Praska wieża Babel

Jarosław Wasik
Mateusz, Jonne, Jonas, Iza - międzynarodowa mieszanka na Vietrniku.
Mateusz, Jonne, Jonas, Iza - międzynarodowa mieszanka na Vietrniku.
Kto choć raz był w stolicy Czech i stał na słynnym moście Karola, wie doskonale, że trzeba popatrzeć wysoko w górę, żeby dojrzeć w całej okazałości dawną siedzibę czeskich królów. A jeszcze dalej i wyżej jest Vietrnik - studencka międzynarodowa "wieża Babel".

Cztery akademiki w kolorze szaroburym i stylistyce u nas nazywanej "gierkowską" tworzą coś w rodzaju studenckiego miasteczka, z którego na dobrą sprawę nie trzeba się za bardzo oddalać, żeby mieć w zasięgu ręki wszystko to, czego studentowi do szczęścia potrzeba. Przede wszystkim jest gdzie spać, pokoje są dwuosobowe, w każdym międzynarodowa obsada, np. Francuz i Belg, Polak i Morawianin, Francuzka i Czeszka, Polak i Panamczyk (studenci uknuli nawet dowcipną teorię, że to pani od przydziału pokoi tak naprawdę decyduje, jakiego języka obcego nauczą się przez ten rok).

Na każdym piętrze mieszkańcy mają dostęp do jednej kuchni i łazienki (koedukacyjnej!) w kolorach szaroburym i buroniebieskim. Panie sprzątaczki niby kręcą się co rano, coś sprzątają, ale trzeba powiedzieć, że "bardziej jeżdżą po rynku, niż wjeżdżają w uliczki". Koszt miesięczny legalnego pobytu na Vietrniku wynosi 900 ksc (około 110 zł). Kolejną istotną sprawą jest pożywienie, które w postaci czterech rodzajów obiadów, w tym jednej wersji wegetariańskiej, serwowane jest od godziny 11 w studenckiej stołówce (menzie). Za 20 ksc (około 2,5 zł) można wykupić tu posiłek składający się z zupy, drugiego dania, kawałka ciasta i ciepłej herbaty (oczywiście w kolorze słomkowym). Mieszkańcy kampusu mówią, że nie jest to oczywiście wyszukane menu, ale "da się zjeść". Jeśli ktoś zgłodnieje po południu lub wieczorem, zawsze może zejść na portiernię, gdzie urzęduje wratna (portierka), u której "na bloczek" za 15 ksc są do kupienia przeróżne bagiety firmy Crocodille. Sekret niskiej ich ceny tkwi w umowie między uczelnią a producentem, który dostarcza codziennie do akademików kanapki wzięte ze sklepów na 2-3 dni przed upływem terminu ich ważności (zjadłem dwie "syrowe", tj. z serem i jajkiem, i przeżyłem). Jest tylko jedno "ale". Trzeba być szczęśliwym posiadaczem niebieskiego zeszytu, kryjącego w sobie bloczki z różnymi numerami, które okazują się "bloczkami na bloczki". Kiedy wpadł mi w ręce ten zeszyt, śmiałem się z niego przez pół godziny, bo nawet w Polsce, kraju znanym z biurokratycznych przedsięwzięć, nikt nie wpadł na pomysł "bloczków na bloczki"! A w Czechach... student bez tego bloczku, nie kupi następnego bloczku, by z kolei ten, który go kupił, mógł zamienić u krzykliwego szefa kuchni z czarnym wąsem na knedliki z sosem, czy inne "łakocie". Dla obcokrajowców, którzy przyjechali studiować do Pragi z krajów innych niż blok dawnych demoludów, zeszycik ten jest czymś surrealistycznym.

Czas przedstawić bohaterów tej opowieści, studentów, którzy z wielu stron świata przyjechali do Pragi, żeby pomieszkać w niej rok, poczuć klimat tego niezwykłego miasta, poznać ludzi, bawić się i oczywiście chodzić na zajęcia (mniej lub bardziej regularnie).

Na początek Mateusz. Pochodzi z Wałbrzycha, a od października przebywa na 10-miesiecznym stypendium. Studiuje w katedrze pedagogiki Uniwersytetu Opolskiego, a stypendium uzyskał po to, aby napisać pracę magisterską pod tytułem:"Polacy studiujący na Uniwersytecie Karola w Pradze w latach 1945-2000". To jego piąty rok studiów. Mateusz, wyjeżdżając z kraju, zostawił w Wałbrzychu pracę dziennikarza w lokalnym tygodniku i choć sprawdzał się w niej bardzo dobrze (pisał ciętym językiem felietony dotyczące polityki w jego regionie), wiele by dał, żeby móc pomieszkać w Pradze nieco dłużej. Mateusz mówi już bardzo dobrze po czesku, doskonale rozumie mentalność naszych południowych sąsiadów i świetnie znalazł się w nowej sytuacji. W akademiku uchodzi za duszę towarzystwa, pewnie z tego powodu, że szybko uczy się języków, ale przede wszystkim dlatego, że nie boi się rozmawiać. Dzięki temu, mogłem skorzystać z jego pomocy i rozmawiać praktycznie ze wszystkimi.
Zdziwiłem się jednak bardzo, że Mateusz w rozmowach ze swoim współlokatorem - Francisco - oprócz angielskiego używa również hiszpańskiego, ale zbył moje zdziwienie argumentem, że po pierwsze lubi zapamiętywać rzeczy już zasłyszane, a po drugie w przyszłości chciałby zostać dyplomatą. - Jeśli interesuje cię jakiś kraj, np. Algieria albo Zjednoczone Emiraty Arabskie, to pytaj, mogę ci powiedzieć trochę faktów z historii, kto tam obecnie sprawuje rządy, jak rozwija się gospodarka... Świat jest niezwykle różnorodny i naprawdę nie kończy się na naszym podwórku".

Kolega z pokoju 207 - Francisco - jest Panamczykiem. Jego rodzice musieli przez długi czas oszczędzać, żeby było ich stać, na wysłanie syna do Europy. Panamczycy najczęściej studiują w Ameryce, ale skończone studia na Starym Kontynencie oznaczają duży prestiż i gwarantują w późniejszym czasie bardzo dobrą pozycję zawodową. Trzydziestoletni Francisco to najpilniejszy student, jakiego poznałem na Vetrniku. Całymi dniami słucha salsy i czyta, czyta, czyta... Nic dziwnego, w końcu robi doktorat z logiki. Wszyscy koledzy z akademika twierdzą, że po powrocie do swojego kraju będzie "dużą szychą".
Pożyczyć trochę kawy (lub papieru toaletowego) można zawsze od przeuroczej Izy z pokoju numer 201.
Iza pochodzi ze Szczecina, ale od 9 lat mieszka wraz z mamą i siostrą w Belgii. Studiuje na uniwersytecie w Gandawie na katedrze slawistyki. Uczy się tam czeskiego i rosyjskiego, bo polski już zna, chociaż robi masę błędów podczas pisania. Twierdzi, że to naturalne, bo zatrzymała się na poziomie 8. klasy. Zna za to doskonale flamandzki i angielski, ale radzi sobie też z francuskim.
Dobrze się zresztą złożyło, ponieważ jej współlokatorką jest Ans - niska, rudowłosa, pogodna dziewczyna z Belgii, która studiuje z nią na roku. Ans ma dopiero 20 lat, ale ponieważ jest bardzo zdolna, rozpoczęła studia znacznie wcześniej niż inni. Też uczy się na slawistyce, a jej specjalnością jest czeski. O dziwo, jak na człowieka z Zachodu, radzi sobie doskonale ze słowiańskimi językami.
Jej chłopak (miłość zakwitła między nimi 3 miesiące temu) to Jonas - Francuz z Tuluzy. Ma 21 lat i jest fanem piłki nożnej. Byłem bardzo zdziwiony, słysząc z jego ust nazwy typu: Widzew Łódź, Wisła Kraków itd. Jonas trenował kiedyś piłkę nożną, ale doszedł do wniosku, że nie posiada aż takich zdolności i predyspozycji, by zostać zawodowym piłkarzem. W planach ma pracę dziennikarza sportowego.
Zupełnie innym człowiekiem, choć podobnie jak Jonas nie przepuszczającym okazji do wspólnych towarzyskich spotkań, jest Jonne - 23-letni Fin. Ten uśmiechnięty, bardzo optymistycznie nastawiony do świata chłopak z Helsinek jest studentem psychologii i jak większość studentów z krajów Unii Europejskiej, przyjechał do Pragi w ramach programu Erasmus (Europejskiego Programu Wymiany Akademickiej). Najzabawniejszą historią, jaką usłyszałem podczas mojego pobytu w akademiku, było stwierdzenie Jonnego powiedziane z pełną powagą, że Finowie mają następujący problem narodowy: otóż wszędzie, w restauracjach, pubach, autobusach, metrze, ogólnie mówiąc w miejscach publicznych gubią, zapominają, zostawiają swoje... laptopy. Niestety, nie miałem okazji potwierdzić tej informacji u jego "krajanek" o imionach Anna i Mia, ponieważ poznałem je w trakcie ich pożegnalnej imprezy (na drugi dzień rano opuszczały Pragę). Te dwie ładne Finki (obie blondynki o niebieskich oczach) były tak zajęte podejmowaniem kilkudziesięciu gości na korytarzu akademika, że nie chciałem zawracać im głowy pytaniami o "problemy narodowe". Poczęstowany przez gospodynie tzw. betonem, czyli beherowką z tonikiem, miałem okazję porozmawiać z Willem.

Will ma 23 lata, jest Anglikiem średniego wzrostu, pochodzi z Oxfordu, a w Pradze studiuje języki słowiańskie. Ciekawostką jest to, że do 18. roku życia musiał chodzić do szkoły w specjalnym mundurku. Jest to niezwykle inteligentny chłopak, który w przyszłości co prawda również chce pracować w dyplomacji, ale mimo tego zadziwił mnie dużą ilością posiadanych wiadomości o Polsce, a szczególnie znajomością faktów z naszej historii. Już wkrótce wyrusza na kolejne stypendium, tym razem do rosyjskiego miasta Woroneż. Będzie tam mieszkał u rosyjskiej rodziny. Mówi, że Woroneż znajduje się "in the middle of nowhere", co znaczy mniej więcej "pośrodku niczego". To typowy Anglik, kulturalny, opanowany i z klasą.
W ostatni dzień mojego pobytu na Vietrniku poznałem Marlenę, która studiuje na Uniwersytecie Opolskim, pochodzi z Walbrzycha, a jej mąż pracuje na co dzień w Opolu. W rozmowie z nią zauważyłem tęsknotę za Polską, za rodzinnym życiem. To była chyba jedyna osoba, po której było widać, że bez żalu opuści stolicę Czech. Marlena planuje powrót do rodzinnego miasta. Chce się tam osiedlić i pracować w szkole. Ale z młodzieżą. Ma co prawda propozycję zajęcia się bohemistyką na uczelni, ale nie rozważa zrealizowania tych możliwości.
Poznałem jeszcze Radka - kolegę Marleny pochodzącego z Rabki, który przez całą noc czytał na korytarzu "Wojnę polsko-ruską" Masłowskiej, cudowną Joannę - Francuzkę z Montpellier (z dredami na głowie), która uczy się czeskiego i słowackiego i jest naprawdę dobra, bo ma fikcyjnego męża Słowaka, poza tym sympatyczne wrażenie zrobił na mnie Wolfie, który naprawdę ma na imię Wolfgang, ma 28 lat, pochodzi z Berlina, a w Pradze robi doktorat. Nie wspomnę już o mijanych na korytarzu ludziach, na tyle otwartych, żeby bez żadnych obiekcji zatrzymać się, pogadać, a przynajmniej z uśmiechem pozdrowić kogoś nieznajomego. Zaskoczyło mnie to, że ci młodzi ludzie są bardzo dojrzali, jak na swój wiek. Zauważyłem też, że mają pragnienie posiadania jak najszerszej wiedzy, że bez przerwy obserwują wydarzenia na świecie, zgłębiają je, nie zatrzymując się tylko na poziomie programów informacyjnych. Interesuje ich właściwie wszystko, pytają się nawzajem, porównują zwyczaje w swoich krajach, korzystają z możliwości zgłębiania zasobów wiedzy na bieżąco, z możliwości zapytania u źródła. Wszystkie rozmowy przenoszone są w miejsca rozrywki, zdania mieszają się z papierosowym dymem i cicho grającą muzyką Biliard Clubu (na Vietrniku), Karlovych Lazni i Vinarni u Sudu.
W ostatni dzień mojego pobytu zostałem zaproszony przez wszystkich na studencką dyskotekę do sąsiedniego akademika. To był jeden z bardziej profesjonalnych klubów, jakie widziałem w życiu: 2 poziomy, bar (ze wszystkimi możliwymi trunkami w bardzo przystępnych oczywiście cenach), ściany w stylistyce cegły i drewna, duży parkiet z telebimem, ogólnie świetna i kulturalna zabawa. Obserwując ten klub, zastanawiałem się, czy komuś przeszkadzałoby takie miejsce w Opolu. Po chwili namysłu dałem sobie niestety twierdzącą odpowiedź, bo przecież w stolicy polskiej piosenki studenci nie mogą w okolicach akademika w swoim klubie napić się nawet piwa. Czy w ogóle go nie piją? Sprzeczałbym się. Myślę, że lepszym rozwiązaniem jest stworzenie kulturalnego miejsca z dobrą ochroną na terenie domów studenckich, niż wałęsanie się przyszłych magistrów nocą w poszukiwaniu otwartego klubu w mieście.

Poranek. Pakowanie. Śniadanie. Trzy pożegnalne kawy na korytarzu. Od kilku osób usłyszałem, że czekają na mnie w Pradze do końca maja. Mam być na pewno! Wtedy świta mi myśl, żeby opisać ich choćby w kilku zdaniach, zostawić jakiś ślad po tym tygodniu wiecznych rozmów "na wieży Babel". Nawet, jeśli z większością z nich już nigdy się nie zobaczę, pozostaną nie tylko w mojej dobrej pamięci, ale też na kawałku kartki... właściwie to się nawet lepiej składa - bo nie jakiejś tam kartki, tylko gazety! Na dodatek pamiątkowej gazety, po przecież od jutra i ten egzemplarz zacznie się starzeć... Tak jest przecież z każdą gazetą na drugi dzień.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska