił się być może sam przywódca Świetlistego Szlaku Abimel Guzman, który wydał rozkaz zabicia polskich księży, a sam został w tym samym 1991 r. złapany.

Miejscowy biskup zapytał go wprost: Dlaczego zabito franciszkanów? „Bo głosili wiarę” - odparł Guzman. „Przez nas, komunistów, religia była traktowana jako opium dla ludu. Ci Polacy ciągle powtarzali słowa „pokój” i „dobro” (pozdrowienie to wprowadził wśród swoich zakonnych braci sam św. Franciszek - przyp. red.), a my chcieliśmy robić rewolucję przez przemoc” - dodał.

„Terroryści zamordowali ich, bo twierdzili, że poniżają lud, rozdając żywność pochodzącą od imperialistów - zeznawała w czasie procesu beatyfikacyjnego ocalona siostra Berta Hernandez. - Oni uważali, że działania ewangelizacyjne i charytatywne usypiają lud, przez co masy nie podejmują zrywu rewolucyjnego.

Według swojej obłąkanej logiki terroryści mieli rację. Misjonarze, którzy nie dość, że mówią o Panu Jezusie i o miłości bliźniego, to jeszcze budują wodociągi, kanalizację, instalują w niezelektryfikowanej wsi agregat prądotwórczy, wreszcie sprowadzają lekarzy i pielęgniarki, by leczyli chorych i uczyli profilaktyki związanej z atakującą ludzi cholerą, tępili ostrze rewolucji. W dodatku im samym trudno było zarzucić, że są wysłannikami imperialistów, bo bogaci nie byli.

Zabójcy mieli prawdopodobnie jeszcze jeden motyw. Zamordowanie kapłanów było swoistą demonstracją siły. Terroryści próbowali pokazać, że skoro mają odwagę podnieść rękę na lokalne moralne autorytety, to oznacza, że są gotowi sięgnąć także po władzę w Peru.
Misja w Andach

Obaj zakonnicy pochodzili z krakowskiej prowincji franciszkanów, obaj też odbyli nowicjat w sanktuarium św. Anny w Smardzewicach. Krakowscy mnisi w Peru prowadzą misję od 1988 r. Zbigniew przyjechał do Ameryki Południowej w listopadzie tegoż roku, Tomasz - w lipcu 1989. Byli pierwszymi misjonarzami, którzy rozpoczęli pracę w położonym w Andach Pariacoto.

To specyficzne miejsce w wysokich górach. Parafia franciszkanów liczyła 73 wioski (niektóre maleńkie, liczące raptem 20 osób). Przez lata nie było tu na stałe żadnego księdza. Jeśli już w ogóle kapłan tutaj przyjeżdżał, to raz do roku na fiestę (czyli parafialne święto, coś w rodzaju naszego odpustu albo kiermaszu), ale bardzo brakowało go na co dzień.

Nic dziwnego, że ludzie przesadnie się Panu Bogu nie narzucali. Wielu zapomniało o Kościele, stając się z czasem ofiarami sekt. I nagle pojawili się franciszkanie z Polski i po prostu byli. Odwiedzali ich w domach, spędzali z nimi czas, rozmawiali.

- Zamknięci ludzie gór właśnie to sobie cenią - podkreśla jeden ze współbraci męczenników. - Wielu z nich wciąż ich pamięta i wspomina nie tyle to, co mówili w kazaniach, ale że byli u nich w domu, rozmawiali, pomagali w codziennym życiu.

Swoich zmarłych braci wspomina o. Jarosław Wysoczański. Był razem z nimi w Pariacoto. Prawdopodobnie uniknął śmierci tylko dlatego, że w czerwcu 1991 roku pojechał na kilkutygodniowy urlop do Polski.

- Do Pariacoto przyjechaliśmy nie jako misjonarze, którzy operowali jakimiś wielkimi pieniędzmi - mówi. - Zerwaliśmy z koncepcją misjonarza, który ma worek pełen dolarów. Przyjechaliśmy jako ubodzy i przez to ubóstwo byliśmy bardzo blisko ludzi. To jeden z pierwszych elementów, który bardzo zbliżył nas do nich. Ojciec Jarosław podkreśla, że Zbyszek z Michałem realizowali to, co św. Franciszek napisał w regule zakonu: że bracia, którzy znajdują się wśród niewierzących, po pierwsze powinni żyć z nimi w pokoju i po chrześcijańsku, a dopiero po czasie, gdy dojdą do przekonania, że taka jest wola Boża, mogą zacząć głosić Słowo Boże. Czyli najpierw powinno być życie, a potem przepowiadanie. Okazało się, że siła franciszkanizmu polega właśnie na byciu z ludźmi na takim poziomie, na jakim ci ludzie żyją.
Każdego z męczenników ojciec Jarosław zapamiętał inaczej.

- Ojciec Michał miał zaledwie 31 lat, gdy zginął. Był taką „mamą”, człowiekiem o dużej wrażliwości. Bardzo kochał młodzież i dzieci - opowiada. - Chodził po Pariacoto od domu do domu i przekonywał rodziców, że to jest ważne, aby dzieci przyszły w niedzielę do kościoła, na wspólną modlitwę, na katechezę. W kościele przygotował im specjalne miejsce - rozsunął ławki i położył maty, by wszystkie dzieciaki się zmieściły. Śpiewał z nimi, tańczył, uczył uczestniczenia w mszy św. i katechizmu. Spędzał z nimi po trzy, cztery godziny w niedzielę po południu. Miał wielki dar poświęcania czasu dla młodzieży.

Starszy z dwóch franciszkanów, ojciec Zbigniew, w momencie śmierci miał 33 lata.

- Charakteryzował się dużą racjonalnością. To był umysł ścisły, filozoficzny - wspomina o. Jarosław. - W sytuacji, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, najpierw dogłębnie go studiował, zastanawiał się, jakimi środkami dysponujemy, myślał, z kim byśmy mogli współpracować, a potem realizował projekt.

Takie nastawienie do życia współgrało z metodą pracy stosowaną w duszpasterstwie na misjach w Ameryce Południowej: zobaczyć, ocenić i działać.

- On był ciekawy tej rzeczywistości, w której żył - dodaje o. Jarosław. - W jego pokoju leżały książki o minerałach, publikacje dotyczące geografii itp.

Misjonarz przyznaje, że blisko pół wieku temu ojcowie mieli o tyle ułatwione zadanie w dotarciu do młodych Indian, że w Pariacoto nie było światła, żadnych rozrywek, a często jedyną atrakcją była Eucharystia na misji. Ojcowie mieli generator prądu i telewizor, wieczorami wyświetlali dla mieszkańców filmy. - Dzisiaj to się wszystko zmieniło, bo jest światło, dyskoteki - mówi.

Franciszkanie nadal prowadzą działalność w Pariacoto. Pracują też w Limie i w Chimbote (w tej ostatniej miejscowości odbyła się uroczystość beatyfikacji).
Kto ich zamordował

Świetlisty Szlak, organizacja, która zabiła polskich zakonników, rozpoczęła działalność pod wodzą uniwersyteckiego wykładowcy filozofii Abimela Guzmana w roku 1969. Jej członkowie zapatrzyli się w kubański sukces Ruchu 26 Lipca Fidela Castro. - Rok później Świetlisty Szlak oddzielił się od Komunistycznej Partii Peru, by realizować doktrynę Guzmana - mieszankę marksizmu, leninizmu i maoizmu. Dekadę później - wiosną 1980 roku - w czasie tajnych spotkań w Ayacucho został powołany Dyrektoriat Rewolucyjny, zaś bojownicy Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso) otrzymali rozkaz rozpoczęcia walki zbrojnej. Utworzono szkołę wojskową, w której przeszkolenie militarne i ideologiczne przechodzili ci, których zadaniem miało być wyzwolenie Peru spod kapitalistycznego jarzma. W maju tego samego 1980 roku senderyści w przededniu głosowania w wyborach prezydenckich spalili karty do głosowania i urny w niewielkiej miejscowości Chuschi. Akcja ta - pierwszy akt terroru dokonany przez tę organizację - została zbagatelizowana przez władze i media. Niesłusznie. Symbolem rewolucyjnych zamiarów Świetlistego Szlaku stała się spektakularna akcja wieszania na latarniach psów przeprowadzona w grudniu 1980 w stolicy kraju, Limie. Zwierzętom, które miały symbolizować kapitalistów, podrzynano gardła lub rozcinano je jak tusze wieprzowe. Ociekające krwią psy opatrzono tabliczkami. „Tak giną zdrajcy”, „Śmierć sprzedawczykom” - czytali Peruwiańczycy, którzy przemogli się i podeszli do latarni bliżej. Rok później Świetlisty Szlak przeprowadził w różnych miejscach Peru ponad tysiąc akcji terrorystycznych.

Szacuje się, że Świetlisty Szlak ma na sumieniu kilkadziesiąt (nie mniej niż trzydzieści) tysięcy ofiar. Jego bojownicy próbują aktów terroru także w XXI wieku. Między innymi w październiku 2008 roku w regionie Huancavelica partyzanci zaatakowali wojskowy konwój z materiałami wybuchowymi i bronią. Zginęło 12 żołnierzy i siedmiu cywili, 7 października 2012 roku rebelianci przeprowadzili atak na trzy śmigłowce w centralnym regionie Cusco.
Proces beatyfikacyjny obu franciszkanów rozpoczął się niedługo po ich śmierci - w 1996 roku. W 2002 roku zakończył się proces na szczeblu diecezjalnym. Dokumentacja została przesłana z Peru do Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w Rzymie. W 2011 r. ukończono opracowywanie kluczowego dokumentu procesu beatyfikacyjnego.

Szacuje się, że w mszy beatyfikacyjnej, która została odprawiona w sobotę na stadionie w Chimbote, wzięło udział ponad 20 tys. osób. Do Peru wybrało się z Polski ok. 200 osób, w tym najbliżsi krewni zamordowanych misjonarzy, a także przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski i przedstawiciele zakonu franciszkanów. Obecni byli ordynariusze diecezji, z których pochodzili męczennicy (z Bielska-Białej i z Tarnowa).

Razem z polskimi franciszkanami na ołtarze zostanie wyniesiony włoski ksiądz Alessandro Dordi, zabity kilkanaście dni później także przez Świetlisty Szlak w tej samej peruwiańskiej diecezji, sto kilometrów od Pariacoto. Jego również papież Franciszek uznał za męczennika.

Ojciec Dordi przyjechał do Peru już w latach siedemdziesiątych, choć początkowo chciał być misjonarzem w Afryce. Był dla młodych Polaków kimś w rodzaju mistrza i przewodnika po duszpasterstwie w indiańskich wioskach. Kiedy dowiedział się o śmierci o. Michała i o. Zbigniewa, miał powiedzieć: „Następny będę ja”. Nie pomylił się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska