Prywatne szpitale lepsze niż publiczne

fot. Sławomir Mielnik
- Trzeba było czasu, by pacjenci uwierzyli, że ten szpital jest dla nich - mówi Józef Tomasz Juros, dyrektor szpitala św. Rocha w Ozimku.
- Trzeba było czasu, by pacjenci uwierzyli, że ten szpital jest dla nich - mówi Józef Tomasz Juros, dyrektor szpitala św. Rocha w Ozimku. fot. Sławomir Mielnik
Przyczyną strajków, długów i kolejek w przychodniach nie jest brak pieniędzy, tylko asekuranctwo polityków, którzy boją się zmieniać system.

Nie ma złudzeń: publiczna służba zdrowia nigdy nie będzie działać tak, jak w serialu "Na dobre i na złe": wszystkie badania na zawołanie, uśmiechnięci lekarze, żadnych łapówek.

Dlaczego nie będzie?
- Konstrukcja i sposób funkcjonowania publicznych ZOZ-ów to patologia - ocenia krótko dr Wojciech Misiński, ekspert od systemów opieki zdrowotnej z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. - Zachęca do zadłużania placówek, korupcji i unikania odpowiedzialności za złe zarządzanie. Aż do momentu likwidacji placówki.

Jakie jest na to lekarstwo? Prywatyzacja. Tego słowa pacjenci boją się najbardziej. Wiedzą o tym politycy, więc też się nie palą do przekształceń. Bo w Polsce rozpowszechniony jest pogląd, że niezamożnego pacjenta nie stać na leczenie u prywaciarza. Ale to mit: w prywatnym szpitalu nie trzeba płacić gotówką.

- Na początku nasz szpital pacjenci omijali wielkim łukiem, bo myśleli, że u nas trzeba płacić, bo jest prywatny - opowiada Józef Tomasz Juros, dyrektor EuroMediCare szpitala św. Rocha w Ozimku. - Wydawało im się niemożliwe, że mogą w ramach ubezpieczenia korzystać ze szpitala, który tak wygląda, ma miłą obsługę, a lekarze czekają na nich w dobrze wyposażonych gabinetach.

U św. Rocha lekarze nie wywiesili transparentów z żądaniami płacowymi, bo tu lekarze dobrze zarabiają. Jak to działa?

W Polsce przyjęło się, że opieka medyczna to jest coś w rodzaju służby charytatywnej gwarantowanej przez państwo. Dlatego nie udało się wprowadzić w Polsce symbolicznych, kilkuzłotowych opłat przy korzystaniu z usług medycznych.

Taką praktykę wprowadzono natomiast z powodzeniem na Słowacji (system finansowania dostał wspomaganie, a drobne opłaty zniechęciły pacjentów do przychodzenia do lekarza bez wyraźnego powodu). Ale usługi medyczne to taki sam towar, jak każdy inny. Im większa konkurencja na rynku, tym usługa jest tańsza i lepsza.
Publiczne szpitale nie mają motywacji do konkurowania, bo nie podlegają grze rynkowej. Nie oszczędzają, nie reorganizują się, nie biją się o pacjenta. Do czego to prowadzi, pokazuje przykład szpitala ozimeckiego: przed sprywatyzowaniem był on zadłużony na 10 mln zł. Powiat już nie mógł udźwignąć takiego ciężaru i postanowił szpital zlikwidować.

Kupił go jednak prywaciarz. EuroMediCare, spółka z Wrocławia, postawiła szpital na nogi tak, że po czterech latach od prywatyzacji na leczenie przyjeżdżają tu pacjenci nie tylko z województwa, ale z całej Polski. Co ich przyciąga? Poziom usług, nowoczesna diagnostyka, fachowa opieka, przyjemna obsługa.

Jak to możliwe, że szpital działający w oparciu o kontrakty z NFZ, czyli identycznie, jak szpitale publiczne, funkcjonuje, jak ten z filmu?

- Po pierwsze, szpital prywatny może prowadzić działalność komercyjną, czyli odpłatną - wyjaśnia dyrektor Juros. - Placówki publiczne nie mogą tego robić. Przychód z tytułu komercyjnych usług wynoszą u nas 8 proc., reszta to przychody z NFZ i pieniądze z programów ministerialnych, np. na profilaktykę schorzeń nowotworoych.

Ale to nie wszystko: szpital na początku został doinwestowany, kupił dużo nowoczesnego sprzętu, poprawił się system komunikowania wewnątrz personelu, każde stanowisko pracy jest wyposażone w komputer i odpowiednie oprogramowanie. Przed prywatyzacją szpital zatrudniał 40 pracowników administracji i służb pomocniczych, dziś ich robotę wykonują trzy osoby.

Prywatyzacja wszystkiego nie załatwi. Służba zdrowia w Polsce ma dwa problemy: najbardziej nagłaśniany to brak pieniędzy, ale jest on skutkiem rzadziej poruszanego problemu, czyli patologicznej w swej naturze strukturze własnościowej. Szpitale i przychodnie publiczne są po prostu droższe.

Przykład: publiczne placówki przy zakupach sprzętu obowiązuje procedura zamówień publicznych. W efekcie tego przymusu zwykły aparat RTG szpital publiczny kupuje za cenę dwukrotnie wyższą (800 tys. zł), niż szpital prywatny płaci za najnowocześniejszy tomograf komputerowy. Sprzedawcy wiedzą, że pieniądze, którymi szpital płaci, to pieniądze publiczne, a więc windują cenę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska