Powstanie Warszawskie. Helena Kamerska wzięła w nim udział przez przypadek. "Wybaczyłam Niemcom. Nienawiść to zgubna rzecz"

Piotr Guzik
Piotr Guzik
Powstanie Warszawskie - Udzielanie pierwszej pomocy rannemu na ulicy
Powstanie Warszawskie - Udzielanie pierwszej pomocy rannemu na ulicy Narodowe Archiwum Cyfrowe
- Oczy jednego z chłopców potrafią mnie nawiedzać do tej pory. Był ciężko ranny. Błagał, by go dobić. Rozpłakałam się. Nie tylko dlatego, że było to sprzeczne z misją sanitariuszki. To była już końcówka naszego zrywu, a ja nie miałam nawet noża, którym mogłabym spełnić jego prośbę - opowiada Helena Kamerska, pseudonim "Halina", uczestniczka powstania warszawskiego.

Gdy wybuchła wojna, pani Helena miała 14 lat. Mieszkała przy ul. Grzybowskiej w Warszawie.

- Kiedy na niebie na początku września pojawiły się pierwsze samoloty mówiono nam jeszcze, że to tylko ćwiczenia. Aż zaczęły spadać bomby. Tata pracował w pobliskiej gazowni. Wpadł do domu. Kazał wyłączyć piec, zakręcić wszystkie zawory oraz zasłonić okna. A potem wybiegł do mamy, by poinformować ją o tym, co się dzieje - wspomina.

Loteria

Codzienne balansowanie na krawędzi - tak pamięta codzienność w Warszawie zajętej przez Niemców.

- Okupanci bardzo prześladowali mieszkańców. Kopniaki na ulicach i podczas podróży tramwajami były codziennością. A także wyzwiska. W tym to okropne określenie "polnische schweine". Człowiekowi nie pozostawało nic innego, jak zagryzać zęby. Bo kto Niemcowi oddał i się nie wywinął, tego albo czekał obóz, albo rozstrzelanie na ulicy - opowiada pani Helena.

Każde wyjście z domu było jak loteria. Z powodu częstych łapanek oraz publicznych egzekucji za najmniejsze przewinienia nigdy nie było wiadomo, czy uda się wrócić do mieszkania, do bliskich.

- Okropne rzeczy działy się w getcie żydowskim. Przez jego teren przejeżdżał tramwaj. Podróżując nim widać było tych biednych, wygłodzonych ludzi, te ciała leżące na ulicach. Nie można im było jednak pomóc. Niemcy bacznie pilnowali, czy nikt nie próbuje wyrzucić czegokolwiek z tramwaju - opowiada pani Helena.

W jakiś czas po rozpoczęciu wojny na jej rodzinę spadł wielki cios: śmierć matki. - To było w 1940 roku. Zostaliśmy sami z ojcem. Tato nie był jednak tak zaradny, jak mama. Musieliśmy sobie sami radzić - mówi.

Później jej 13-letniego brata zgarnięto z ulicy podczas łapanki. - Wtedy na słupach wywieszano listy osób zabitych. Chodziłam regularnie szukać go na tych listach. Ale na nich nie widniał. Nie wiedzieliśmy, co się z nim działo. Aż po około roku od zniknięcia otrzymaliśmy od niego list. Pracował przymusowo w Niemczech - opowiada pani Helena.

Halina

Mimo coraz trudniejszych warunków, życie toczyło się dalej. Pani Helena kształciła się podczas tajnych kompletów. A także randkowała.

- W wakacje 1944 roku miałam już 19 lat. Spotykałam się chłopakiem o imieniu Bernard. 1 sierpnia zabrał mnie na popołudniowy spacer. Gdy dotarliśmy do ul. Marszałkowskiej, stawiano już na niej pierwsze barykady. Bernard odprowadził mnie do domu. Powiedział, bym z niego nie wychodziła. Obiecał, że potem mnie odnajdzie. I się oddalił - opowiada.

Gdyby pani Helena go posłuchała, być może nie wzięłaby udziału w powstaniu warszawskim. Ale ona zawsze była ciekawska. Gdy po krótkim czasie wyszła na ulicę, natknęła się na grupę powstańców.

- Zapytali, czy nie ugotuję im obiadu. Ugotowałam i ugościłam. Wśród nich była sanitariuszka. Powiedziała, że więcej już gotować nie będę. Będę pomagać ratować rannych - opowiada.

