Polski student wrogiem publicznym nr 1 w Czechach

kolaż: Tomek
kolaż: Tomek
Główny bohater tej historii to Dariusz S., 28-latek z Oświęcimia. W ciągu kilku miesięcy polski student Uniwersytetu w Brnie stał się w Czechach wrogiem publicznym numer 1.

Maturę zdał w miejscowym technikum telekomunikacji ("nie nauczyłem się tam dosłownie niczego" - wszystkie cytaty pochodzą z bloga Dariusza S.).

Potem były studia filologii czeskiej w Akademii Techniczno-Humanistycznej w Bielsku-Białej ("Wspominam ją miło, dzięki tamtejszym pedagogom złapałem bakcyla filologii czeskiej"). W 2005 roku dostał pierwszy raz stypendium ministra edukacji za osiągnięcia naukowe i wyjechał na studia do Brna.

Studiował języki słowiańskie i polonistykę. Jego kariera naukowa zakończyła się definitywnie 19 października prawomocnym wyrokiem za zniszczenie 33 zamków drzwiowych na uczelni. Czeska policja prowadzi kolejne śledztwo przeciwko niemu za groźby spalenia uczelni i zabicia wykładowców ("Nienawidzę Czechów i języka czeskiego. Żałuję, że wybrałem ten kierunek studiów"). A czeskie media okrzyknęły go drugim Andersem Breivikiem.

Z Czechofila - Czechofob

Już po roku studiów w Bratysławie Dariusz z czechofila, czyli Polaka życzliwie zainteresowanego czeską kulturą i językiem, stał się czechofobem. Na forach internetowych o naszym południowym sąsiedzie anonimowo zamieszczał wpisy ostro polemizujące z dość powszechnym obrazem dobrodusznego i wesołego narodu piwoszy.

- Chodziło mi o ośmieszenie bezkrytycznego podejścia do tego kraju na wszelkich forach dyskusyjnych. Ośmieszenie narzekania na Polskę i przedstawiania Czech jako raju na ziemi - mówi Dariusz S. Student udzielał się też na forach swojej czeskiej uczelni. - Niby-wykształceni studenci powtarzają tam bezkrytycznie tendencyjne informacje z czeskich mediów. Robią wszystko, żeby ośmieszyć polską zaściankowość i utrwalić stereotyp Polaka jako fanatyka religijnego!

Na uczelni nie był lubiany. On sam uważa, że to przez jego poglądy, które kompletnie nie pasowały do tego środowiska. ("Jestem przeciwny przywilejom dla homoseksualistów, polityce wielokulturowości czy legalizacji narkotyków. Na studiach humanistycznych, pełnych feministek i lewaków, coś takiego to zbrodnia. Taki ktoś jak ja jest nazistą"). Stracił też szacunek dla uczelni i studiowania ("Jak wyglądają stypendia zagraniczne? Chlanie, seks, brak obowiązków. Konferencje naukowe polegają na odczytywaniu nikomu niepotrzebnych referatów. Podczas odczytu większość osób śpi, odsypia imprezę z dnia poprzedniego").

Polski student studiów polonistycznych w Brnie nie skończył. Nie zaliczył jednego z egzaminów ostatniej sesji w lutym 2010 roku, bo przedstawił referat z plagiatem, przepisany częściowo z internetu ("Fakt, część referatu odpisałem. Nie chciało mi się starać u doktoranta, którego szczytem możliwości jest powiedzenie: - Przynieście referaty na koniec semestru"). Mimo tego wyznania Dariusz S. uważa, że potraktowano go niesprawiedliwie, bo zgodnie z zasadami oceniania na uniwersytecie referat stanowił najwyżej 10 procent ogólnej punktacji przedmiotu. Resztę zaliczył.

- Tak naprawdę referaty przepisuje 80-90 procent studentów - mówi Dariusz S. - U normalnego wykładowcy nie pozwoliłbym sobie na coś takiego. Czułem niesprawiedliwość, widząc, jak inni studenci przez lata nie robią kompletnie nic, a jakoś ich przepuszczają z litości. Ja przez pięć semestrów świetnie się uczyłem, wykonywałem prace nadobowiązkowe. Nie wyszła mi jedna rzecz. I to był koniec.

W czerwcu 2010 roku Dariusz S. złożył podanie o studia doktoranckie na filologii słowiańskiej Uniwersytetu Masaryka w Brnie, miał bowiem dyplom polskiej uczelni. Został wezwany na egzamin doktorancki, na którym przedstawił swoją koncepcję pracy doktorskiej.

Zamierzał analizować zmiany w języku na tle zmian społecznych i gospodarczych w obu krajach, ze szczególnym uwzględnieniem przestępczości gospodarczej i przestępczości nieletnich. Komisja egzaminacyjna odrzuciła jego wniosek. ("To pajace, wyśmiali pomysł! Kazali mi pisać na podstawie staro-cerkiewno-słowiańskiego. Wygląda na to, że naukowcy są zbyt tępi, aby pojąć tę koncepcję"). Odrzucone podanie o studia doktoranckie miały być według S. kulminacją procesu szykan i poniżania go na uczelni.

- Nie zostałem przyjęty jako pierwszy i jedyny w historii tego kierunku - mówi Dariusz S. - Tam przyjmują wszystkich chętnych, nawet osoby nie znające czeskiego.

Kupa w dziekanacie

W lipcu 2010 roku ktoś w budynku filologii zakleił kilka zamków drzwiowych. Kierownik zakładu polonistyki, gdzie studiował S., dr Roman Madecki, zaczął zwracać na niego szczególną uwagę i czytać wpisy na blogu niepokornego studenta.

Choć sprawcy dewastacji nie znaleziono, Dariusz S. napisał w internecie, że to jego dzieło. Dziś twierdzi: była to specjalna prowokacja z jego strony. Z tym wandalizmem nie ma nic wspólnego i może to udowodnić, bo był wtedy na wyborach prezydenckich w Polsce. Chciał natomiast sprowokować szefa polonistyki, żeby ten zawiadomił policję. S. mógłby go skompromitować, dowodząc, że podejrzenia są wyssane z palca.

W nocy z 6 na 7 stycznia tego roku w budynku filologii Uniwersytetu Masaryka w Brnie ktoś znowu zakleił 33 zamki drzwiowe, powodując 15 tys. koron szkody (ok. 2,5 tys. zł). Władze uczelni uznały S. za wroga publicznego. W instytucie filologii wywieszono na ścianach jego fotografie. Z napisem, że na jego widok należy natychmiast wzywać policję. Po śledztwie w akcie oskarżenia prokurator dopisał do listy zarzutów posmarowanie zjełczałym masłem klamki w gabinecie znienawidzonego wykładowcy, niszczenie mienia uniwersytetu w toaletach i podłożenie dwóch petard, które wybuchły bez większej szkody pod drzwiami sekretariatu i gabinetu naukowca.

Przed sądem miejskim w Brnie troje świadków, pracowników uczelni i studentów, zeznało, że widzieli Polaka w miejscach zdarzeń. Oskarżony nie przyznał się do winy ("Świadkowie kłamali dla lepszej oceny albo kariery"). Sam jednak potwierdza na blogu, że był tego dnia na uczelni. W szybie wentylacyjnym, w kilku miejscach pod szafami podrzucił około 40 przedziurawionych puszek z sardynkami i szprotkami. Z takich ładunków już po kilkunastu godzinach zaczyna się wydobywać okropny smród. Oddał też stolec pod gabinetem kierownika zakładu filologii polskiej ("To zemsta za wyśmiewanie się ze mnie i z moich polskich wykładowców").

Sąd miejski w Brnie uznał Dariusza S. za winnego zarzutów i wymierzył mu karę pół roku więzienia w zawieszeniu na 1,5 roku. Przez półtora roku zakazał mu się też zbliżać do budynków Uniwersytetu Masaryka ("Proces był farsą. Sędzia odrzucał moje pytania do świadków, moje wnioski dowodowe. Podczas składania wyjaśnień przeze mnie ostentacyjnie rozmawiał z prokuratorem albo protokolantką. Kiedy chciałem zadawać pytania świadkom, mówił: Proszę nie męczyć świadków").

19 października odbyła się rozprawa apelacyjna w sądzie okręgowym w Brnie, który podtrzymał wyrok pierwszej instancji. Prezydent Republiki Czeskiej Vaclav Klaus odrzucił prośbę o ułaskawienie. Zgodnie z prawem Polak jest winny. Skazała go też czeska opinia publiczna. O sprawie polskiego studenta pisały chyba wszystkie czeskie gazety. W tabloidach przedstawiono go wręcz jako psychopatę.

Śnię, że morduję

Dariusz S. wrócił do Polski i czeka na rozpatrzenie swojego wniosku o dotację z urzędu pracy na rozpoczęcie działalności gospodarczej. Prowadzi wydawnictwo, chce publikować przygotowywane przez siebie słowniki.

Na razie w internecie umieścił 20 pozycji, w tym poradnik dla studentów na stypendiach zagranicznych. Czeski sąd skazał go na więzienie w zawieszeniu, ale nakazał mu także zapłacenie 4 tys. koron opłat i zwrot uczelni 15 tys. zł za zniszczone zamki. Nie zapłacił. Twierdzi, że go nie stać. Siedzi więc w domu i obawia się wizyty policji, która deportuje go do Republiki Czeskiej. On sam do Czech już nie chce jeździć.

W październiku pisał o swoich myślach samobójczych. Teraz znowu walczy. Z uczelnią, czeskim sądownictwem i właściwie wszystkimi Czechami. Wykorzystuje internet, żeby pisać o swoich racjach i swojej wersji wydarzeń. Na swoim blogu obraża przeciwników, krytykuje, drwi i wyśmiewa układy panujące na uczelni i przebieg procesu.

Kilka dni przed swoją rozprawą apelacyjną zamieścił jednak wpis, który nie brzmi satyrycznie. ("Każdej nocy śnię, że podpalam budynki Uniwersytetu Masaryka, morduję…" - tu następowała lista czterech nazwisk wykładowców). Czeska policja prowadzi w tej sprawie kolejne śledztwo, a Dariusza S. poszukuje w Czechach listem gończym.

Czeska prasa cytowała psychologa, według którego tych słów nie wolno lekceważyć. Dziekan wydziału filozoficznego wyznał w gazecie, że on potraktował groźbę serio, dlatego z obawy przed jej spełnieniem zawiadomił policję. Sam S. tłumaczy, że gdyby chciał kogoś zabić, toby to zrobił, a nie pisał w internecie ("Opisywałem moje sny, to chyba nie jest zakazane", "Nie ręczę jednak za siebie, jeśli kiedyś spotkam te osoby na ulicy").

- W ciągu roku zawaliło mi się życie - podsumowuje niedoszły doktorant. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak łatwo można zniszczyć człowieka. Bo bez pieniędzy i układów jest się nikim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska