Posmak Czarnobyla

Redakcja
Valerii Lutsyva
Valerii Lutsyva Paweł Stauffer
Rozmowa z Valerii Lutsyvem, który ochraniał elektrownię jądrową w Czarnobylu, a potem brał udział w likwidowaniu skutków katastrofy.

- Jak pan zapamiętał 26 kwietnia 1986, gdy doszło do wybuchu w reaktorze nr 4, a tym samym do największej katastrofy jądrowej, jaką widział świat?
- W nocy z 25 na 26 kwietnia pracowałem w elektrowni. Byłem dowódcą plutonu ochrony w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Służbę skończyłem o północy i wróciłem do mieszkania w Prypeci, kilka kilometrów od zakładu. Dziś już wiem, że tuż po godzinie 1.24 doszło do pierwszego wybuchu w reaktorze. Słyszałem go, przypominał hałas samolotów, który przekraczają granicę dźwięku, więc się nim nie przejąłem. Chwilę później zadzwonił telefon i w trybie alarmowym wezwano mnie z powrotem. Szedłem w nocy przez las i dopiero gdy wchodziłem na teren elektrowni, zobaczyłem, co się stało: czwarty reaktor leżał w gruzach. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, jak wielu ludzi przez to ucierpi.

- Na zdjęciach z usuwania skutków awarii widać specjalnie ubrane ekipy likwidatorów, a także roboty, które miały pomóc w usuwaniu skutków awarii. Jak wyglądały pierwsze godziny naprawdę?
- Nie dostaliśmy żadnych środków ochrony przed promieniowaniem, poza tabletkami jodu. Byłem członkiem wojskowej ochrony, a ta z zasady nie miała żadnego zabezpieczenia. Ekipy bezpośrednio pracujące przy reaktorze czwartym z powodu ogromnego promieniowania mogły tam przebywać tylko minutę. Ubrani w kombinezony ochronne wrzucali na łopatę kamień czy cegłę i szybko uciekali. Specjalny japoński robot do prac w terenie skażonym zepsuł się po 40 minutach - tak ciężkie panowały tam warunki. Największą dawkę promieniowania otrzymali jednak strażacy, którzy jako pierwsi byli przy reaktorze i gasili pożar bez żadnych zabezpieczeń. Wielu z nich szybko zmarło, a potem ich ciała pochowano w Moskwie w specjalnie zabezpieczonym grobie, bo zwłoki zostały tak silnie napromieniowane. Pierwszą ofiarą katastrofy był jednak nie strażak, ale pracownik obsługi reaktora Valery Hadiemczuk. Ten człowiek poszedł sprawdzić, jak działa system chłodzenia w bloku. Jego ciała nigdy nie znaleziono. Dopiero znacznie później się dowiedziałem, że jedną przyczyn katastrofy, a było ich kilka, okazał się nieudany eksperyment, jaki przeprowadzano w elektrowni.

- Naprawdę nic nie wiedzieliście o promieniowaniu? Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że pracował pan tak blisko zniszczonego reaktora.
- Byłem wojskowym, a w wojsku się nie pyta, tylko wykonuje rozkazy. Poza tym na to, co się wydarzyło, wiele osób patrzy teraz przez pryzmat 26 lat i wiedzy, jaka do tej pory została nagromadzona. Tymczasem 26 kwietnia 1986 roku był ciepły, wiosenny dzień i pamiętam, jak paliłem spokojnie papierosa w odległości 300 metrów od zniszczonego reaktora, kompletnie nieświadomy zagrożenia. Po wybuchu wokół całego zakładu stworzono zamkniętą strefę ochronną, nie mogliśmy zadzwonić do rodziny, a spać i jeść musieliśmy w ogromnych namiotach. Do usuwania skutków katastrofy kierowano do Czarnobyla tysiące ludzi z całego ZSRR. Czasem tzw. likwidatorów było aż za dużo i nie było co z nimi zrobić. W strefie przepracowałem pełne 8 dni, a potem dostałem rozkaz ewakuacji. Miałem już pierwsze objawy choroby popromiennej.

- Jakie one były?
- Osłabienie organizmu, ogromne zmęczenie. Myśmy jednak niewiele rozumieli, co się z nami dzieje. Radiacja nie ma zapachu, w wodzie jej nie widać, a poza licznikami Geigera nic jej nie wykrywa. Jedyne, co pamiętam, to taki metaliczny posmak w ustach, który pojawił się u mnie po kilku dniach od awarii. Ten smak zostanie ze mną do końca życia.

- Wiele osób z ponad 50-tysięcznej Prypeci nie wiedziało, że w nocy doszło do katastrofy. Ponoć przez cały 26 kwietnia 1986 roku życie toczyło się normalnym trybem.
- Była sobota. Ludzie szli na zakupy, do kina, na place zabaw z dziećmi. Wiele osób wyczekiwało na 1 maja, z okazji Święta Pracy miało być uruchomione wesołe miasteczko. Samo miasto powstało dla pracowników elektrowni i osób, które wcześniej ją budowały i nie każdy miał do niego dostęp. Dziś powiedzielibyśmy, że było miejscem zamkniętym, właśnie ze względu na elektrownię jądrową. W takim mieście łatwiej było utrzymać coś w tajemnicy. Nie mieliśmy internetu, prywatnych mediów, a początkowo nawet szczątkowych informacji o tym, co wydarzyło się w elektrowni. No, może poza tymi, którzy pracowali przy usuwaniu skutków katastrofy i ścisłym kierownictwem władz państwowych. Dopiero 3 maja Michaił Gorbaczow oficjalnie poinformował świat, co się stało. Tymczasem w pobliskim Kijowie i innych miejscowościach dwa dni wcześniej odbyły się pochody pierwszomajowe, przejechał kolarski Wyścig Pokoju. Ludzie bawili się, korzystali z pięknej pogody, nie zdając sobie sprawy, jak się narażają.

- Ogląda pan czasem zdjęcia opustoszałej Prypeci? Wygląda tak, jakby setki ludzi porzuciło miasto w wielkim pośpiechu.
- Tak właśnie było. O ewakuacji miasta zdecydowały władze państwowe dopiero w sobotę w nocy, a do wykonania decyzji doszło już w niedzielę. Aby szybko wywieźć około 50 tysięcy mieszkańców, użyto ponad 1200 autobusów, kilkuset samochodów i dwóch specjalnych pociągów. Wcześniej nadano komunikat przez uliczne radiowęzły, że doszło do awarii w elektrowni i mieszkańcy muszą opuścić miasto Prypeć. Mogli zabrać ze sobą jedynie dokumenty, wierzchnie ubrania i niewielką porcję żywności na maksymalnie trzy dni.

- Nie było protestów i pytań, co się dzieje?
- Już wiadomo było, że doszło do "awarii", ale ewakuacja - która trwała zaledwie kilka godzin - miała być tylko czasowa na 3 lub 5 dni. Pewnie gdyby ludzie się dowiedzieli, że już nigdy do Prypeci nie wrócą, to milicji nie poszłoby tak łatwo. W niedzielną noc miasto było już opuszczone, ale w mieszkaniach i sklepach wszystko zostało. Potem to, co zostawili ludzie, w znacznej części rozkradziono. Wywiezionych mieszkańców kwaterowano w okolicznych miejscowościach bez jakiegoś planu. Rodziny szukały się czasem po kilka, kilkanaście dni. Swoją znalazłem dopiero po 3 maja.

- Gdy rodzina była ewakuowana, pan nadal pracował w zamkniętej strefie?
- Tak. Dopiero po 8 dniach wysłano mnie do szpitala w Kijowie. Tam przez pierwszy miesiąc leczenia codziennie badano mi krew. Dziś mam zdiagnozowanych kilkanaście chorób i jestem pod stałą opieką lekarską, a kilka razy w roku poddaję się specjalistycznemu leczeniu. Po Czarnobylu pracowałem przy ochronie innych elektrowni jądrowych, a od 1993 roku przebywam na rencie i to efekt tego, że byłem w strefie. Dziś działam we władzach Związku Czarnobylców Ukrainy, walczącego o przyznanie likwidatorom prawa do świadczeń socjalnych i dodatkowej opieki zdrowotnej.

- Był pan jeszcze kiedyś w swoim mieszkaniu w Prypeci?
- Raz. W sierpniu 1986 roku byłem w grupie osób, której pozwolono pojechać po drobne rzeczy, pozostawione w zamkniętej strefie. Pojechaliśmy na bardzo krótki wypad dwoma autobusami, a w każdym z nich byli z nami lekarze oraz ekipy mierzące promieniowanie. Okazało się, że w moim mieszkaniu radiacja była bardzo wysoka. Mogłem wziąć tylko broń i książki, bo były za szybą w regale. Na nic więcej zgody nie dostałem. Gdybym mógł, a właściwie gdyby promieniowanie na to pozwoliło, to na powrót chciałbym mieszkać w Prypeci. Okolice tego miasta są bardzo urokliwe, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że powrót tam na stałe to już tylko mrzonki.

- Ale Ukraina stara się zarobić na Czarnobylu, a samą Prypeć odwiedzają zagraniczne wycieczki. Ponoć do ściśle zamkniętej dawniej strefy wracają też ludzie.
- Warto pamięć, że po katastrofie wyznaczono tzw. zamkniętą strefę buforową, mierzącą 2,5 tys. km kw., i wysiedlono z niej ponad 130 tysięcy mieszkańców. Potem część ludzi, zwłaszcza ci mieszkający na wsiach, zaczęli po cichu wracać do swoich domów na własną odpowiedzialność. Trudno im się bowiem było przyzwyczaić do życia w miejskich blokach. Na opuszczonych terenach można więc spotkać ludzi i co więcej - władza ich toleruje, a po dawnej strefie kursuje samochód, który robi teraz za sklep obwoźny. Ale w samej Prypeci wciąż zamieszkać nie można. Jest za blisko najmocniej napromieniowanego terenu elektrowni.

- Naukowcy do tej pory spierają się o to, ile osób zginęło z powodu wybuchu reaktora w Czarnobylu, a także o to, jak radioaktywna chmura wpłynęła na wzrost zachorowalności wśród mieszkańców Ukrainy. Myśli pan, że kiedyś ten spór zostanie rozstrzygnięty?
- Znam wiele raportów na ten temat. Zresztą wpływ radiacji na przyrodę widać w strefie zamkniętej: tam zające mają czasem wielkość sporego psa, a niektóre grzyby osiągają znacznie większe rozmiary niż normalnie, podobnie jak łodygi roślin. Teraz strefa wokół elektrowni to taki dziki kraj. Tyle że najgorsze skutki katastrofy mogą się dopiero ujawnić - genetyczne zmiany u ludzi spowodowane promieniowaniem mogą wyjść w drugim lub trzecim pokoleniu. Dlatego ważne jest, aby już nie było powtórki z Czarnobyla, a całe to miejsce zostało należycie zabezpieczone poprzez budowę kolejnego betonowego sarkofagu.

- Polska stoi przed decyzją o budowie własnej elektrowni jądrowej. Powinniśmy skorzystać z dobrodziejstw takiej energii?
- Nie. Powinniście być odpowiedzialni i pamiętać, że żyjemy stosunkowo krótko, a Ziemię musimy pozostawić kolejnym pokoleniom w jak najlepszym stanie. Energetyka jądrowa tego nie gwarantuje, co pokazuje nie tylko przykład Czarnobyla. Teraz moim życiowym celem jest przypominać tę tragedię, tak aby ludzie nigdy o niej nie zapomnieli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska