Targi nto - nowe

Przesąd, który się ziścił

Rys. Andrzej Czyczyło
Rys. Andrzej Czyczyło
Mecenas Marian Rogozik wyjmuje z szafy pożółkłe akta. Teczka Pawła jest cienka, liczy zaledwie kilka stron. Sprawa karna nigdy się nie odbyła...

Mec. Marian Rogozik, opolski adwokat z 40-letnim stażem. Studia rozpoczął na Wydziale Mechanicznym Politechniki Wrocławskiej, ale kłopoty z rysunkiem technicznym sprawiły, że na pierwszym roku przeniósł się warunkowo na prawo. W trzy miesiące zaliczył cały pierwszy rok. Studia skończył w 1960 roku, wówczas rozpoczął aplikację sędziowską w Sądzie Wojewódzkim w Opolu. Po jej odbyciu zrozumiał, że jego powołaniem jest adwokatura - aplikację rozpoczął w 1962 roku. Trafił na wspaniałych adwokatów-patronów, którzy nauczyli go fachu: Irenę Stelmach, Zdzisława Czeszejko-Sochackiego i Adama Gutowicza. Po aplikacji został skierowany do Zespołu Adwokackiego w Niemodlinie, po jego rozwiązaniu wrócił do Opola. Przez 21 lat pracował społecznie w Okręgowej Radzie Adwokackiej w Opolu, pełniąc funkcje sekretarza, skarbnika i wicedziekana. Jest dobrym karnistą, ale najlepiej czuje się w sprawach cywilnych.

Gdyby przełożeni w porę dostrzegli, co się dzieje z Pawłem, nie mógłby usiąść za kierownicą. Nie podwiózłby dwóch autostopowiczów z ciężkimi bagażami do domu, a ci - z wdzięczności - nie postawiliby półlitrówki na stole, zagryzanej salcesonem. Gdyby 1 maja 1982 roku wracał "na gazie" do pracy inną trasą, omijając okolice dworca PKS w Opolu, pod kołami jego samochodu nie zginęłyby dwie kobiety spieszące się na pociąg. "Gdyby" można mnożyć.

- Gdyby wreszcie prokurator wojskowy rozpatrzył moje wnioski dowodowe, to Pawłem zająłby się w porę lekarz psychiatra - kontynuuje adwokat. - I gdyby coś mnie tknęło, gdybym zauważył, że z moim klientem jest aż tak źle, częściej starałbym się o widzenia, bardziej podtrzymywałbym go na duchu. Od tamtej sprawy upłynęło ponad 20 lat, a ja ciągle mam poczucie, że być może zrobiłem za mało...
Mówi dalej:
- Po pierwszej rozmowie z żoną Pawła wiedziałem, że ten człowiek nie powinien prowadzić samochodu. Tymczasem on był zawodowym kierowcą, jeździł karetką - fiatem 125 combi, pracował w Przychodni Kolejowej na ul. Powstańcow Śl. w Opolu. Leczył się psychiatrycznie, zażywał relanium i leki psychotropowe, przebywał w sanatorium w Mosznej, z rozpoznaniem neurastenii. Dlatego dzień po spotkaniu z rodziną Pawła i po przyjęciu jego obrony, 19 maja, złożyłem wniosek o poddanie Pawła badaniom psychiatrycznym w celu ustalenia stanu jego poczytalności. Domagałem się też przeprowadzenia testów, które pozwoliłyby stwierdzić, czy mógł wykonywać zawód kierowcy.
- Ale prokurator wojskowy - Paweł podlegał pod prokuraturę wojskową, gdyż w stanie wojennym przychodnia PKP w Opolu była jednostką zmilitaryzowaną - mój wniosek całkowicie zignorował. Ja nie miałem żadnego pola manewru, liczyłem zatem, że wniosek zostanie rozpoznany przez sąd na pierwszej rozprawie.

- Nigdy nie zapomnę pierwszego kontaktu z Pawłem - mówi mecenas. - Około 35-letni przystojny facet, kruczoczarne włosy, postawna sylwetka i wyraz twarzy wskazujący na głęboką depresję. Nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia z człowiekiem chorym. W kółko pytał tylko o jedno: - Co mi za to grozi?
- Ja nie jestem od straszenia, ja mam podtrzymać pana na duchu, przygotować do obrony i przedstawić wszystkie możliwe okoliczności zdarzenia - odpowiadałem. - Niech pan nie myśli o wyroku, ale skupi się na obronie - powtarzałem ciągle.
Okoliczności, pomijając stan nietrzeźwości, były dla Pawła korzystne. W tej sprawie byli świadkowie, którzy zeznali, że obie kobiety wtargnęły na jezdnię prosto pod koła. Oceniałem, że w najgorszym układzie, gdy sprawy potoczą się w sądzie źle, dostanie 5 lat do odsiadki, a ustawowe zagrożenie wynosiło wówczas 10 lat.
- Miałem asa w rękawie, bezpośredniego świadka zdarzenia, o którym nie wiedziała prokuratura. To był kapitan Ludowego Wojska Polskiego, zatem w stanie wojennym świadek na wagę złota. Widział on, że obie panie wtargnęły na jezdnię z prawej strony samochodu, bo zmierzały na dworzec PKS, przebiegły ulicę po skosie.

Zeznania kapitana pokrywały się z tym, co mówił w śledztwie Paweł. Próbował odbić kierownicą w lewo, ale nie dało to żadnego skutku. Kobiety zostały potrącone prawym bokiem samochodu, weszły na pasy, gdy przednie koła samochodu już się na nich znajdowały. Nie hamował, bo nie było na to czasu. Żaden kierowca, trzeźwy czy nietrzeźwy, nie dałby rady uniknąć tego wypadku.
Zeznania kapitana mogły zmienić bieg sprawy karnej. Prokuratura nie zdołała bowiem ujawnić bezpośrednich świadków wypadku, samego momentu uderzenia nikt nie widział, oczywiście poza kapitanem. Prokurator przyjął, że kobiety weszły na jezdnię od lewej strony, a ponieważ potrącenie nastąpiło w pobliżu prawego krawężnika jezdni, musiały przejść prawie całą szerokość jezdni. Wina kierowcy była zatem, według prokuratury, bezsporna. Ofiary znajdowały się na przejściu dla pieszych, gdyby oskarżony zachował ostrożność i trzeźwość, nie doszłoby do tragedii. Poza tym prokurator uznał, że kobiety nie mogły wbiec na jezdnię, bo miały już swoje lata, a jedna z nich chodziła o kuli.

- Ja się z tym nie zgadzałem - mówi mecenas. - Swojego świadka chciałem ujawnić dopiero na rozprawie, bo to dawało mi większą pewność, że sąd przyjmie jego zeznania.
Podczas trzeciej, jak się okazało ostatniej, wizyty u Pawła doszedłem do wniosku, że on jest w znacznie gorszej kondycji, niż się wszystkim wydaje. Usiadłem i napisałem drugi, szeroko umotywowany, wniosek o zbadanie stanu zdrowia psychicznego mojego klienta. Napisałem, że kontakt i porozumienie się z oskarżonym są znacznie utrudnione.
- Wniosek złożyłem 15 lipca, a na piątek, 23 lipca, sąd wyznaczył pierwszą rozprawę. Wiedziałem, że wtedy zostanie rozpatrzony. Wielu rzeczy spodziewałem się po tej rozprawie, bo w toku śledztwa niewiele miałem do powiedzenia. Byłem do niej dobrze przygotowany, do dzisiaj mam notatki.
- Nigdy nie zapomnę tego dnia. Przyszedłem z rana do sądu. Idąc schodami w górę, zobaczyłem sędziego Bąka, który miał prowadzić tę sprawę, rozmawiającego na korytarzu z żoną Pawła. I wtedy coś mnie tknęło. Wiedziałem, że sędzia Bąk jest zbyt dobrym i skrupulatnym sędzią, by dopuścić się takiego uchybienia jak prywatna rozmowa z rodziną oskarżonego. To nie w jego stylu. Nie zdążyłem wejść na górę. Żona Pawła podbiegła do mnie i powiedziała, że był telefon z zakładu karnego. Paweł się powiesił. Osierocił 8-letniego wówczas syna.

- Gdybym mógł cofnąć czas, gdybym mógł przewidzieć, że takie zamiary chodzą mu po głowie, dopilnowałbym, by służba więzienna miała go stale na oku. Nie sądziłem, że jego stan jest aż tak ciężki. Tragedia, która zaprowadziła Pawła za kratki, rozegrała się w dniu święta państwowego - 1 maja. Tragedia, która zaprowadziła mojego klienta na tamten świat, miała miejsce w dniu święta państwowego - 22 lipca. Szczegóły poznałem dzięki Jerzemu, innemu mojemu klientowi, który siedział w tym samym zakładzie karnym.
- Dzień 22 lipca w dziwny sposób połączył obu panów. Gdy osadzeni wybierali się na codzienny spacer, Paweł nagle oświadczył strażnikowi, że bardzo źle się poczuł i rezygnuje ze spaceru, musi odpocząć. Nie wiem, jak to się stało, ale strażnik zaprowadził go do celi Jerzego, może była najbliżej, nie pamiętam. Zostawił Pawła na pryczy mojego klienta. Gdy Jerzy wrócił ze spaceru, znalazł zwłoki Pawła.
"Niech pan spojrzy panie mecenasie" powiedział do mnie Jerzy, wyciągając coś z kieszeni, gdy odwiedziłem go nazajutrz. Trzymał w dłoni 15-centymetrową plastikową linkę i powiedział:
- Odciąłem sobie kawałek, gdy znalazłem wisielca. Schowałem ją, bo ona przyniesie mi szczęście, jest taki przesąd i ja w to wierzę.
- Co pan wygaduje, panie Jerzy, taki wykształcony człowiek jak pan wierzy w takie brednie? Nic na pana i pańskich kolegów nie mają, a siedzi pan już siódmy miesiąc. Musiałby się zdarzyć cud, żeby pana wypuścili.

- Jerzy był głównym księgowym w Fabryce Samochodów Dostawczych w Nysie. 31 grudnia 1981 roku prokurator rejonowy w Nysie Stanisław M. wezwał głównego księgowego, dyrektora i dwie inne osoby, i zamknął ich w areszcie pod pretekstem popełnienia przestępstwa natury gospodarczej. Tymczasem sprawa była czysto polityczna, gdyż byli to działacze "Solidarności", i zarazem beznadziejna, jeśli się weźmie pod uwagę ówczesną sytuację w kraju, czyli stan wojenny. Zresztą po kilku latach wszyscy oskarżeni zostali całkowicie uniewinnieni.
- Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka dni po tragedii, we wtorek 27 lipca, dostałem pismo z sądu uchylające areszt Jerzemu, jako jedynemu z tej grupy. Sąd uwzględnił wreszcie argumenty o złym stanie zdrowia oskarżonego. Trudno w to uwierzyć, ale w tym przypadku przesąd się sprawdził.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska