Do grona powszechnie znanych nazwisk Opolan, którzy zrobili karierę (Edyta Górniak, Rafał Maćkowiak, Bożena Stachura itp.) wciąż dołączają kolejni. A liczą się nie tylko w światku artystycznym.
Pan z telewizora
Paulina Młynarska wie, że szefa realizatorów Marcina Hofmana warto mieć po swojej stronie.
Marcin Hofman, "Polsat", realizator wizji, szef zespołu realizatorów studyjnych.
Motto: Pracuj na maksa, bez półśrodków i taryfy ulgowej, wówczas sięgniesz szczytów. Praca to kawał twego życia, nie lekceważ jej, bo to tak, jakbyś lekceważył sam siebie.
Oglądając telewizyjne programy i relacje na żywo, nawet się nie zastanawiamy dzięki komu trafiły one do naszych odbiorników. Tym kimś jest realizator wizji, na planie - numer jeden. W Polsacie ową realizatorską jedynką jest swojak - pochodzący z Opola Marcin Hofman, specjalista od mega-produkcji. Realizator wizji musi zapanować nad kilkoma, a częściej kilkunastoma kamerami, dyrygować poszczególnymi operatorami kamer, dbać, by wszystkie obrazy się odpowiednio ułożyły, zmiksowały, gdy trzeba - powtórzyły. Teraz niemal każdy program idzie na żywca i na pomyłki oraz awarie nie ma miejsca. - Miejsca nie ma, ale pomyłki się zdarzają, moja w tym głowa, by widz ich nie dostrzegł - mówi Marcin Hofman. Ma 37 lat i jest jednym z bardziej cenionych realizatorów w stacji.
Chcą z nim pracować takie tuzy jak Tomasz Lis, świadomi, że znaczna część sukcesu ich programu zależna jest od realizatora wizji.
- Jak to jest pracować z gwiazdami? - zastanawia się Marcin. - Trzeba umieć się z nimi dogadać. Znajduję wspólny język z Agatą Młynarską, Pauliną Młynarska, Krzyśkiem Ibiszem, Dorotą Gawryluk, Jarosławem Gugałą. Tomasz Lis - bodaj najbardziej wymagający - też mi niestraszny. Gdy żegnał się w ostatnim odcinku swego cyklu "Co z tą Polską", to podziękował wydawcy, producentowi i mnie - uśmiecha się Opolanin.
W Pałacu Prezydenckim Opolanin jest niemal stałym bywalcem, bo realizuje najważniejsze, ekskluzywne, wywiady z prezydentami. Na temat każdego z liderów państwa ma własne zdanie: Wałęsa - równy, Kwaśniewski - zachowywał się jak swój chłop, spytał o pracę, rodzinę, poklepał. Kaczyński - jakby z innego świata: wchodził, udzielał wywiadu, wychodził. Komorowski - bywa różnie, czasami bardzo kontaktowy, czasami wyizolowany.
- Ostatnio trafiła mi się nie lada wpadka, zapomniałem podczas nagrywania wywiadu z prezydentem Komorowskim wyłączyć moją komórkę. Ja, który za takie sprawy gonię wszystkich z planu, zrobiłem taki błąd! - opowiada Opolanin. - No i telefon zadzwonił podczas realizacji. Na szczęście szybko go uciszyłem, ale pan prezydent go usłyszał, mówił jeszcze przez chwilę, przerwał i z uśmiechem zapytał, czy powtórzyć kwestię.
- Przecież każdemu może się zdarzyć taka wpadka z telefonem - uspokajał Komorowski.
Marcin przyznał kiedyś, że osiągnął w swym zawodzie wszystko, co było do osiągnięcia. W tak młodym wieku być dinozaurem?
- Ta świadomość nie podcina mi skrzydeł - odpowiada na pytanie. - Wprawdzie wciąż pracuję na tym samym stanowisku, ale realizuję programy stawiające inne wyzwania. Raz jest to relacja z Watykanu, innym razem cykl ekskluzywnych wywiadów, choćby z Pałacu Prezydenckiego, potem program "Co z tą Polską", a teraz zyskujący bardzo dobre noty widzów cykl piętnujący błędy urzędników państwowych "Państwo w Państwie". Świetnie czuję się w transmisjach z najważniejszych wydarzeń sportowych w Polsce i w Europie, takich jak np. mistrzostwa Europy w siatkówce kobiet, czy KSW, czyli Konfrontacja Sztuk Walki. To inne oczekiwania, inne realia merytoryczne i wyzwania techniczne. Nigdy się nie nudzę.
Przy produkcji wszystko się może zdarzyć. Kiedyś ulewny deszcz z oberwanej chmury zalał kilka kamer, przy pomocy których Polsat relacjonował ważne wydarzenie sportowe. Woda przedzierała się przez osłony, prawdziwy kataklizm. Jedyną metodą było ciągłe wycieranie kamer szmatami i jednocześnie takie manewrowanie przesyłanym z nich obrazem, aby odbiorca podziwiał wizję, a nie zbliżenie na włókna szmatki. Udało się.
Marcin zaczął pracę jako 18-latek w Opolu, potem szybko zadomowił się w Warszawie, w Polsacie. Bywało, że pracował nawet trzydzieści parę godzin z rzędu, bez odpoczynku. - Teraz już tak nie muszę. Ale w tym fachu ważne jest poświęcić się całkowicie robocie - mówi.
Święta spędzi w Opolu, z rodzicami i... oczywiście będzie zerkać w telewizor. To choroba zawodowa. - W swoim mieszkaniu mam trzy telewizory. Jedynym pomieszczeniem, gdzie go nie postawiłem, jest łazienka. Rozważałem taką możliwość, ale w końcu stwierdziłem, że to byłaby przesada - mówi.
Przyznaje, że z takim maniakiem pracy trudno wytrzymać, więc nie ma żony ani dzieci.
Menedżer globalny
Ernest Jelito preferuje aktywny odpoczynek - w górach narty, w stobrawskich lasach - polowanie.
Ernest Jelito, Heidelberg Group.
Motto: - Szanujmy pokój. Kilka dni temu byłem w Brukseli, spacerowałem po ukochanych zakątkach miasta i nagle zatrzymała mnie policja, kazała się ewakuować, bo znaleziono paczuszkę i podejrzewano, że to ładunek wybuchowy. Podczas pobytu w Indonezji mieszkałem hotelu, jadałem śniadania w restauracji, gdzie dwa dni po moim wyjeździe wybuchła bomba. W Nigerii podróżowałem z ciągłą świadomością, że nasza delegacja może być porwana dla okupu. Moja praca globalna nauczyła mnie, że mamy w Europie to, co najcenniejsze - pokój.
EJe (takim skrótem czasami się posługuje) pracuje w Heidelberg Cement jednym z największych na świecie koncernów produkujących cement, kruszywa i beton. Ma stanowisko - uwaga - Director Global Heidelberg Cement Technology Center GmbH. W uproszczeniu: dyrektor techniczny całego koncernu, który jest odpowiedzialnego za sprawy techniczne, produkcyjne, inwestycyjne oraz centra badawczo-rozwojowe. Jest też członkiem władz kilku spółek Heidelberg Cement w różnych krajach oraz Członkiem Rady Nadzorczej Górażdże Cement. Cała spółka ma na świecie 2500 zakładów zatrudniających 53 tysiące pracowników. W 2010 r. przychody koncernu wyniosły 11,8 mld euro. No i Opolanin jest jednym z menedżerów, którzy nad tym przedsięwzięciem panują.
Jego dzieciństwo przypada ma lata sześćdziesiąte. Kto miał wówczas piłkę do nogi - ten był gość. Ernest piłkę miał i grał z chłopakami w "bala" w jego rodzinnej miejscowości Gąsiorowice. Musiał najpierw szybko i sprawnie wykonać wyznaczone przez mamę w domu prace, aby bez reszty poświecić się graniu. -. To nauczyło mnie perfekcyjnie planować i organizować dzień - mówi. - Żeby mieć z kim się bawić, musiałem zadbać, by mi chłopaki nie pouciekali. Kolegów trzeba było docenić, wówczas chętnie współpracowali. Przydzielałem im więc najbardziej odpowiedzialne zadania do samodzielnego wykonania - jeden musiał zdobyć górę, drugi - pilnować jeńców... - opowiada dzisiejszy dyrektor.
Kilkulatek najwyraźniej stosował pozytywne motywowanie swych "podwładnych", choć w czasach siermiężnego PRL-u nikt nie słyszał jeszcze o sztuce zarządzania zasobami ludzkimi.
Do przemysłu cementowego trafił przez przypadek, trochę z przekory, postanowił bowiem oderwać się od strzeleckiego środowiska i pójść do szkoły budowlanej w Opolu. Wybrał technikum, jak sądził, budowlane. Nie doczytał, że w rzeczywistości idzie do Technikum PRZEMYSŁU Budowlanych Materiałów Wiążących. - Na lekcji organizacyjnej wychowawczyni zaczęła podawać nam tygodniowy plan zajęć, codziennie była chemia. Spytałem kolegę z ławki: Dlaczego tak dużo chemii? A on mi odpowiedział - przecież to technikum chemiczne!
Na szczęście Ernest polubił chemię. Po technikum dostał się do Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, gdzie studiował technologię materiałów wiążących. Przeszedł na indywidualny tok studiów, marzył o pracy naukowej, ale doktorat odłożył na półkę podczas stanu wojennego. W tym czasie Opolanin założył też rodzinę. Realia życiowe sprawiły, że po studiach poszukał pracy, znalazł ją w strzeleckiej cementowni. I potoczyło się: mistrz zmianowy, kierownik wydziału, główny inżynier, a w wieku 32 lat - dyrektor techniczny. Ma taką zasadę: rób to, co robisz jak najlepiej, pokaż swój profesjonalizm i potencjał. - Dobra praktyka jest warunkiem rozwoju zawodowego - podkreśla. - I wciąż trzeba się dokształcać. Ja tak robię, bo świat, technika ciągle się zmieniają.
Efekty jego pracy jako dyrektora technicznego Górażdży zostały zauważone, dostał od członka zarządu Heidelberg Cement telefon i propozycję pracy w Brukseli. Objął stanowisko dyrektora technicznego regionu TEAM obejmującego Azję, Afrykę, Północną Europę. Był odpowiedzialny między innymi za budowę kilku nowych cementowni w Chinach, Indonezji, Indii, Afryce i Turcji. Każda taka inwestycja to budżet kilkuset milionów euro. - Uwielbiałem tę pracę i pokazałem, że ktoś z Polski może podołać zadaniu - mówi. - W kontaktach zawodowych w odmiennych kulturowo krajach należy być profesjonalnym w każdym punkcie, a na nieformalnych spotkaniach nie popisywać się żartami politycznymi, religijnymi: na przykład w Chinach w żadnym wypadku nie opowiedziałbym żartu o seksie. Nie wolno też patrzeć na innych z pozycji wyższej, europejskiej cywilizacji, z różnych powodów - choćby dlatego, że to niekoniecznie prawda.
Opolanin przyjechał niegdyś na spotkanie z Japończykami. Poprosił partnera o szczegółowy plan rozmów. I dzień przed negocjacjami otrzymał... raport ze spotkania, jakby się ono odbyło, z wypunktowanymi kwestiami, których dotyczyły rozmowy.
- Jak to? - spytał. - Jesteśmy przecież przed negocjacjami.
Oszczędzimy sobie czas, a nasze rozmowy będą bardziej efektywne, jeśli przygotujemy się do nich w oparciu o ten dokument - usłyszał.
- W Chinach zaś wchodzę sam na spotkanie z zarządem jednej z firm i widzę salę obrad wypełnioną po brzegi - wspomina. - Aż się cofnąłem, myśląc że pomyliłem miejsca lub godzinę. Ale tak właśnie miało być - poza zarządem w spotkaniu uczestniczyli jako obserwatorzy menedżerowie i kierownicy pionów. Taki był ich styl spotkań, twierdzili, że to dla szybszego przepływu informacji między zarządem a pozostałymi dyrektorami.
Średnio co pięć lat ma telefon od zarządu, stawiane są mu kolejne "everesty" do zdobycia.
Ernest Jelito: - Kiedyś już wydawało mi się, że po wykonaniu zadań i po kolejnych pięciu latach intensywnej pracy wrócę z Brukseli do domu, do rodziny - a tu znów telefon, tym razem od szefa koncernu z propozycją objęcia najważniejszego stanowiska technicznego w koncernie - od Azji przez Europę, Afrykę, po Amerykę. I tak się stało, od 2009 roku mieszkam i pracuję w Heidelbergu. Wiem, że moje zawodowe sukcesy byłyby niemożliwe bez wsparcia i ogromnej tolerancji mojej żony.
Od świata wielkich biznesów warto odpocząć. Ernest Jelito znajduje wytchnienie w sportach - uwielbia wypady na narty w Alpy, spływy kajakiem oraz jazdę na rowerze. Ponadto jest zapalonym myśliwym.
Pamiętacie "czterdziestolatka" inżyniera Karwowskiego, który do myślistwa był zmuszany, aby dotrzymać kroku resortowym dygnitarzom? Inżynier Jelito pamięta i uśmiecha się na wspomnienie filmowego inżyniera :- Moje myślistwo, to tylko moja prywatna sprawa i nie wiążę go z biznesem. W lesie naprawdę wypoczywam i ładuję akumulatory.
Stara się wówczas kompletnie wylogować, choć - jak przyznaje - nie ma skuteczniejszej biznesowej smyczy niż wynalazek typu blackberry...
Święta spędzi w domu. Czy w spokoju?
- To się okaże. W Chinach nie ma Wigilii. A w innych zakątkach święta zaczynają się o różnych porach i okresach. Zawsze może przyjść ważny mail, na który trzeba odpowiedzieć- mówi.
Dziewczyna, która kręci
Barbara Białowąs na planie filmu "Big love".
(fot. Aleksandra Mecwaldowska)
Barbara Białowąs, reżyserka i scenarzystka.
Motto: Nie popadać w kompleksy prowincji. W Warszawie prawie wszyscy pochodzą z prowincji.
Właśnie skończyła kręcić i montować film fabularny "Big love". Obsada: Antoni Pawlicki, Aleksandra Hamkało, Borys Szyc, Magdalena Wójcik, Robert Gonera i Małgorzata Pieczyńska. Basia w tej chwili mieszka w Warszawie, ale spotykamy się w jednej z opolskich kawiarni. Przytachała ze sobą ogromne pudło, to prezent dla małego synka... Cóż, grudzień to czas ofiarowywania.
Myśli Barbary uciekają jednak do produkcji: - Film już jest zamknięty. Na tym etapie nic już nie mogę zrobić, nic poprawić. Teraz wszystko w rękach promocji, dystrybucji oraz widzów.
Premiera już wkrótce, bo w lutym. Tuż przed walentynkami, bo ten film to taka namiętna walentynka, tyle że z gorzkim posmakiem.
Scenariusz zaczęła pisać dwa lata temu, zyskał akceptację Instytutu Polskiej Sztuki Filmowej, opiekunem artystycznym był świętej pamięci Janusz Morgenstern. Także aktorów. - Gdy rozmawiałam z aktorem, postać papierowa zaczynała być żywa. Antek Pawlicki i ja jesteśmy zupełnie inni, inaczej interpretowaliśmy sceny. Jest w filmie taka szalona scena napadu na automat z zabawkami stojący na stacji benzynowej. Chciałam, żeby było śmiesznie i odlotowo, bez przesłania. Antek stwierdził jednak, że właśnie w tej scenie pojawi się pierwszy destrukcyjny rys w wielkiej miłości.
Barbara myśli też o odtwórczyni głównej roli - we wszystkich recenzjach scenariusza czytała: świetny, ale... "jeżeli reżyser Białowąs pomyli się w obsadzie roli Emilki, to skaże film na niepowodzenie".
Cały pomysł polega na tym, że Emilka musi być magiczna, niesamowita, musi wciągać... - mówi z entuzjazmem.
Odbyły się dziesiątki castingów, zanim reżyser Białowąs wybrała Aleksandrę Hamkało, młodą aktorkę. Wydaje się, że to dobra decyzja, Hamkało jest już dostrzeżona, wylądowała na kanapie u Kuby Wojewódzkiego. - PR-owo to dobrze robi filmowi - stwierdza reżyserka.
Białowąs nie ma kompleksów w styczności ze znanymi aktorami. - Oni wiedzą, że debiutant może być o wiele bardziej rozwojowy, także dla samych aktorów, wnosi świeżość, patrzy na nich niestereotypowo - mówi. A zresztą profesjonalni aktorzy, nawet wielkie gwiazdy, wcale nie strzelają fochów.
- Pewnego dnia Adam Ferency przyjechał tylko na jedną scenę. Ale wszystko szwankowało, sprzęt siadał. Trzeba było czekać, i to długo. Poszłam go przeprosić, a on mi odpowiedział, że przecież nie jest od tego, aby robić awantury na planie i, że skoro jest taka potrzeba, to poczeka.
Basia podkreśla, że ukształtowało ją opolskie środowisko, w liceum - "Jedynce", gdzie działała grupa filmowa, oraz w Dyskusyjnym Klubie Filmowym Bogusława Laitla.
Teraz to jej filmy prezentowane są w sali kinowej MDK.
A sama Białowąs wraz Kamilem Minknerem pracuje nad nowym scenariuszem. Będzie o terroryzmie, z wątkami...
opolskimi.
Minister od kryzysów
Minister Jarmuziewicz w otoczeniu swych psów, na opolskiej ziemi.
Tadeusz Jarmuziewicz, wiceminister infrastruktury.
Motto: W sytuacjach kryzysowych walczyć, uruchamiać wszystkie zapasy adrenaliny i zmierzyć się z przeciwnikiem. Nie poddawać się.
Kiedyś biegał z Donaldem Tuskiem w maratonach (obaj są miłośnikami tego sportu), grywał z nim w piłkę, od pięciu lat gra w tej samej drużynie rządowej.
Końcówka grudnia sprzyja podsumowaniom. Minister Jarmuziewicz obliczył sobie, że ma już polityczną pełnoletność: trzy lata bycia radnym w Opolu, do tego piętnaście lat w Sejmie, właśnie zaczyna piąty rok na stanowisku ministra. Większość sekretarzy stanu z poprzedniej kadencji nie dostało nominacji na kolejną, on dostał.
- Widocznie nie schrzaniłem - mówi. - Listopad 2007 - wiosną wchodzimy do Schengen, ale mamy rozgrzebane lotnisko na Okęciu, bez wykonawcy. Tusk powiedział mi: albo to wyprowadzisz na prostą, albo pod topór idzie twoja głowa - wspomina Jarmuziewicz.
Na zawsze zapamiętał pierwsze wystąpienie w sali sejmowej: - Najdłuższe trzy minuty w życiu. W gardle zaschło - mówi. - Nie pamiętam, co mówiłem. Gdzieś to w stenogramach jest, może zajrzę do nich, bo ciekaw jestem, jakie androny plotłem.
Dziś "wydoroślał": - W tej chwili bycie na trybunie wyzwala we mnie energię, adrenalina powoduje, że myślę wyjątkowo ostro i trzeźwo.
Bycie w rządzie to nie tylko zaszczyt, splendor, immunitet, powszechne poważanie wyrażające się niskimi ukłonami. To także przekleństwa, walenie pięścią w stół, trzaskanie drzwiami, a wszystko w ramach poważnych negocjacji.
- W zeszłym roku w Paryżu stoczyłem prawdziwy bój z moim odpowiednikiem rosyjskim. Bój dotyczył ilości zezwoleń dla transportu drogowego. Orężem były wulgaryzmy, zaciśnięte pieści oraz walenie nimi w stół - tak też wygląda polityka międzynarodowa - mówi Tadeusz Jarmuziewicz. - To była szalona dyskusja, ale o dziwo doprowadziła do tego, że zarówno po stronie rosyjskiej, jak i polskiej nastąpiła ogromna stabilizacja. Byliśmy dumni z tego, że podpisaliśmy umowę na trzy lata, podczas gdy poprzedni ministrowie od 89 roku podpisywali te porozumienia na rok.
Strategia negocjacyjna była szeroko zakrojona, sprowadzała się nie tylko do próby sił i pięści przy stole, ale i do zatrzymania na jakiś czas transportu na granicy. Udało się. - I dobrze, bo - już po wszystkim - doszliśmy z Jurijem do wniosku, że za rok takie negocjacje wykończyłyby nas nerwowo - mówi minister.
W nowym rządzie ma odpowiadać za sytuacje kryzysowe na kolei: za śnieg, rozkład jazdy itd. Cóż, Jarmuziewicz poradził sobie z Jurijem, to może i polskie koleje go nie rozjadą?
Jak na razie nie daje sobie rady ze… złodziejami, a wiadomo, że w okresie świątecznym kradzieży jest szczególnie dużo. - Nie wiem, czy to się nadaje do prasy, ale wczoraj jadłem obiadem w barze w Sejmie, powiesiłem marynarkę na krześle, a obok tyłem usiadł mężczyzna, swoją marynarkę też powiesił na krześle, Tak się zakręcił, niby przeszukując swoje kieszenie, że wyciągnął też mój portfel. Najgorsze jest to, że jadłem w tym czasie obiad z dwoma oficerami policji! Żaden z nas się nie połapał…
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?