Chciała się zaangażować w zryw jeszcze przed jego wybuchem. Nie wiedziała jednak do kogo się zgłosić. Nie potrafiła znaleźć powstania, za to ono znalazło ją. Tak pani Helena trafiła do zgrupowania "Chrobry II", do 4. kompanii wchodzącej w skład 2. batalionu tej grupy. Wtedy też zyskała pseudonim: "Halina".

Przeszła szybkie szkolenie z udzielania pierwszej pomocy. Miała też już o tym pewne pojęcie. Jej mama była pielęgniarką.

- Potem wraz z grupą sanitariuszek dostałam zadanie znalezienia miejsca, w którym można byłoby urządzić szpital polowy. Udało się nam znaleźć wolny lokal przy ul. Grzybowskiej, przy której mieszkałam. Oczyściłyśmy go, zniosłyśmy materace. Szpital w tym miejscu działał do końca powstania - opowiada.

Chłopcy

- Jeszcze przed wybuchem powstania Niemcy wiedzieli, że coś się w Warszawie szykuje. Mimo tego w wielu miejscach udało się ich zaskoczyć - zaznacza pani Helena.

- I nie jest tak, że wszystko zaczęło się o godz. 17. Bo walki wybuchały w różnych częściach miasta o różnych godzinach. Zdarzyło się, że grupa chłopców niosących broń dla kolegów natknęła się na niemiecki patrol. I musieli zacząć walczyć tam, gdzie to się stało - zauważa.

"Chłopcy" - tak zawsze mówi o uczestnikach powstania. Bo też wielu z nich to byli młodzi ludzie, dopiero o progu dorosłości. Albo niepełnoletni. I łzy pojawiają się w kącikach oczu, gdy wspomina, jak wielu z nich straciło życie podczas walk z okupantem. Oraz jak udzielała im pomocy.

Nie pamięta jednak pierwszej osoby, dla której to zrobiła. - Zbyt wiele ich było. Ich twarze rozmywają się. To nie znaczy, że zobojętniałam. Na ból i cierpienie chłopców nie dało się być obojętnym. Ale człowiek do wszystkiego jest chyba w stanie się przyzwyczaić. Także do żalu, jaki niejednokrotnie towarzyszył mi, gdy im pomagałam - mówi.

Rykoszet

Pierwsza pomoc w wykonaniu sanitariuszek polegała głównie na uciskaniu ran i tamowaniu krwawienia, a także na transporcie rannych do ambulatoriów i szpitali polowych. Często same ocierały się o śmierć.

Raz do punktu, w którym dyżurowała pani Helena wpadł powstaniec i powiedział, że trzeba pomóc rannemu. Chwyciła za torbę i ruszyła za nim. Dotarli do jednego ze zrujnowanych budynków.

- Powiedział, że aby dostać się do rannego, trzeba wejść na piętro, a potem szybko siąść i zjechać na siedzeniu. Zaznaczył, że muszę siąść natychmiast. Budynek był bowiem pod ostrzałem Niemców. Zrobiłam, co kazał. Po wejściu na górę siadłam. Koło mojej głowy świsnęła kula. Chłopiec szedł za mną. Pocisk trafił go w bok, w papierośnicę, którą miał w kieszeni. Rykoszet zdarł mi kawałek skóry, zaczęłam mocno krwawić, ale to była powierzchowna rana. Gdybym nie siadła natychmiast, tak jak kazał, ten rykoszet trafiłby mnie w serce - wspomina sanitariuszka.

Pani Helena opatrzyła siebie, a potem rannego. Nie było jednak mowy o powrocie tą samą drogą. Wracali inną, dłuższą. Zdążyło się już ściemnić. Niemcy wystrzeliwali w niebo race, którymi oświetlali ulice.

- Za każdym razem padaliśmy na ziemię i udawaliśmy martwych. Aż nie zrobiło się ciemno i nie mogliśmy ruszyć w dalszą drogę - opowiada.

Innym razem omal nie straciła oka. Spory szrapnel wbił się jej w skórę na wysokości brwi. - Do tej pory mam po nim ślad nad okiem - pokazuje.

Sen

Po przetransportowaniu rannych do szpitala nie raz przychodziło asystować przy operacjach. Na przykład przy amputacjach kończyn. Bez znieczulenia. I bez specjalistycznych narzędzi do takiego zabiegu.

- Krzyk ludzi poddawanych takim zabiegom był okropny. Często nie do wytrzymania - pani Helena zawiesza głos.

Po takich dyżurach sanitariuszki potrafiły słaniać się na nogach. - Raz poszłam do piwnicy budynku w sąsiedztwie jednego z punktów, w których miałam dyżury. Zasnęłam. Gdy się obudziłam otaczała mnie ciemność. Myślałam, że umarłam. Ale poczułam, że się duszę. Wszystko wokół spowijał gęsty pył. Udało mi się dotrzeć do wyjścia. Okazało się, że budynek zbombardowano. Nic z niego nie zostało. Tylko jakimś cudem ostała się ta część, w której spałam - wspomina.

Gołębiarze

Piwnice budynków szybko stały się regularnym miejscem bytności powstańców. Powód był prosty: ulicami nie dało się poruszać bez narażania się na ostrzeliwanie przez niemieckich żołnierzy.

- Z dachów obserwowali sytuację na dole. Nazywaliśmy ich "gołębiarzami". By ich unikać, chłopcy przebijali się przez ściany piwnic do kolejnych budynków. Ten sposób - oprócz miejskiej sieci kanałów - był jednym z bezpieczniejszych na poruszanie się po stolicy - opowiada pani Helena.

Ale nie był w pełni bezpieczny. Była bowiem jedna piwnica owiana złą sławą. Kto przez nią przechodził nigdy nie wracał.
Sanitariuszkę dołączono do zwiadu, który miał rozeznać problem.

Gdy skradali się do feralnego miejsca usłyszeli ciche rozmowy. Po niemiecku. Okazało się, że okupanci rozstawili w piwnicy gniazdo z karabinem. I strzelali do każdego, kto wychodził zza ściany. Korytarz prowadzący do tej piwnicy uznano za spalony. Zabarykadowano go i przestano korzystać.

Pol

Piwnice otwierały też drogę do pozyskiwania zasobów. Raz grupa pani Heleny zdobyła posterunek policji. Było tam mnóstwo niebieskich mundurów. I sporo powstańców się w nie przebrało. Sporo osób przez wiele tygodni nosiło bowiem tę samą odzież, do której poszło walczyć 1 sierpnia.

Innym razem pani Helena wraz z "chłopcami" natknęła się na trupa niemieckiego żołnierza.

- W pełnym rynsztunku! Miał karabin, pistolet, pas z amunicją. Dla powstańców - prawdziwe skarby! Dlatego szybko zabraliśmy się za rozbrajanie ciała. Krótko potem zaczął się silny ostrzał. Chłopcy uciekli. Ja zostałam, zbierałam jeszcze fanty. I potem ruszyłam się skryć, wśród gradu kul. Myślałam, że po mnie. Jednak mnie nie trafili - wspomina.

W całej tej beznadziei były też jasne momenty. Helenę w czasie powstania odnalazł Bernard, ten, który 1 sierpnia mówił, by nie wychodziła z domu. Ale jej serce biło już wtedy dla innego: Tadeusza Kamerskiego, strzelca, pseudonim "Pol".

- Pierwszy raz go zobaczyłam, jak przyszedł do punktu sanitarnego w straszliwie pościeranych oficerkach. Miał od nich pęcherze na nogach. Opatrzyłam go. A potem pojawiał się z kolejnymi problemami. Czasem większymi, zwykle z mniejszymi. Chodził do mnie, chodził, aż wychodził! - śmieje się pani Helena.

Rozpacz

Powstańcom towarzyszyły zmęczenie, głód i brud. Oraz nadzieja, że alianci w końcu przyjdą z pomocą walczącej Warszawie.

Gdy zobaczyli, jak za lecącymi wysoko samolotami zaczynają się otwierać liczne spadochrony myśleli, że doczekali się desantu sojuszniczych wojsk. Niemcy także w pierwszej chwili myśleli, że to spadochroniarze. Okazało się jednak, że to zrzut zasobników z zaopatrzeniem dla powstańców.

- Jak ktoś gdzieś jakiś zauważył, to brał z niego, co się dało. Ja w ten sposób zdobyłam lornetkę - mówi pani Helena.

Tego dnia wiatr powiał jednak zbyt mocno. I sporo zasobników wpadło w ręce okupantów. Ci skwapliwie z nich skorzystali, bo choć przewaga żołnierzy niemieckich nad powstańcami była znaczna, to i oni cierpieli na braki w dostawach.

Z każdym dniem powstańcy mieli coraz mniejsze nadzieje na wejście aliantów. Mimo to wieść o zawieszeniu broni przyniosła jedno uczucie: rozpacz.

- Tyle poświęcenia. Tyle istnień. Na marne! - głos pani Heleny się załamuje.

Oczy

Po chwili opowiada historię ze schyłku powstania.

- Przyszła informacje, że są ranni w budynku szkoły. Poszłam tam z dwiema zakonnicami, które też opatrywały naszych rannych - mówi.

Do szkoły przedostały się piwnicami. Na miejscu byli już cywile. Ostrzegali, by nie wchodzić, bo wewnątrz są już Niemcy. Ale one znalazły inne wejście. Dotarły do rannych przed okupantami.

- Część już nie żyła. Trzech było ciężko rannych. Wiedzieli, że nie ma dla nich ratunku. Prosili, by ich dobić. Rozpłakałam się. Nie tylko dlatego, że było mi żal tych chłopców. Nie tylko dlatego, że ich prośba była sprzeczna z misją sanitariuszki, która ma życie ratować, a nie je odbierać. Ale także dlatego, że był to czas, że nie miałam nawet noża, by prośbę tych chłopców spełnić - wspomina pani Helena.

Potem usłyszały, że zbliżają się Niemcy. Uciekły. - Jeden z chłopców miał niezwykłe, przenikliwe oczy. Błagał abym przerwała jego cierpienie. Te oczy, to spojrzenie, pamiętałam długo - stwierdza sanitariuszka.

Ucieczka

Po kapitulacji powstańcy mieli wybór: albo oddać się do niewoli wraz z wojskowymi, albo wmieszać się w cywili opuszczających zrujnowane miasto. Pani Helena chciał pójść z wojskowymi. Ojciec ubłagał ją jednak, aby zdecydowała się na ten drugi krok.
Trafiła do pociągu, który wiózł cywilów do obozu przejściowego w podwarszawskim Pruszkowie. Wraz z Tadeuszem, swoim narzeczonym.

- W pewnym momencie lokomotywa zatrzymała się z jakiegoś powodu w środku lasu. Wypuściła przy tym ogromną ilość pary. Tak dużą, że uznaliśmy, że to doskonała okazja, by uciec. Wyskoczyliśmy i biegliśmy, co sił w nogach - wspomina pani Helena.

Za ich przykładem poszli inni pasażerowie. Chwila minęła, zanim Niemcy zorientowali się, że ludzie uciekają z pociągu. Zaczęli do nich strzelać. Pani Helena z Tadeuszem biegli do momentu, aż przestali słyszeć dźwięk karabinów i pistoletów.

Skryli się w jednej z podwarszawskich wiosek. Do Warszawy postanowili wrócić na wieść, że Rosjanie ostatecznie przegonili z niej Niemców.

Ruszyli do Kobyłki, gdzie mieszkali rodzice Tadeusza. Musieli pokonać Wisłę. Rzeka była wtedy zamarznięta. Byli na jej środku, gdy nad nimi pojawił się samolot. Latał w kółko i ich ostrzeliwał. Pani Helena myślała, że przeżyła powstanie tylko po to, by zginąć w takich okolicznościach. A potem okazało się, że to był sowiecki pilot, który straszył ich ku własnej uciesze.

Gorycz

Z Kobyłek pani Helena wraz z Tadeuszem wrócili do Warszawy. Tam wzięli ślub. Ulokowali się w niewielkim mieszkanku. Pech chciał, że po sąsiedzku z mężczyzną, którego znała i który wiedział, że była zaangażowana w powstanie.

- O ile na samym początku powstania cywile nas wspierali, to z czasem byli nam coraz bardziej niechętni. Dochodziło do tego, że wypraszali nas z piwnic podczas bombardowań w obawie, że jak nas Niemcy z nimi znajdą, to ich też rozstrzelają - wspomina.

- Nie brakowało też komentarzy, że zniszczenie Warszawy to nasza wina, że powstanie było bez sensu, że ludzie ginęli na marne. Przykro było tego słuchać. Bycie powstańcem wiązało się też z realnym niebezpieczeństwem. Rosjanie poszukiwali ich i wywozili potem do swoich obozów - mówi pani Helena.

Helena z Tadeuszem stanęli przed decyzją, czy nadal żyć w zrujnowanym mieście, bez pracy i niemalże bez jedzenia oraz w cieniu ryzyka, że sąsiad ich wyda, czy też szukać szczęścia gdzie indziej. Wybrali to drugie. Ruszyli na zachód. Najpierw do Jeleniej Góry. Potem do Nowej Rudy. Potem znów do Jeleniej Góry, następnie do Karpacza. Stamtąd w 1950 roku przyjechali do Opola. I tu już zostali.

- Brat męża dostał tutaj przydział do pracy w warsztatach. Poszukiwali tu rąk do pracy, więc i my się w Opolu zatrzymaliśmy - opowiada.

Cały czas ukrywali też swoje zaangażowanie w powstanie warszawskie. Pani Helena ujawniła się dopiero w 1981 roku. Życie w strachu z powodu walki o wolność było dla niej powodem do goryczy. Nie jedynym.

Brat

Wojenna zawierucha przyczyniła się do rozdzielenia pani Heleny z rodzeństwem. Na roboty do Rzeszy trafiła jej siostra. Wpadła w ręce okupantów podczas łapanki po mieszkaniach. Pracowała w fabryce broni. Wróciła do kraju po wojnie.

Z kolei drugi z jej braci miał 10 lat w momencie, gdy wybuchło powstanie. Zastało go na Pradze. Poszedł tam wraz z kolegą na polecenie ojca, by coś dla niego załatwić.

- Został tam bez bliskich oraz bez pieniędzy. Pamiętał jednak, że na Pradze mieszka znajoma naszej rodziny. Poszedł do niej. I ona go przyjęła. Ale cały czas musiał pracować na swoje utrzymanie - wspomina pani Helena.

Brat, który w wieku 13 lat został wywieziony do pracy w Niemczech, także wrócił do Polski.

- Nie miał wykształcenia, trudno mu było znaleźć zajęcie. Ostatecznie udało mu się dostać do służb mundurowych, do milicji. Dzięki temu miał co do garnka włożyć. Zginął z rąk Polaków, żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Przetrwał wojnę, by zabili go rodacy. Miał ledwie 20 lat - mówi sanitariuszka ze wzruszeniem.

Pamięć

- Wiele osób chce traktować naszą historię zero-jedynkowo. Ci byli tylko dobrzy, ci tylko źli. Realia były natomiast znacznie bardziej skomplikowane. Wielu młodych byłoby gotowych twierdzić, że mój zabity brat był komuchem. A to nie była prawda! On po prostu próbował sobie jakoś ułożyć życie - zaznacza pani Halina.

- To samo tyczy się sensowności powstania warszawskiego. Ludziom, którzy w nim nie uczestniczyli, nie widzieli jego okropieństw, łatwo jest dokonywać ocen. Ja się tego nie podejmuję. Ja pomagałam ludziom w potrzebie. I gdyby przyszło mi znów wybierać, to zrobiłabym to samo. Znów walczyłabym za wolność - podkreśla.

Teraz ma 96 lat. Nie kryje, że opowiadanie o życiu w okupowanej Warszawie, o powstaniu i o tym, co było potem, nadal sprawia jej ból.

- Zawsze takie wspominki "odchorowuję". Obrazy z tamtego czasu stają mi przed oczami jak żywe, wracają przykre wspomnienia i nieprzyjemne sny - przyznaje.

Pani Helena zdradza, że póki żył jej mąż, to on o wszystkim opowiadał. Ona starała się zapomnieć, skryć wszystko w głębi umysłu.

- Ale tak jednak nie można. Trzeba o tym mówić, bo to ważna lekcja dla kolejnych pokoleń - stwierdza.

Czy wybaczyła Niemcom? - Zapomnieć tego, co nam uczyniono, nigdy nie zapomnę. Ale wybaczyłam. Ponieważ nienawiść to jest zgubna rzecz - mówi Helena Kamerska, pseudonim "Halina".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska