Prawie wszyscy pochodzą z prowincji. Opolanie dają radę!

Aleksandra Mecwaldowska
Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.
Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.
Obracają milionami euro, latają prywatnymi helikopterami, odpowiadają za gospodarkę państwa, kręcą filmy, liczą się w mediach. I są Opolanami.

Do grona powszechnie znanych nazwisk Opolan, którzy zrobili karierę (Edyta Górniak, Rafał Maćkowiak, Bożena Stachura itp.) wciąż dołączają kolejni. A liczą się nie tylko w światku artystycznym.

Pan z telewizora

Barbara Białowąs na planie filmu „Big love”.
Barbara Białowąs na planie filmu „Big love”. Aleksandra Mecwaldowska

Paulina Młynarska wie, że szefa realizatorów Marcina Hofmana warto mieć po swojej stronie.

Marcin Hofman, "Polsat", realizator wizji, szef zespołu realizatorów studyjnych.

Motto: Pracuj na maksa, bez półśrodków i taryfy ulgowej, wówczas sięgniesz szczytów. Praca to kawał twego życia, nie lekceważ jej, bo to tak, jakbyś lekceważył sam siebie.

Oglądając telewizyjne programy i relacje na żywo, nawet się nie zastanawiamy dzięki komu trafiły one do naszych odbiorników. Tym kimś jest realizator wizji, na planie - numer jeden. W Polsacie ową realizatorską jedynką jest swojak - pochodzący z Opola Marcin Hofman, specjalista od mega-produkcji. Realizator wizji musi zapanować nad kilkoma, a częściej kilkunastoma kamerami, dyrygować poszczególnymi operatorami kamer, dbać, by wszystkie obrazy się odpowiednio ułożyły, zmiksowały, gdy trzeba - powtórzyły. Teraz niemal każdy program idzie na żywca i na pomyłki oraz awarie nie ma miejsca. - Miejsca nie ma, ale pomyłki się zdarzają, moja w tym głowa, by widz ich nie dostrzegł - mówi Marcin Hofman. Ma 37 lat i jest jednym z bardziej cenionych realizatorów w stacji.
Chcą z nim pracować takie tuzy jak Tomasz Lis, świadomi, że znaczna część sukcesu ich programu zależna jest od realizatora wizji.

- Jak to jest pracować z gwiazdami? - zastanawia się Marcin. - Trzeba umieć się z nimi dogadać. Znajduję wspólny język z Agatą Młynarską, Pauliną Młynarska, Krzyśkiem Ibiszem, Dorotą Gawryluk, Jarosławem Gugałą. Tomasz Lis - bodaj najbardziej wymagający - też mi niestraszny. Gdy żegnał się w ostatnim odcinku swego cyklu "Co z tą Polską", to podziękował wydawcy, producentowi i mnie - uśmiecha się Opolanin.

W Pałacu Prezydenckim Opolanin jest niemal stałym bywalcem, bo realizuje najważniejsze, ekskluzywne, wywiady z prezydentami. Na temat każdego z liderów państwa ma własne zdanie: Wałęsa - równy, Kwaśniewski - zachowywał się jak swój chłop, spytał o pracę, rodzinę, poklepał. Kaczyński - jakby z innego świata: wchodził, udzielał wywiadu, wychodził. Komorowski - bywa różnie, czasami bardzo kontaktowy, czasami wyizolowany.

- Ostatnio trafiła mi się nie lada wpadka, zapomniałem podczas nagrywania wywiadu z prezydentem Komorowskim wyłączyć moją komórkę. Ja, który za takie sprawy gonię wszystkich z planu, zrobiłem taki błąd! - opowiada Opolanin. - No i telefon zadzwonił podczas realizacji. Na szczęście szybko go uciszyłem, ale pan prezydent go usłyszał, mówił jeszcze przez chwilę, przerwał i z uśmiechem zapytał, czy powtórzyć kwestię.

- Przecież każdemu może się zdarzyć taka wpadka z telefonem - uspokajał Komorowski.

Marcin przyznał kiedyś, że osiągnął w swym zawodzie wszystko, co było do osiągnięcia. W tak młodym wieku być dinozaurem?

- Ta świadomość nie podcina mi skrzydeł - odpowiada na pytanie. - Wprawdzie wciąż pracuję na tym samym stanowisku, ale realizuję programy stawiające inne wyzwania. Raz jest to relacja z Watykanu, innym razem cykl ekskluzywnych wywiadów, choćby z Pałacu Prezydenckiego, potem program "Co z tą Polską", a teraz zyskujący bardzo dobre noty widzów cykl piętnujący błędy urzędników państwowych "Państwo w Państwie". Świetnie czuję się w transmisjach z najważniejszych wydarzeń sportowych w Polsce i w Europie, takich jak np. mistrzostwa Europy w siatkówce kobiet, czy KSW, czyli Konfrontacja Sztuk Walki. To inne oczekiwania, inne realia merytoryczne i wyzwania techniczne. Nigdy się nie nudzę.

Przy produkcji wszystko się może zdarzyć. Kiedyś ulewny deszcz z oberwanej chmury zalał kilka kamer, przy pomocy których Polsat relacjonował ważne wydarzenie sportowe. Woda przedzierała się przez osłony, prawdziwy kataklizm. Jedyną metodą było ciągłe wycieranie kamer szmatami i jednocześnie takie manewrowanie przesyłanym z nich obrazem, aby odbiorca podziwiał wizję, a nie zbliżenie na włókna szmatki. Udało się.
Marcin zaczął pracę jako 18-latek w Opolu, potem szybko zadomowił się w Warszawie, w Polsacie. Bywało, że pracował nawet trzydzieści parę godzin z rzędu, bez odpoczynku. - Teraz już tak nie muszę. Ale w tym fachu ważne jest poświęcić się całkowicie robocie - mówi.

Święta spędzi w Opolu, z rodzicami i... oczywiście będzie zerkać w telewizor. To choroba zawodowa. - W swoim mieszkaniu mam trzy telewizory. Jedynym pomieszczeniem, gdzie go nie postawiłem, jest łazienka. Rozważałem taką możliwość, ale w końcu stwierdziłem, że to byłaby przesada - mówi.

Przyznaje, że z takim maniakiem pracy trudno wytrzymać, więc nie ma żony ani dzieci.

Menedżer globalny

Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.
Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.

Ernest Jelito preferuje aktywny odpoczynek - w górach narty, w stobrawskich lasach - polowanie.

Ernest Jelito, Heidelberg Group.

Motto: - Szanujmy pokój. Kilka dni temu byłem w Brukseli, spacerowałem po ukochanych zakątkach miasta i nagle zatrzymała mnie policja, kazała się ewakuować, bo znaleziono paczuszkę i podejrzewano, że to ładunek wybuchowy. Podczas pobytu w Indonezji mieszkałem hotelu, jadałem śniadania w restauracji, gdzie dwa dni po moim wyjeździe wybuchła bomba. W Nigerii podróżowałem z ciągłą świadomością, że nasza delegacja może być porwana dla okupu. Moja praca globalna nauczyła mnie, że mamy w Europie to, co najcenniejsze - pokój.

EJe (takim skrótem czasami się posługuje) pracuje w Heidelberg Cement jednym z największych na świecie koncernów produkujących cement, kruszywa i beton. Ma stanowisko - uwaga - Director Global Heidelberg Cement Technology Center GmbH. W uproszczeniu: dyrektor techniczny całego koncernu, który jest odpowiedzialnego za sprawy techniczne, produkcyjne, inwestycyjne oraz centra badawczo-rozwojowe. Jest też członkiem władz kilku spółek Heidelberg Cement w różnych krajach oraz Członkiem Rady Nadzorczej Górażdże Cement. Cała spółka ma na świecie 2500 zakładów zatrudniających 53 tysiące pracowników. W 2010 r. przychody koncernu wyniosły 11,8 mld euro. No i Opolanin jest jednym z menedżerów, którzy nad tym przedsięwzięciem panują.

Jego dzieciństwo przypada ma lata sześćdziesiąte. Kto miał wówczas piłkę do nogi - ten był gość. Ernest piłkę miał i grał z chłopakami w "bala" w jego rodzinnej miejscowości Gąsiorowice. Musiał najpierw szybko i sprawnie wykonać wyznaczone przez mamę w domu prace, aby bez reszty poświecić się graniu. -. To nauczyło mnie perfekcyjnie planować i organizować dzień - mówi. - Żeby mieć z kim się bawić, musiałem zadbać, by mi chłopaki nie pouciekali. Kolegów trzeba było docenić, wówczas chętnie współpracowali. Przydzielałem im więc najbardziej odpowiedzialne zadania do samodzielnego wykonania - jeden musiał zdobyć górę, drugi - pilnować jeńców... - opowiada dzisiejszy dyrektor.

Kilkulatek najwyraźniej stosował pozytywne motywowanie swych "podwładnych", choć w czasach siermiężnego PRL-u nikt nie słyszał jeszcze o sztuce zarządzania zasobami ludzkimi.

Do przemysłu cementowego trafił przez przypadek, trochę z przekory, postanowił bowiem oderwać się od strzeleckiego środowiska i pójść do szkoły budowlanej w Opolu. Wybrał technikum, jak sądził, budowlane. Nie doczytał, że w rzeczywistości idzie do Technikum PRZEMYSŁU Budowlanych Materiałów Wiążących. - Na lekcji organizacyjnej wychowawczyni zaczęła podawać nam tygodniowy plan zajęć, codziennie była chemia. Spytałem kolegę z ławki: Dlaczego tak dużo chemii? A on mi odpowiedział - przecież to technikum chemiczne!

Na szczęście Ernest polubił chemię. Po technikum dostał się do Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, gdzie studiował technologię materiałów wiążących. Przeszedł na indywidualny tok studiów, marzył o pracy naukowej, ale doktorat odłożył na półkę podczas stanu wojennego. W tym czasie Opolanin założył też rodzinę. Realia życiowe sprawiły, że po studiach poszukał pracy, znalazł ją w strzeleckiej cementowni. I potoczyło się: mistrz zmianowy, kierownik wydziału, główny inżynier, a w wieku 32 lat - dyrektor techniczny. Ma taką zasadę: rób to, co robisz jak najlepiej, pokaż swój profesjonalizm i potencjał. - Dobra praktyka jest warunkiem rozwoju zawodowego - podkreśla. - I wciąż trzeba się dokształcać. Ja tak robię, bo świat, technika ciągle się zmieniają.

Efekty jego pracy jako dyrektora technicznego Górażdży zostały zauważone, dostał od członka zarządu Heidelberg Cement telefon i propozycję pracy w Brukseli. Objął stanowisko dyrektora technicznego regionu TEAM obejmującego Azję, Afrykę, Północną Europę. Był odpowiedzialny między innymi za budowę kilku nowych cementowni w Chinach, Indonezji, Indii, Afryce i Turcji. Każda taka inwestycja to budżet kilkuset milionów euro. - Uwielbiałem tę pracę i pokazałem, że ktoś z Polski może podołać zadaniu - mówi. - W kontaktach zawodowych w odmiennych kulturowo krajach należy być profesjonalnym w każdym punkcie, a na nieformalnych spotkaniach nie popisywać się żartami politycznymi, religijnymi: na przykład w Chinach w żadnym wypadku nie opowiedziałbym żartu o seksie. Nie wolno też patrzeć na innych z pozycji wyższej, europejskiej cywilizacji, z różnych powodów - choćby dlatego, że to niekoniecznie prawda.

Opolanin przyjechał niegdyś na spotkanie z Japończykami. Poprosił partnera o szczegółowy plan rozmów. I dzień przed negocjacjami otrzymał... raport ze spotkania, jakby się ono odbyło, z wypunktowanymi kwestiami, których dotyczyły rozmowy.

- Jak to? - spytał. - Jesteśmy przecież przed negocjacjami.

Oszczędzimy sobie czas, a nasze rozmowy będą bardziej efektywne, jeśli przygotujemy się do nich w oparciu o ten dokument - usłyszał.

- W Chinach zaś wchodzę sam na spotkanie z zarządem jednej z firm i widzę salę obrad wypełnioną po brzegi - wspomina. - Aż się cofnąłem, myśląc że pomyliłem miejsca lub godzinę. Ale tak właśnie miało być - poza zarządem w spotkaniu uczestniczyli jako obserwatorzy menedżerowie i kierownicy pionów. Taki był ich styl spotkań, twierdzili, że to dla szybszego przepływu informacji między zarządem a pozostałymi dyrektorami.

Średnio co pięć lat ma telefon od zarządu, stawiane są mu kolejne "everesty" do zdobycia.

Ernest Jelito: - Kiedyś już wydawało mi się, że po wykonaniu zadań i po kolejnych pięciu latach intensywnej pracy wrócę z Brukseli do domu, do rodziny - a tu znów telefon, tym razem od szefa koncernu z propozycją objęcia najważniejszego stanowiska technicznego w koncernie - od Azji przez Europę, Afrykę, po Amerykę. I tak się stało, od 2009 roku mieszkam i pracuję w Heidelbergu. Wiem, że moje zawodowe sukcesy byłyby niemożliwe bez wsparcia i ogromnej tolerancji mojej żony.

Od świata wielkich biznesów warto odpocząć. Ernest Jelito znajduje wytchnienie w sportach - uwielbia wypady na narty w Alpy, spływy kajakiem oraz jazdę na rowerze. Ponadto jest zapalonym myśliwym.

Pamiętacie "czterdziestolatka" inżyniera Karwowskiego, który do myślistwa był zmuszany, aby dotrzymać kroku resortowym dygnitarzom? Inżynier Jelito pamięta i uśmiecha się na wspomnienie filmowego inżyniera :- Moje myślistwo, to tylko moja prywatna sprawa i nie wiążę go z biznesem. W lesie naprawdę wypoczywam i ładuję akumulatory.

Stara się wówczas kompletnie wylogować, choć - jak przyznaje - nie ma skuteczniejszej biznesowej smyczy niż wynalazek typu blackberry...

Święta spędzi w domu. Czy w spokoju?
- To się okaże. W Chinach nie ma Wigilii. A w innych zakątkach święta zaczynają się o różnych porach i okresach. Zawsze może przyjść ważny mail, na który trzeba odpowiedzieć- mówi.

Dziewczyna, która kręci

Barbara Białowąs na planie filmu "Big love".
(fot. Aleksandra Mecwaldowska)

Barbara Białowąs, reżyserka i scenarzystka.

Motto: Nie popadać w kompleksy prowincji. W Warszawie prawie wszyscy pochodzą z prowincji.

Właśnie skończyła kręcić i montować film fabularny "Big love". Obsada: Antoni Pawlicki, Aleksandra Hamkało, Borys Szyc, Magdalena Wójcik, Robert Gonera i Małgorzata Pieczyńska. Basia w tej chwili mieszka w Warszawie, ale spotykamy się w jednej z opolskich kawiarni. Przytachała ze sobą ogromne pudło, to prezent dla małego synka... Cóż, grudzień to czas ofiarowywania.

Myśli Barbary uciekają jednak do produkcji: - Film już jest zamknięty. Na tym etapie nic już nie mogę zrobić, nic poprawić. Teraz wszystko w rękach promocji, dystrybucji oraz widzów.

Premiera już wkrótce, bo w lutym. Tuż przed walentynkami, bo ten film to taka namiętna walentynka, tyle że z gorzkim posmakiem.

Scenariusz zaczęła pisać dwa lata temu, zyskał akceptację Instytutu Polskiej Sztuki Filmowej, opiekunem artystycznym był świętej pamięci Janusz Morgenstern. Także aktorów. - Gdy rozmawiałam z aktorem, postać papierowa zaczynała być żywa. Antek Pawlicki i ja jesteśmy zupełnie inni, inaczej interpretowaliśmy sceny. Jest w filmie taka szalona scena napadu na automat z zabawkami stojący na stacji benzynowej. Chciałam, żeby było śmiesznie i odlotowo, bez przesłania. Antek stwierdził jednak, że właśnie w tej scenie pojawi się pierwszy destrukcyjny rys w wielkiej miłości.

Barbara myśli też o odtwórczyni głównej roli - we wszystkich recenzjach scenariusza czytała: świetny, ale... "jeżeli reżyser Białowąs pomyli się w obsadzie roli Emilki, to skaże film na niepowodzenie".

Cały pomysł polega na tym, że Emilka musi być magiczna, niesamowita, musi wciągać... - mówi z entuzjazmem.
Odbyły się dziesiątki castingów, zanim reżyser Białowąs wybrała Aleksandrę Hamkało, młodą aktorkę. Wydaje się, że to dobra decyzja, Hamkało jest już dostrzeżona, wylądowała na kanapie u Kuby Wojewódzkiego. - PR-owo to dobrze robi filmowi - stwierdza reżyserka.

Białowąs nie ma kompleksów w styczności ze znanymi aktorami. - Oni wiedzą, że debiutant może być o wiele bardziej rozwojowy, także dla samych aktorów, wnosi świeżość, patrzy na nich niestereotypowo - mówi. A zresztą profesjonalni aktorzy, nawet wielkie gwiazdy, wcale nie strzelają fochów.

- Pewnego dnia Adam Ferency przyjechał tylko na jedną scenę. Ale wszystko szwankowało, sprzęt siadał. Trzeba było czekać, i to długo. Poszłam go przeprosić, a on mi odpowiedział, że przecież nie jest od tego, aby robić awantury na planie i, że skoro jest taka potrzeba, to poczeka.

Basia podkreśla, że ukształtowało ją opolskie środowisko, w liceum - "Jedynce", gdzie działała grupa filmowa, oraz w Dyskusyjnym Klubie Filmowym Bogusława Laitla.

Teraz to jej filmy prezentowane są w sali kinowej MDK.

A sama Białowąs wraz Kamilem Minknerem pracuje nad nowym scenariuszem. Będzie o terroryzmie, z wątkami...
opolskimi.

Minister od kryzysów

Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.

Tadeusz Jarmuziewicz, wiceminister infrastruktury.

Motto: W sytuacjach kryzysowych walczyć, uruchamiać wszystkie zapasy adrenaliny i zmierzyć się z przeciwnikiem. Nie poddawać się.

Kiedyś biegał z Donaldem Tuskiem w maratonach (obaj są miłośnikami tego sportu), grywał z nim w piłkę, od pięciu lat gra w tej samej drużynie rządowej.

Końcówka grudnia sprzyja podsumowaniom. Minister Jarmuziewicz obliczył sobie, że ma już polityczną pełnoletność: trzy lata bycia radnym w Opolu, do tego piętnaście lat w Sejmie, właśnie zaczyna piąty rok na stanowisku ministra. Większość sekretarzy stanu z poprzedniej kadencji nie dostało nominacji na kolejną, on dostał.

- Widocznie nie schrzaniłem - mówi. - Listopad 2007 - wiosną wchodzimy do Schengen, ale mamy rozgrzebane lotnisko na Okęciu, bez wykonawcy. Tusk powiedział mi: albo to wyprowadzisz na prostą, albo pod topór idzie twoja głowa - wspomina Jarmuziewicz.

Na zawsze zapamiętał pierwsze wystąpienie w sali sejmowej: - Najdłuższe trzy minuty w życiu. W gardle zaschło - mówi. - Nie pamiętam, co mówiłem. Gdzieś to w stenogramach jest, może zajrzę do nich, bo ciekaw jestem, jakie androny plotłem.

Dziś "wydoroślał": - W tej chwili bycie na trybunie wyzwala we mnie energię, adrenalina powoduje, że myślę wyjątkowo ostro i trzeźwo.

Bycie w rządzie to nie tylko zaszczyt, splendor, immunitet, powszechne poważanie wyrażające się niskimi ukłonami. To także przekleństwa, walenie pięścią w stół, trzaskanie drzwiami, a wszystko w ramach poważnych negocjacji.

- W zeszłym roku w Paryżu stoczyłem prawdziwy bój z moim odpowiednikiem rosyjskim. Bój dotyczył ilości zezwoleń dla transportu drogowego. Orężem były wulgaryzmy, zaciśnięte pieści oraz walenie nimi w stół - tak też wygląda polityka międzynarodowa - mówi Tadeusz Jarmuziewicz. - To była szalona dyskusja, ale o dziwo doprowadziła do tego, że zarówno po stronie rosyjskiej, jak i polskiej nastąpiła ogromna stabilizacja. Byliśmy dumni z tego, że podpisaliśmy umowę na trzy lata, podczas gdy poprzedni ministrowie od 89 roku podpisywali te porozumienia na rok.
Strategia negocjacyjna była szeroko zakrojona, sprowadzała się nie tylko do próby sił i pięści przy stole, ale i do zatrzymania na jakiś czas transportu na granicy. Udało się. - I dobrze, bo - już po wszystkim - doszliśmy z Jurijem do wniosku, że za rok takie negocjacje wykończyłyby nas nerwowo - mówi minister.

W nowym rządzie ma odpowiadać za sytuacje kryzysowe na kolei: za śnieg, rozkład jazdy itd. Cóż, Jarmuziewicz poradził sobie z Jurijem, to może i polskie koleje go nie rozjadą?

Jak na razie nie daje sobie rady ze… złodziejami, a wiadomo, że w okresie świątecznym kradzieży jest szczególnie dużo. - Nie wiem, czy to się nadaje do prasy, ale wczoraj jadłem obiadem w barze w Sejmie, powiesiłem marynarkę na krześle, a obok tyłem usiadł mężczyzna, swoją marynarkę też powiesił na krześle, Tak się zakręcił, niby przeszukując swoje kieszenie, że wyciągnął też mój portfel. Najgorsze jest to, że jadłem w tym czasie obiad z dwoma oficerami policji! Żaden z nas się nie połapał…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska