Ku oburzeniu współpracowników zarażają katarem i kaszlem, rozsiewają bakterie i czekają aż samo przejdzie, wydając krocie na reklamowane codziennie w telewizji specyfiki, które mają zagrypionych delikwentów postawić do pionu.
Najdziwniejsze jest to, że przyczyna takich skrajnych zachowań jest identyczna: niepewność zatrudnienia i strach przed utratą pracy. Jeszcze dziwniejsze jest to, że z takich samych powodów można się przenieść z grupy pracoholików do grupy kombinatorów. Uświadomił mi to list Czytelnika, który poruszył problem wyjątkowo aktualny w tym lutowym, grypowym, okresie.
- Przez dziewięć ostatnich lat - pisze autor listu - byłem zatrudniony na legalnej umowie (co sobie bardzo ceniłem) jako „człowiek do wszystkiego”. Oczywiście w umowie nie było takiego stanowiska, ale w praktyce robiłem to, co było konieczne. Obsługiwałem klientów, zachęcałem do zakupu, więc pełniłem funkcję menedżera. Kiedy trzeba było, wypisywałem faktury i obliczałem podatki, robiąc za księgowego. W razie potrzeby siadałem za kierownicą samochodu ciężarowego, bo miałem do tego uprawnienia. Nierzadko jechałem z utargiem do banku, a gdy dostawa towaru spóźniła się, odbierałem ją nawet w nocy. Mój szef to doceniał. Do niewielkiej zasadniczej pensji dorzucał każdego miesiąca drugie tyle pod stołem.
Wszystkie przeziębienia przechodziłem, a kiedy zaczęło mnie piec za mostkiem, nie szedłem do lekarza. Tylko że to nie była zgaga, lecz rozległy zawał. Szef nawet mnie odwiedził w szpitalu, ale z bólem serca stwierdził, że nie może mnie po powrocie z chorobowego zatrudnić, bo teraz nie podołam już być „człowiekiem do wszystkiego”. Ponieważ zostałem na lodzie, symuluję bóle i przedłużam czas leczenia. Zawsze to lepiej mieć 80 proc. chorobowego niż zasiłek dla bezrobotnych. No i mam więcej czasu na szukanie pracy, ale kto mnie teraz zatrudni...