Polskie stoki jak drogi. Narciarz na manowcach

fot. sxc
fot. sxc
Z polskimi stokami narciarskimi jest trochę tak jak z naszymi drogami. Autostrad niewiele, a na średnio dwa razy węższych niż w Czechach trasach rośnie ruch i szybkość pojazdów.

Według autorów "Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej" pierwszymi narciarzami w Polsce byli Władysław Kleszczyński i Marcin Kozłecki, którzy w 1891 roku wspięli się na deskach do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Do I wojny światowej narty były używane głównie do turystyki górskiej, a liczbę polskich narciarzy szacowano na kilkaset osób. W 1936 roku, gdy otwierano pierwszą w kraju kolejkę linową na Kasprowy Wierch, narciarstwo zjazdowe uprawiało kilkanaście tysięcy amatorów. Masowym sportem stało się narciarstwo za Gierka, gdy kopalnie zaczęły inwestować w swoje ośrodki wypoczynkowe w górach. Bardzo masowym jest od kilku zaledwie lat. Głównie dzięki modzie i spadającym cenom używanego sprzętu. Szacuje się, że obecnie w Polsce narciarstwo uprawia systematycznie ok. 4 milionów ludzi. Do dyspozycji mają (według danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji) 474 kilometry tras narciarskich w kraju. Od 2009 roku przybyło 35 kilometrów nartostrad, ale zniknął też jedyny wyciąg na Opolszczyźnie w Jarnołtówku. W 2008 roku 7 grup Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego udzieliło łącznie pomocy 2587 poszkodowanym narciarzom. Rok później wszystkich interwencji na stokach było 3844.

W 2010 roku GOPR pomagał ponad 4485 pechowcom. Trzy osoby zginęły na nartach. Jak widać ze statystyki, liczba wypadków w ciągu trzech lat wzrosła o prawie 100 procent. Do tego dochodzą wypadki narciarskie z udziałem Polaków za granicą. W samych tylko sąsiednich czeskich Jesenikach rocznie dochodzi do 700-800 zdarzeń na stokach. Statystyka jest niepełna, znaczna część narciarzy nie korzysta bowiem z pomocy ratowników. Sami albo z pomocą znajomych docierają do samochodu, jadą do najbliższego szpitala czy ośrodka zdrowia.

Slalomem przez przepisy
Zabawa w narty stała się u nas zjawiskiem masowym. Nic dziwnego, że politycy od pewnego czasu starają się ją uregulować. Jak dotychczas - bezskutecznie. Przykładem jest choćby obowiązek jazdy na nartach w kasku. Sejm wprowadził go wobec dzieci do 15. roku życia, zmieniając w październiku 2009 roku ustawę o kulturze fizycznej. Przepis obowiązywał zaledwie 9 miesięcy, w większości letnich. W tym sezonie zimowym już nie obowiązuje, bo w październiku weszła w życie całkiem nowa ustawa o sporcie, która zastąpiła ustawę o kulturze fizycznej. A ona o kaskach narciarskich nawet nie wspomina.

- Sprawa okazała się bardziej skomplikowana, niż to się początkowo wydawało - przyznaje Piotr Van der Coghen, ratownik górski, były naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR, a obecnie poseł i przewodniczący sejmowej podkomisji ds. nowej ustawy o bezpieczeństwie w górach. Dotychczas w polskim prawie przepisy o bezpieczeństwie na stokach narciarskich były fragmentaryczne i zawarte w kilku rozporządzeniach ministerialnych. W 2008 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przygotowało projekt całkiem nowej ustawy o bezpieczeństwie w górach, ale rząd go nie zaakceptował, choć poprawiano go aż osiem razy.
W końcu inicjatywę przejął parlamentarny zespół ds. ratownictwa górskiego, skupiający posłów różnych klubów. Zespół przygotował projekt, który jest teraz w trakcie przedłużających się konsultacji społecznych.
- Wpadliśmy w klincz - przyznaje poseł Van der Coghen. - Bardzo szacowne stowarzyszenia ratownicze, czyli GOPR i TOPR, mają w wielu sprawach całkowicie odmienne zdanie niż nie mniej szacowne stowarzyszenia turystyczne czy narciarskie takie jak Polski Związek Narciarski, Polski Związek Snowboardowy czy Polski Związek Alpinistyczny. Zaczynam się obawiać, czy do końca tej kadencji sejmu zakończymy pracę. Jeśli się nie uda, nowy sejm po wyborach zacznie wszystko od początku! Stracimy
kolejny sezon zimowy.

Spór dotyczy choćby nazwy ustawy i problematyki, którą powinna regulować w pierwszej kolejności. Ratownicy chcą, żeby to była ustawa o ratownictwie w górach. Narciarze domagają się ustawy o bezpieczeństwie, którego elementem ma być system ratowania ludzi. GOPR i TOPR znalazły się zresztą obecnie w trudnej sytuacji prawnej. Utrzymują się głównie z dotacji ministerstwa spraw wewnętrznych (co roku ok. 10 mln zł do podziału). Tymczasem po wejściu do Unii oba stowarzyszenia ratownicze co roku muszą startować w ministerialnych konkursach o dofinansowanie. Zdaniem prawników sejmowych żadna z nazw GOPR czy TOPR nie może się pojawić w ustawowych zapisach, bo jest to niezgodne z prawem unijnym. Ustawa może mówić tylko o służbach ratowniczych. Ich wyboru, w drodze konkursu, ma dokonać minister. W tej sytuacji ratownicy obawiają się, że kiedyś może im się pojawić konkurencja.
Spory między "ratownikami" a "narciarzami" dotyczą też bardzo konkretnych rozwiązań. Choćby tego, czy narciarz może jeździć pod wpływem alkoholu i w jakiej dopuszczalnej ilości. GOPR i TOPR dowodzą, że w ich statystykach nie występuje zjawisko wypadków narciarskich powodowanych przez pijanych. Ratownicy obawiają się, że to na nich narzuci się obowiązek gonienia za narciarzem z alkomatem. Polski Związek Narciarski domaga się ograniczeń, bo przecież na wyciągach nierzadko widać szarżujących na podwójnym gazie.

- Wpisaliśmy do projektu dopuszczalny limit 0,5 promila alkoholu, ale to się oczywiście jeszcze może zmienić - mówi poseł Van der Coghen. - Moim zdaniem całkowity zakaz alkoholu jest zbyt radykalny, zwłaszcza gdy za naszą granicą na stokach nie ma żadnych ograniczeń.
- Dojście do bramek wyciągu ma być wąskim gardłem, w którym obsługa stacji może odmówić wpuszczenia pijanego narciarza - tłumaczy Piotr Van der Coghen. - Jeśli się będzie awanturował, można wezwać policję, która alkomatem skontroluje stan narciarza. Policjant dodatkowo dostanie w ustawie prawo do ukarania narciarza pod wpływem alkoholu pouczeniem lub mandatem. Obecnie nie ma do tego podstawy prawnej, nawet jeśli znajdzie na stoku kompletnie pijanego. Oprócz tego narciarz po alkoholu, który spowodował wypadek, ma odpowiadać karnie przed sądem.
Policja na nartach, choć od kilku lat obecna w większych ośrodkach zimowych, dziś pełni role symboliczne. Śląska komenda wojewódzka w sezonie 2010/2010 wysłała w Beskidy 90 patroli. W Małopolsce było ich ok. 200.

Polak wierzy w rozsądek
Projekt ustawy o bezpieczeństwie czy ratownictwie górskim ma też uregulować i zwiększyć obowiązki właścicieli i operatorów wyciągów, kolejek, stacji narciarskich. Obecnie tylko 102 stacje, czyli co piąty stok jest stale kontrolowany i zabezpieczany przez ratowników GOPR lub TOPR. Dla właściciela wyciągu to nadobowiązkowa, odpłatna usługa.

- Na jednym ze znanych stoków zapytałem, kto udziela pomocy medycznej w razie wypadku - opowiada poseł Van der Coghen. - Właściciel pokazał mi budkę z kiełbaskami i powiada, że tam pracuje emerytowana pielęgniarka. Czasem rannego narciarza zwozi na dół obsługa wyciągu na przypadkowym sprzęcie. Właściciele małych wyciągów otwarcie mówią, że nie stać ich na zatrudnienie ratowników. Przepisy tego nie wymuszają.

Ustawa, która utknęła w sejmie, proponuje kompromis między bezpieczeństwem a groźbą bankructwa małych firm. Na stoku ma stacjonować "ratownik narciarski", choć niekoniecznie wykwalifikowany ratownik górski. Wystarczy, że sam właściciel wyciągu albo ktoś z jego personelu przejdzie kilkudniowe szkolenie z zakresu pierwszej pomocy i zasad transportowania rannego w narciarskim toboganie. Do tego projektowana ustawa nakłada na wyciągi obowiązek wyposażenia się w tobogan i apteczkę. Takie minimum można wyegzekwować od każdego.

Od jesieni pojawił się nowy prawny problem. Zmiany ustaw spowodowały, że szkolenie na otwartych stokach nie wymaga już żadnych licencji, potwierdzających kwalifikacje nauczyciela. Uregulowania wymagają obowiązki operatorów narciarskich dotyczące przygotowania i utrzymania tras narciarskich. Większość stoków (386 kilometrów) została przed sezonem odebrana przez GOPR i TOPR pod względem bezpieczeństwa dla narciarzy. Ratownicy zalecają, jak zabezpieczać przeszkody, słupy, drzewa, gdzie rozstawiać siatki ochronne. Generalnie jednak takiego obowiązku prawnego obecnie nie ma. 17-latek, który zginął w tym roku na Czantorii wpadł na drzewa, których od stoku nie oddzielała żadna siatka.

Ważne jest też ustalenie dopuszczalnej pojemności stoku, żeby uniknąć przepełnienia, które może być groźne dla narciarzy. Przepisy ochrony środowiska znacznie ograniczają u nas wycinki lasów związane z poszerzaniem tras zjazdowych. Tymczasem coraz nowsze kolejki i wyciągi transportują na górę coraz liczniejsze rzesze narciarzy. W tłoku najłatwiej o zderzenie. Dlatego w projektowanej ustawie na nowo uregulowana będzie też sprawa kasków - obowiązkowych do 18. roku życia. W tym przypadku personel wyciągu będzie mógł żądać okazania dowodu osobistego od młodego narciarza.
- Każdy, kto ma olej w głowie, zakłada na nią kask. Dla mnie jest oczywiste, że powinno się wypraszać ze stoków ludzi bez kasków. Bez względu na wiek - mówi Janusz Kapłon. - Wielu początkującym narciarzom wydaje się, że już po paru godzinach, nawet bez instruktora, świetnie sobie radzą. Oni stanowią zagrożenie. Brakuje też wydzielonych stoków dla snowboardzistów. Ich deski są szerokie, powodują zgarnianie śniegu, muldy, odsłaniają zmrożony śnieg.

Jak wynika z internetowych badań opinii społecznej przeprowadzonych przez Instytut Badawczy ARC Rynek i Opinie, większość Polaków zdecydowanie popiera zakaz sprzedaży alkoholu na stokach i obowiązek jeżdżenia w kaskach. Kontrowersje budzi natomiast sprawa, czy tworzyć specjalne przepisy czy wystarczy apelować do rozsądku ludzi. Samo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji odpuściło sobie współtworzenie ustawy. Woli prowadzić kampanię edukacyjną i informacyjną pod nazwą "Bezpieczny Stok".

- Stoki generalnie od lat są takie same. Natomiast śniegu jest coraz mniej, a naturalny zastępuje się sztucznym śniegiem z armatek - komentuje Janusz Kapłon, doświadczony ratownik Grupy Podhalańskiej GOPR. - Sztuczny śnieg jest zmrożony, twardy jak beton, a jeździ się na nim szybko. Zaśnieża się tylko wstęgę na stoku. Jeśli brakuje naturalnego śniegu, zdarza się, że narciarz wypada z trasy prosto na "grudę". Dochodzą do tego popularne od kilku lat narty carvingowe, krótkie, taliowane. Technika jazdy na krawędziach, a nie na całej powierzchni narty, powoduje, że jeździ się na nich bardzo szybko. Jeśli w tej sytuacji dojdzie do upadku, urazy są bardzo poważne. I trzeba pamiętać, że na nartach oczy ma się zawsze dookoła głowy!

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska