Pomagać? Tylko w heimacie

Redakcja
- Chcę pomagać innym - mówi Bernard Serwuschok - bo dziś wiedzie mi się lepiej, ale przecież pamiętam, jak byłem dzieckiem i w domu jadło się chleb z masłem, a parówkę tylko w niedzielę.
- Chcę pomagać innym - mówi Bernard Serwuschok - bo dziś wiedzie mi się lepiej, ale przecież pamiętam, jak byłem dzieckiem i w domu jadło się chleb z masłem, a parówkę tylko w niedzielę.
Wartość pomocy przesłanej przez Bernarda Serwuschoka na Opolszczyznę przekroczy niedługo milion euro. Irena Jung śle transport za transportem, bo tęskni za regionem.

Samo południe. Pogotowie Opiekuńcze na peryferiach Nysy. Jeśli ktoś nie wie, jak tam trafić, nie znajdzie za Boga. Co najwyżej pobłądzi i przez dziury w płocie przechodzić będzie musiał.

Atmosfera w ośrodku trochę nerwowa. Centrala telefoniczna rozbabrana, nikt nie może się nigdzie dodzwonić, a podobno dary dla dzieciaków jadą. Od niemieckich maltańczyków.

Pod budynek podjeżdża transport. Nie jest to co prawda wyładowany po brzegi tir, tylko zwykła osobówka. Ale dyrekcja i tak się cieszy - każdy podarunek jest na wagę złota.

W ośrodku przebywa 28 podopiecznych, którzy trafili tu głównie z interwencji społecznych i po wyrokach sądowych, ograniczających władzę rodzicielską. Te 28 istnień ludzkich zazna dziś trochę radości. Przyjechały ciuchy!
Tadeusz Przypis, zastępca komendanta Maltańskiej Służby Medycznej w Nysie, wywleka z samochodu wielkie pudła. Nie pozwala dźwigać nikomu - sam przeniesie gdzie trzeba. Jeszcze na dworze otwiera i cieszy się, jakby sam miał za chwilę przyoblec się w markowe spodnie koloru wściekłej fuksji.

- Pani popatrzy! Nowiutkie dżinsy, jeszcze z metkami. Oryginalne, firmowe - wyciąga spodnie i demonstruje je zebranym. - A tutaj - o… różowe! Ostatni krzyk mody. W Niemczech takie ponoć teraz noszą. To i nasze dzieci będą z modą na czasie!
W przepastnych kartonach znajduje jeszcze całą stertę ciepłych rękawiczek, później wynosi trochę zup w puszkach, jakieś sosy. W pogotowiu opiekuńczym nikt się nie krzywi. Darowanemu koniowi...

A Przypis cieszy się jak dziecko. Że mógł pomóc, że znowu ktoś dowie się o Maltańskiej Służbie Medycznej. Choć pieniędzy to on z tego nie ma żadnych.
- Uśmiechnięte buzie dzieciaków wystarczą. I ewentualnie ciepłe słowo od obdarowanych, często schorowanych ludzi - zapewnia.

Maltańczyk to ja
Nyski maltańczyk nie działa w pojedynkę. Kilka miesięcy temu zaznajomił się z niejakim Bernardem Serwuschokiem, niemieckim maltańczykiem, którego korzenie wywodzą się z Czarnowąs. Od kiedy obaj panowie się zgadali, współpraca nabrała rumieńców i co rusz do Nysy trafia transport darów. Obdarowany został m.in. nyski szpital, do którego trafiło kilkanaście łóżek leczniczych, środki opatrunkowe i lekarstwa. A do nyskiej siedziby maltańczyków cały arsenał sprzętu - wózków, łóżek i balkoników dla niepełnosprawnych. Do wypożyczenia za przysłowiową złotówkę.
Serwuschok niejednemu opolskiemu miastu już pomógł. Najpierw były rodzinne Czarnowąsy i Opole, kiedy szalała wielka woda - w lipcu 1997 roku. To wtedy po raz pierwszy obudziła się w nim potrzeba niesienia pomocy.

- Widziałem tę powódź na własne oczy. Byłem tutaj i patrzyłem, jak ludzie tracą całe majątki - opowiada. - Noce i dnie walczyłem wspólnie ze strażakami, ratując opolanom dobytek. A po powrocie do domu postanowiłem posłać jeden transport darów.
Szybko jednak z jednego zrobiły się dwa, trzy, a później Bernard przestał już liczyć. Tak mu się to spodobało.

Potem był jeszcze Kluczbork, Olesno, Lubliniec no i teraz Nysa. Maltańczyk szacuje, że w przyszłym roku jak przyjedzie z kolejnym transportem, to... zostanie milionerem.
- Bo przekroczę magiczną liczbę miliona euro. Taka niedługo będzie wartość wszystkich tych darów, które sprowadziłem na Śląsk Opolski - mówi z zadowoleniem.
Rozmawiamy w redakcji. Serwuschok, jegomość w średnim wieku, broda oprószona lekką siwizną, na nosie okulary, a na piersiach naszywka "Malteser". Mówi z wyraźnym niemieckim akcentem. I chociaż opowiadając o Niemczech, używa zwrotu "bo U NAS w RFN", łatwo można się domyślić, że Polskę kocha najbardziej. Że świadomy jest swojego pochodzenia i nie odcina się od przeszłości.

- Dzisiaj wiedzie mi się lepiej, ale dobrze pamiętam, jak byłem dzieckiem i w domu był tylko chleb z masłem. A w niedziele parówka - wspomina. - Na własnej skórze doświadczyłem biedy i dlatego chcę pomóc. Żeby mieszkańcom Opolszczyzny żyło się odrobinę lepiej.

Każdemu dziecku rower
Podobne motywy pchają do działania Irenę Jung, obecnie mieszkankę Niemiec, a niegdyś głuchołaziankę i nysankę. Wyjechała z Polski w 1987 roku z córką na wycieczkę i jakoś tak wyszło, że została. Dziś, po latach nieobecności, śle do Domu Dziecka w Paczkowie jedzenie, środki czystości, ubrania, pieniądze, a ostatnio nawet... rowery.

- Od samego początku jak tylko tam zakotwiczyłam, myślałam o działalności charytatywnej. Zawsze chciałam się dzielić tym, czym tylko mogłam - uśmiecha się pani Irena. - Wychodzę z założenia, że jeden uśmiech na twarzy więcej, to cały świat robi się od razu weselszy. A skoro pochodzę z Opolskiego, to komu mam pomagać, jak nie tutejszym?
Dom Dziecka w Paczkowie. Pierwszy transport ze słodyczami, ubraniami i zabawkami ledwo dojechał, bo darczyńcy pogubili się gdzieś na przedmieściach. Aż tamtejsza drogówka musiała wkroczyć z pomocą. Dziś dzieciaki cieszą się, bo z 5 rowerów, jakie miały, zrobiło się ich 20.

- Tylko patrzeć, a każde dziecko będzie miało swój rower - cieszy się Sylwia Jarek, asystentka dyrektora placówki. - Pomoc niemieckiej fundacji jest nieoceniona, a pani Irena ma chyba największe serce na świecie.
A wszystko zaczęło się od współpracy Ireny Jung z Polsko-Niemieckim Towarzystwem Westerwald. Najpierw były zwyczajne kontakty pomiędzy miastami, jakieś partnerstwo, wymiana młodzieży i takie tam. Ale pani Irenie to nie wystarczało.
- Stwierdziłam: partnerstwo dobrze, ale zróbmy coś może dla tych dzieci. Tych, które nie wiedzą, co to wymiana uczniowska, tych, które nie znają rodzinnego ciepła. Tych, które może nocami samotnie płaczą do poduszki - wspomina Jung.
Hasło zostało zaaprobowane przez członków towarzystwa, a pani Irena czym prędzej wytypowała Dom Dziecka w Paczkowie jako placówkę, której będą pomagać. Od tamtej pory, czyli przez kilka ostatnich miesięcy, do Paczkowa trafiła odzież, zabawki, słodycze, pościel, środki czystości, rowery i pieniądze.

Do Niemiec kotlety, na Opolszczyznę dary
Serwuschok też czasu nie szczędzi na charytatywną działalność. Ledwo z pracy wróci, ogarnie się, coś na ząb rzuci i leci do magazynów. Poukładać, posortować, przebrać i popakować dobrodziejstwa, które udało mu się wyrwać ze szponów właścicieli firm.

Dzięki życzliwości Ireny Jung wkrótce każdy maluch w paczkowskim domu dziecka będzie miał swój rower.

- A w niedzielę siadam przy komputerze i proszę, błagam, piszę do firm i ludzi, których kompletnie nie znam - zdradza Bernard. - Czasem na sto wysłanych maili przychodzą dwie odpowiedzi. No, ale zawsze to coś. Lepiej dwie niż żadna!
Zdarza się, że połowa z ofiarowanych rzeczy jest kompletnie nieprzydatna, gdyż na przykład kończy się termin ważności artykułów spożywczych. Ale nawet wtedy Bernard nie odmawia.
- Trzeba być dyplomatą - uśmiecha się. - Czasem wśród setki drobiazgów coś okaże się jednak użyteczne. No, a poza tym jak raz się komuś odmówi, to więcej może nic nie dać.

Żona przygląda się temu wszystkiemu ze stoickim spokojem. Nie krzyczy, nie narzeka, bo sama interesuje się działalnością męża. Taki rodzinny biznes charytatywny.
- Ostatnio to nawet najmłodszego, 14-letniego syna zabrałem z transportem. Trzeba szkolić młody narybek, żeby kiedyś sam chciał ludziom pomagać - uśmiecha się maltańczyk.

Jak Niemcy postrzegają maltańczyków? Pozytywnie. Chętnie oddają wszelkie nadwyżki, zadowoleni, że coś się dzieje. Że ktoś komuś chce pomóc.
- Miałem nawet taką znajomą staruszkę. Również niegdysiejszą mieszkankę tych stron - opowiada Serwuschok. - Dopóki żyła, zawsze wspomogła opłacenie transportu. Twierdziła, że ona stara, to ciuchów nie potrzebuje, do sklepów nie chodzi, a renta na konto wpływa nieustannie. Więc jak jechałem z darami do Polski, to za każdym razem wcisnęła jakieś 500 euro na paliwo. Dobra dusza...

Najtrudniej o paliwo
Sylwia Jarek jest pełna podziwu dla mieszkających w Niemczech wolontariuszy. Tym bardziej, że zanim pomocy udzielą, muszą przebrnąć przez stosy dokumentów, odbić się od niejednych biurowych drzwi i ominąć rozliczne kłody. Tamtejsze prawo podatkowe jest bezlitosne.
Zmorą wszystkich działaczy charytatywnych na obczyźnie jest transport. Paliwo na kilkutonowego tira to koszt około 800 euro. I o ile z samochodem maltańczycy problemu nie mają, to z uzbieraniem pieniędzy na benzynę - i owszem. Czasem jakaś polska firma spedycyjna zlituje się i wyśle samochód po dary, któryś z przewoźników użyczy auta albo znajomi zajadą w odwiedziny busem.
- Jak kolega z Czarnowąs przyjeżdża, to mówię mu, żeby krakowskiej i kotletów przywiózł - śmieje się Bernard. - Po opróżnieniu busa z polskich smakołyków zostaje miejsce na dary. Więc on je zabiera do Polski.
Albo ogłaszają się w tamtejszych gazetach. Że pieniądze potrzebne, bo na paliwo brakuje. I bardziej empatyczni wpłacają.
Pani Irena i jej koledzy z fundacji mają jeszcze inny sposób na zaskarbienie sobie hojności niemieckiego społeczeństwa. Przy sporym wkładzie pracowników paczkowskiego domu dziecka produkują ulotki o placówce i jej potrzebach. Później rozdawane są w niemieckich organizacjach, firmach. Wtedy ludzie chętniej dają!
Sprawdzają się też nietypowe pomysły. Na przykład podczas obchodów 750-lecia Bad Marinberg, gdzie towarzystwo ma siedzibę, wymyślili, że narobią ruskich pierogów, z których sprzedaży pieniądze przeznaczone zostaną właśnie na Dom Dziecka w Paczkowie. Jung podkreśla, że planach jest jeszcze zbiórka darów w polskim kościele i zawody w niemieckiej szkole na cele dobroczynne.
Po co oni to robią?

Tadeusz Przypis twierdzi, że spłaca dług, bo zachorował kiedyś ciężko i wówczas ludzie mu bardzo pomogli. Irena Jung tęskni za krajem, za Opolszczyzną i czerpie radość z dobrych uczynków. Bernard Serwuschok twierdzi, że inaczej nie potrafi.
- Chybabym zwariował, gdyby ktoś zabronił mi działać - śmieje się. - Ja muszę coś robić, ciągle się kręcę. Żona śmieje się, że jest chyba jedyną kobietą na świecie, która tyle razy pakowała swojego męża. I jeszcze się go nie pozbyła.
- Jak pierwszy raz po latach nieobecności przyjechałem na Opolszczyznę, to przecierałem ze zdumienia oczy - wspomina Bernard. - Później przywiozłem kolegów z Niemiec i oni też byli w szoku. Głównie dlatego, że tak tu czysto. Pytali, czy wy tutaj z odkurzaczem latacie po Opolu i te pety z papierosów zbieracie. Bo nie znaleźliśmy ani jednego. Widać, że Europa tu weszła, ale ja nie mam po co wracać. Cała rodzina na Zachodzie, domy pobudowali, rodziny założyli. Muszę być tam, przy nich. A przy okazji tych transportów z darami dla was przypilnować…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska