Przy dziecku tylko po niemiecku. Wojciech Pomorski od 7 lat walczy o prawo do rozmawiania z córkami po polsku

fot. Archiwum prywatne
fot. Archiwum prywatne
Dziewczynki zdążyły w tym czasie zapomnieć języka. Za to głośno zaczęły o tym mówić polskie media, padły nawet oskarżenia o germanizację.

Pan Wojciech jest Polakiem, a dokładniej - Kaszubem. Po niemiecku mówi bez trudności. Jest germanistą. W 1989 roku wyjechał do Niemiec i ma tamtejsze obywatelstwo (polskie także). Z małżeństwa z żoną Niemką urodziły mu się dwie córki. Justynka przyszła na świat w kwietniu 1997, Iwonka w grudniu 1999 roku.

Auto jest, walizek nie ma

- Dramat naszej rodziny zaczął się dla mnie 9 lipca 2003 roku - opowiada Wojciech Pomorski. - Po powrocie z pracy zauważyłem, że żony i dzieci nie ma w domu. Pomyślałem, że są gdzieś u koleżanek i mama nie chce im przerywać dobrej zabawy. Zaniepokoiłem się, kiedy wysłany o 21.00 SMS do żony został bez odpowiedzi. O 22.00 poszedłem do garażu sprawdzić, czy jest w nim samochód. Był. Ale bez dziecięcych fotelików. Wróciłem do mieszkania i poszedłem do pokoju, w którym leżały spakowane rzeczy dzieci - za 2-3 dni mieliśmy wszyscy razem jechać do Polski. Zobaczyłem, że bagaży nie ma. Zacząłem przeczuwać najgorsze. I miałem rację. Ten dzień rozwalił całe moje życie.

Kontaktu z żoną pan Wojciech szukał u jej rozwiedzionych rodziców. Ale ani teść, ani teściowa nie chcieli z nim rozmawiać. Nie przyjęli też listu do żony ani kwiatów dla niej.

- Już później dowiedziałem się, że żonę wywiózł jej ojczym - opowiada Pomorski. - Najpierw do siebie do mieszkania, a potem do przytułku dla kobiet. Pobyt w takim ośrodku nie był przypadkowy. Kiedy doszło do rozprawy rozwodowej, sama obecność żony w przytułku działała przeciwko mnie.

Pomorski nie ukrywa, że była żona oskarżyła go o stosowanie przemocy zarówno wobec siebie, jak i wobec dzieci. Nie zaprzecza, że Iwonka pytana przez sędziego o ojca, powiedziała, że zawsze bił swoje córki.

Czytaj e-wydanie NTO - > Kup online

- Recytowała to jak wyuczony wierszyk, gdyby to była prawda, tobym się z nią ukrywał - przekonuje pan Wojciech. - Ale zapewniam, że nic takiego nie miało miejsca. Niczego mi nie udowodniono. Nie zostałem skazany żadnym wyrokiem. Próby uczynienia ze mnie sadysty nie powiodły się. Oskarżenia wobec mnie są pomówieniami. Niczym więcej.

Dlaczego zatem żona opuściła go tak nagle, zabierając dzieci?

- Szczerze? Nie wiem - odpowiada Pomorski. - Nie rozmawiałem z żoną od tamtego czasu. Kochałem ją i myślę z szacunkiem o latach, które spędziliśmy razem. W gruncie rzeczy żal mi jej.

Tylko pod nadzorem

Oskarżenie o przemoc o tyle miało znaczenie, że kiedy w październiku 2003 roku sąd rodzinny w Pinnenbergu zajął się sprawą kontaktów dziewczynek z ojcem, na wniosek adwokata żony spotkania te miały się odbywać pod nadzorem. W całą sprawę zaangażował się Jugendamt, czyli niemiecki urząd zajmujący się sprawami dzieci i młodzieży.

Wojciech Pomorski mówi o tej instytucji twardo: trzeci rodzic albo niemiecki nadrodzic. I szczerze mówiąc, trochę ma powody.

- Chciałem rozmawiać z dziećmi po polsku - opowiada ojciec. - Bo to był dotychczas język naszych rozmów, zabaw i żartów. Proszę pamiętać, że młodsza córka miała niewiele ponad trzy latka, więc wiele słów, których używaliśmy, było umownych, istniejących tylko w języku dziecięcym. Nie do przetłumaczenia na niemiecki. Zaproponowałem pani z Jugendamtu, która miała nadzorować nasze spotkanie, że podczas tej rozmowy dostanie jakąś kukiełkę i włączy się do naszej zabawy. Oczywiście po niemiecku. A i ja częściowo będę w tym języku mówił.

Pomysł bardzo się jej spodobał. Niestety, po trzech dniach otrzymałem od tej pani SMS-a, w którym dała mi do wyboru albo rozmowę z dziećmi po niemiecku, albo odwołanie spotkania.

Jej zwierzchnik podtrzymał tę decyzję. Obie strony trwały przy swoim. Pan Pomorski chciał rozmawiać z dziećmi po polsku. Jugendamt żądał, by rozmawiał po niemiecku. Pat trwał. Z boku rzecz wygląda tak, jakby odpowiedzią na upór ojca był upór urzędnika. Do kompromisu było coraz dalej.

- A przecież rozwiązanie - i to bardzo proste - było pod ręką - przekonuje Pomorski. - Skoro w Niemczech mieszka od 1,5 do 2 mln osób, które przyjechały tam z Polski, to można było znaleźć kogoś, kto jednocześnie może nadzorować spotkanie ojca z dziećmi i zna oba języki - polski i niemiecki. Zamiast tego odpowiedziano mi, że nie ma pracownika z takimi kompetencjami i mam rozmawiać po niemiecku, tym bardziej że umiem. W ten sposób moim dzieciom amputowano jedną tożsamość.

Po wielu ustnych odmowach spotkań z dziećmi po polsku, w roku 2004 Wojciechowi Pomorskiemu udało się uzyskać taką odmowę na piśmie. W dokumencie napisano m.in.: "Z fachowego punktu widzenia trzeba zaznaczyć, że nie leży w interesie dzieci, aby podczas spotkań nadzorowanych posługiwały się one językiem polskim. Promowanie języka niemieckiego może być dla dzieci jedynie korzystne, ponieważ wzrastają w tym kraju, tu chodzą i tu będą chodzić do szkół".

O takiej filozofii Jugendamtu Wojciech Pomorski mówi jednoznacznie: germanizacja. W dodatku jest ona sprzeczna z polsko-niemieckim traktatem o dobrym sąsiedztwie i z prawem unijnym, które zabrania przymusowej asymilacji.

Już tylko tatuś i chlebek

Na dowód, że do takiej asymilacji doszło, Pomorski relacjonuje swoje spotkanie z córkami w maju 2005 roku - po 23 miesiącach niewidzenia się z nimi. Stało się ono możliwe po rozwodzie orzeczonym dwa tygodnie wcześniej przez sąd w Hamburgu.

- Próbowałem rozmawiać z córeczkami po polsku, ale szybko okazało się, że to nie jest możliwe - opowiada ojciec. - W pamięci zostały im już tylko pojedyncze słowa: tatuś i chlebek. Z konieczności rozmawialiśmy więc po niemiecku. Świadomość, że moje dzieci zostały polskiego oduczone i boją się rozmawiać w tym języku, był dla mnie bardzo bolesny.

O sprawie Pomorskiego, ale jednocześnie o działalności jugendamtów zrobiło się głośno w polskich mediach. Na funkcjonowaniu tej niemieckiej samorządowej instytucji nie zostawiono suchej nitki, pojawiło się nawet porównanie do gestapo.

- Jugendamty zwłaszcza starszemu pokoleniu źle się u nas kojarzą, ale to nie jest sprawiedliwa ocena - uważa Hubert Wohlan, emerytowany dyrektor Redakcji Polskiej Radia Deutsche Welle. - Czytając teksty na ten temat, można było zgubić bardzo istotną informację, że jugendamty w ponad 90 procentach spraw ingerują w rodzinach skonfliktowanych, z problemem alkoholowym, z doświadczeniem przemocy i autentycznie troszczą się - zgodnie ze swoim przeznaczeniem - o dobro dziecka. Tam, gdzie nawet dochodzi do rozwodu, ale między rodzicami nie ma konfliktu uniemożliwiającego porozumienie, Jugendamt nie ingeruje.

- Jugendamt jest instytucją budzącą w Niemczech pewien postrach, ale nie tylko wśród obcokrajówców, także wśród Niemców - dodaje Bartosz Dudek, obecny szef polskiej redakcji Deutsche Welle. - Bo rzeczywiście z uporem zabiega, żeby dzieciom nie działa się krzywda. Jednak z całą pewnością kwestie języka, w którym rozwiedzeni rodzice kontaktują się z dziećmi, nie są najważniejszą częścią aktywności tych urzędów.

Bartosz Dudek badał sprawę działalności Jugendamtów i jest przekonany, że generalnie nie pracują tam potwory ani polakożercy.

- Wymagają zazwyczaj, by rodzice kontaktowali się z dziećmi po niemiecku po to, by urzędnik nadzorujący rozmowę miał pewność, że dzieciaki nie są namawiane do ucieczki z Niemiec lub nie są oswajane z czekającym je ewentualnie porwaniem przez ojca lub matkę obcokrajowców. Ale nadużycia się zdarzają i załatwienie sprawy Wojciecha Pomorskiego było takim właśnie nadużyciem. Za które zresztą został on oficjalnie przeproszony przez niemiecki rząd.

W innych sprawach spornych trzeba być ostrożnym w ocenie. Bartosz Dudek przywołuje badaną przez siebie sprawę kobiety, której odebrano prawa rodzicielskie. Matka wywiozła dziecko za granicę - do Polski - powiadamiając o tym Jugendamt. Nie uzyskała natomiast koniecznej zgody swego partnera. Niemiecki sąd zwrócił się do polskiego wymiaru sprawiedliwości, by kobietę tę przywieziono z powrotem do Niemiec. I polski sąd nie miał wyboru. Musiał się do takiej prośby przychylić.

Zerwali naszą więź

Wojciech Pomorski jest przekonany, że jego problem nie jest ani jednostkowy, ani wyjątkowy.

- Założyliśmy Polskie Stowarzyszenie Rodziców Przeciwko Dyskryminacji Dzieci w Niemczech - przypomina Pomorski. Należą do niego nie tylko Polacy, także Grecy, Tunezyjczycy i osoby innych narodowości mające kłopoty z przestrzeganiem ich praw rodzicielskich, w sumie około 100 osób.
Zdaniem Wojciecha Pomorskiego, jugendamty chętnie i często pochopnie przekazują dzieci do rodzin zastępczych.

- Taka rodzina dostaje na jego wychowanie od kilkuset do kilku tysięcy euro. Interes się kręci - mówi. - A kiedy obcokrajowiec rozstaje się ze swoim partnerem Niemcem, to właśnie nie-Niemiec zwykle traci dziecko na zawsze. Obojętnie, czy jest ojcem, czy matką. I to jest kolejny element dyskryminacji. Dlatego przeciwstawiam się wszechwładzy jugendamtów.

- Można się z tym zgodzić tylko o tyle - uważa Bartosz Dudek - że i w Polsce sympatia polskiego sędziego jest zwykle po stronie Polaka, a nie obcokrajowca, ale to tylko tyle.

A Wojciechowi Pomorskiemu udało się kilka tygodni temu spotkać - po kolejnych czterech latach - ze swymi córkami (matka przeniosła się z nimi do Austrii).

- Już kiedy słyszałem ich głosy w sąsiednim pokoju, gdzie zostały przyprowadzone przez matkę, poczułem się tak, jakby deszcz spadł na pustynię mojego serca - mówi Pomorski. - Jeszcze bardziej ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, jak urosły. Justynka jest piękną dziewczyną.

Ale do rozmowy praktycznie nie doszło. Iwonka nie chciała rozmawiać z ojcem o swych nowych okularkach. Pierścionek - prezent z okazji spotkania - nie został przyjęty.

- Emocjonalna więź ze mną została przemocą zerwana - mówi ojciec. - Bardzo mnie to boli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska