Przejść 145 kilometrów w 48 godzin. Tylko dla twardzieli

Fot. Archiuwm prywatne
Nie głód, ale własne słabości są największym wrogiem piechurów.
Nie głód, ale własne słabości są największym wrogiem piechurów. Fot. Archiuwm prywatne
Co czuje człowiek po przejściu 145 kilometrów, non stop w 48 godzin? Radość, a potem apetyt na dobry obiad. Roman Gwóźdź z Prudnika wie, bo przeszedł.

145 kilometrów, 5 tysięcy metrów w pionie łącznego podejścia i tylko 48 godzin na pokonanie trasy. Najdłuższy w Polsce maraton turystyczny Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Inna trasa - Twardziel Świętokrzyski - 24-godzinne przejście liczącego 100 kilometrów czerwonego szlaku po Górach Świętokrzyskich.

"Kierat", czyli Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy po Beskidzie Wyspowym, organizowany od 7 lat w Limanowej. Wśród turystów górskich, piechurów coraz popularniejsza staje się turystyka ekstremalna na szczególnie długich i trudnych dystansach. Dobrym przykładem jest jedyny obecnie na Opolszczyźnie marsz długodystansowy: Prudnicki Maraton Pieszy. Od dwóch lat jego organizatorzy wprowadzili trasę 50-kilometrową.

Przed rokiem z czeskiego Krnova do Prudnika maszerowało 17 osób. W tym roku na 50-kilometrową trasę z Głuchołaz przez Góry Opawskie do Prudnika wyszło 37 uczestników. Za rok prudnicki PTTK szykuje 50-kilometrową trasę z Jesenika do Prudnika.

Zimno, ciemno, do domu daleko

Liczba chętnych na pieszych maratonach jest tak duża, że organizatorzy największych polskich ekstremalnych marszów wprowadzają limit uczestników. W tym roku limit 270 miejsc w Przejściu Kotliny Jeleniogórskiej został wyczerpany w ciągu ledwie kwadransa. Tak szybko napływały zgłoszenia na pocztę elektroniczną organizatorów. We wrześniu 2010 r. tę szczególnie ekstremalną trasę przeszło już 111 osób. Trzy lata temu, gdy organizatorzy z GOPR po raz pierwszy otworzyli trasę dla wszystkich chętnych, zwycięzców było 17. Wśród nich jedyny mieszkaniec Opolszczyzny: Roman Gwóźdź, 45-letni turysta amator z prudnickiego PTTK, przodownik turystyczny w Sudetach.

- Nie zdawałem sobie sprawy, co znaczy taka odległość. Nigdy jednak wcześniej nie chodziłem więcej niż 50 kilometrów w ciągu jednego dnia. Nie miałem żadnego planu czy strategii. Nie prowadziłem wcześniej żadnych specjalnych przygotowań. Po prostu chciałem iść - opowiada Roman Gwóźdź. - Dopiero od innych uczestników dowiedziałem się, że wcześniej nawet przez rok chodzą na siłownię, biegają, urządzają długie wędrówki. Ja byłem na przykład przekonany, że w czasie tych 48 godzin znajdę czas na drzemkę, więc zabrałem śpiwór. Na trasie nie było czasu, żeby go wyciągnąć.

Każdy piechur dostaje mapę z trasą maratonu przez Karkonosze, Góry Kaczawskie, Rudawy Janowickie, Przedgórze Izerskie. Część prowadzi wyznaczonymi szlakami turystycznymi, ale część zbacza na leśne drogi, ścieżki, a nawet prowadzi azymutem przez bezdroża. W wysokich partiach Karkonoszy chodzi się po skalnych ścieżkach, także w nocy, co stale wymaga największego skupienia. W ciemnościach, tylko z latarką, szukanie drogi jest ekstremalnie trudne. Oprócz kondycji fizycznej pieszy maratończyk musi sobie świetnie radzić z orientacją w terenie, z czytaniem mapy.

- Niektórzy od początku narzucili ostre tempo. Mieli lekkie plecaczki z wodą, dodatkowymi butami, a ja niepotrzebnie niosłem ze sobą 20 kilogramów bagażu - wspomina pan Roman. - Bardzo szybko wszyscy podzieli się na małe grupki albo szli samotnie, ewentualnie wędrując wspólnie przez jakiś czas na szlaku.

Pod Śnieżką, gdy wychodził ze schroniska "Śląski Dom", silny wiatr wyrwał mu z ręki mapę. Potargał w strzępy. Na szczęście wiedział, jak dojść do przełęczy Okraj, gdzie był następny punkt kontrolny.

- Na Śnieżce mgła była tak gęsta, że straciłem orientację w ciemnościach, choć wcześniej byłem tam wiele razy. Odnalazłem się dopiero, gdy trafiłem na wyciąg narciarski. Zaskoczył mnie mróz. W nocy temperatura spadła do minus 5 stopni Celsjusza. Rano zrobiło się bardzo wilgotno. Szlak prowadził przez trawiaste łąki, buty nie wytrzymały i przemokły. Noga w wilgotnym bucie staje się bardziej wrażliwa na otarcia i natychmiast wyskoczyły mi pęcherze. Mimo dobrej orientacji w terenie, zdarzało mi się błądzić, ale na szczęście udawało mi się odnaleźć drogę. Trochę czasu jednak przez to straciłem.
Na jednej z łąk, w nocy, chciał iść przez trawy w stronę świateł cudzej latarki i wypłoszył całe stado dzików. Na chwilę serce stanęło w gardle. To był jedyny moment, kiedy się bał. Kryzys przyszedł drugiej nocy. Było zimno, zgubił szlak, czuł narastające zmęczenie. Myślał - co ja tu robię, czemu nie jestem w domu, w swoim łóżku.

- Zawziąłem się. Powiedziałem sobie, że nie mogę odpuścić - wspomina. Drugiej nocy znalazł też jedyną godzinę na sen w czasie tych długich 48 godzin. Akurat szedł razem z dwoma 17-latkami z Jeleniej Góry. Doszli do schroniska "Perła Zachodu" koło Jeżowa Sudeckiego. Zastali je zamknięte na cztery spusty. Usiedli na drewnianych ławach przed schroniskiem, pod gołym niebem.

- Nawet nie czułem potrzeby snu, ale chciałem zostać z tymi chłopakami. Objąłem swój plecaki i natychmiast zasnąłem. Po godzinie obudził mnie nastawiony budzik w telefonie. Pamiętam, że było okropnie zimno. Robiłem pompki i przysiady, żeby się rozgrzać.

Zwyciężają twardziele

Porażkę, jaką jest wcześniejsze zejście z trasy, najbardziej przeżywają ci, którzy mieli jeszcze siły, ale kontuzja czy pokiereszowane nogi nie pozwalały dalej iść.

- Na długich trasach od kondycji fizycznej ważniejsza jest silna psychika - tłumaczy pan Roman. - Widziałem po drodze ludzi, którzy odpuszczali sobie dalszą wędrówkę, bo zimno, bo nie ma sensu się dalej tak męczyć. Mnie pomogły telefony od żony, które mnie bardzo wspierała. Pomogło mi też przyzwyczajenie organizmu do funkcjonowania w nocy, bo pracuję na różne zmiany.

Wśród turystów górskich pojawia się elitarne grono miłośników ekstremalnych wypraw. Szukają informacji w internecie o kolejnych takich imprezach, spotykają się na nich, zaprzyjaźniają. Dla pana Romana ważnym powodem takich wyjazdów jest atmosfera, jaka panuje na szlaku.

- Wcześniej w góry ciągnęło mnie dla niesamowitych widoków. Na Przejściu Kotliny Jeleniogórskiej poczułem jeszcze przyjemność wędrowania z kimś drugim, radość spotkania, rozmowy na szlaku - wspomina pan Roman. - Na takim maratonie rodzi się solidarność uczestników. Nie ma rywalizacji, dążenia do sukcesu za wszelką cenę. Klimat jest bardzo przyjacielski.

W 2007 roku pokonanie 145 kilometrów zajęło Romanowi Gwoździowi 47 godzin i 10 minut. Sprawdził się, przekonał, że jest w stanie pokonać taki dystans.

- Na mecie poczułem ogromną radość - opowiada. - Radość silniejszą niż ból otartych nóg i zmęczenie. Byłem dumny z siebie, że dałem radę, a potem poczułem apetyt na dobry obiad. Na trasie tylko raz poczęstowano nas na punkcie kontrolnym jakimś gotowanym makaronem. Nigdy w życiu schabowy nie smakował mi tak bardzo jak wtedy. Na szczęście GOPR-owcy przyjęli mnie też na nocleg. Spałem do 21 do 7 i rano ruszyłem w drogę do domu, bo następnego dnia musiałem być w pracy.

We wrześniu 2008 roku przyjechał jeszcze raz do Szklarskiej Poręby. Chciał sprawdzić, czy pierwszy sukces nie był przypadkowy. Czy zdoła go powtórzyć. Za drugim satysfakcja z sukcesu nie była już taka silna. Za to szło się lepiej i szybciej o dwie godziny. Organizatorzy zmodyfikowali szlak, uniknął błądzenia. Ponad połowę trasy przemaszerował z najstarszym maratończykiem na "Przejściu", 71-letnim byłym goprowcem z Kłodzka - Władysławem Biskupem. Mimo wieku pan Władysław potrafił młokosom pokazać klasę. Po przejściu 145 kilometrów przenocował w Jeleniej Górze, a potem wsiadł na rower i pojechał do domu do Kłodzka.

- Ludzie potrzebują ekstremalnych przygód i dlatego takie piesze maratony stają się coraz bardziej popularne - śmieje się pan Roman z Prudnika. - Sam dwa razy byłem już na Twardzielu Świętokrzyskim. Tam się idzie 100 kilometrów głównym szlakiem turystycznym Gór Świętokrzyskich w ciągu 24 godzin. Wcześniej nie znałem tych gór, ale wykorzystałem moje doświadczenie. Trasa jest łatwiejsza niż w Kotlinie Jeleniogórskiej, co widać choćby po ilości tych, którzy doszli. Na 61 startujących maraton ukończyło 50 osób.

Piechur długodystansowiec z Prudnika wybiera się w maju do Limanowej na "Kierat". Chce się sprawdzić w całkowitym chodzeniu na azymut, tylko z kompasem i mapą po zupełnych bezdrożach. Dystans to "tylko" sto kilometrów, plus 3,5 kilometra w pionie. Chciałby też trzeci raz wrócić na trasę Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej dla pamięci dwóch młodych ratowników GOPR - Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryniewicza. To oni wyznaczyli trasę maratonu. Zginęli tragicznie w lutym 2005 roku w lawinie, jaka zeszła w Kotle Małego Stawu w Karkonoszach. Roman Gwóźdź miał okazję rozmawiać z matką Daniela. Jest pod wrażeniem jego miłości do gór.

- Jestem ciekawy nowości. Ciągle szukam czegoś nowego - zapowiada pan Roman.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska