Rafał Maćkowiak: - Popularność mi nie pasuje

Małgorzata Kroczyńska
- Bycie osobą popularną, medialną to coś, co w moim zawodzie najmniej mi pasuje i sprawia dużą trudność - mówi aktor.
- Bycie osobą popularną, medialną to coś, co w moim zawodzie najmniej mi pasuje i sprawia dużą trudność - mówi aktor.
- Czasem robię coś, co potem wydaje mi się wielkim obciachem, ale przecież na początku nie mam takiej świadomości, a potem nie można się z tego wycofać. - mówi aktor Rafał Maćkowiak.

- W opolskim teatrze Agnieszka Holland wystawiła "Aktorów prowincjonalnych". Widział pan?
- Nie, nie zdążyłem, wpadam do Opola tylko na chwilę.

- I kiedy z perspektywy stolicy patrzy pan na swoje rodzinne miasto, w którym mamy jedno kino i jeden teatr, cieszy się pan, że nie jest aktorem na prowincji?
- W dobrym teatrze, choć prowincjonalnym, można się odnaleźć, pracować bez żadnych kompleksów i robić świetne rzeczy. Są na to przykłady scena w Legnicy czy właśnie w Opolu. Nie ma co jednak ukrywać, że Warszawa to jest miejsce dla aktora idealne, właściwie jedyne takie w Polsce. Tu jest rynek, tu można zarobić jakieś pieniądze. Oczywiście, mam sentyment do Opola, ale on nie jest związany z pracą, z chęcią powrotu tutaj. To po prostu miasto mojego dzieciństwa, miejsce, gdzie się wychowałem i do którego przyjeżdżam, żeby odpocząć, spotkać się z przyjaciółmi...
- A zastanawia się pan czasem, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby został w Opolu, skończył studium języków obcych, został nauczycielem?
- Oj, często zadawałem sobie pytanie, co by było gdyby. To byłaby zupełnie inna rzeczywistość. Na pewno robiłbym coś, co mnie zupełnie nie pasjonuje. Zresztą pomysł zdawania do szkoły teatralnej wziął się trochę z paniki, w jaką wpadłem po skończeniu liceum. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Próbowałem w tym college'u językowym, ale choć spotkałem tam fajnych ludzi, wiedziałem, że to nie jest moje miejsce. Wcześniej wygłupiałem się w szkolnych kabaretach, na harcerskie ogniska przygotowywałem skecze, potem wyjechałem do Stanów, tam chodziłem też na takie amatorskie zajęcia parateatralne. Zsumowałem sobie to wszystko i postanowiłem spróbować czegoś, co - jak zacząłem podejrzewać - może mnie zainteresować. I udało się. Dostałem się do szkoły teatralnej, potem był angaż w teatrze, pierwsza rola w filmie... To były takie etapy potwierdzające, że dokonałem słusznego wyboru. I tak naprawdę dopiero niedawno naszła mnie myśl, że aktor to jest mój zawód.

- A jak jest ze znajomością języków, po edukacji w studium został jakiś ślad?
- Szczerze mówiąc więcej niż w tej szkole nauczyłem się w Stanach, gdzie byłem przez rok. Chociaż też bez przesady. Nie władam biegle angielskim, ale daję sobie radę. I w Anglii, i w USA jestem w stanie się dogadać.

- I dzięki temu w serialu "Londyńczycy" pana bohater, Paweł, też sobie nieźle z obcym językiem radzi.
- Owszem.

- A wie pan, jak skrajne emocje budzi ten serial. Posłanka PO, której nazwiska nie ma co wspominać, zasugerowała nawet, że należy go zdjąć z anteny, bo szkaluje Polaków, żyjących na obczyźnie.
- Słyszałem tę opinię. Zaintrygowała mnie do tego stopnia, że zacząłem czytać fora internetowe, gdzie piszą Polacy, którzy w Anglii mieszkają. I znalazłem tam na przykład takie zdanie: "Skończcie nadawać ten serial, bo moja rodzina w Polsce go ogląda i jest przerażona tym, co tu się dzieje, a to nieprawda". Z drugiej strony są też głosy: "co to za ściema, nikt z Polaków zaraz po przyjeździe do Londynu nie jest w stanie się dogadać z Anglikiem, bo tak kiepski jest ten nasz angielski". Ludzie zapominają, że przecież ten film to fikcja, oparta tylko na rzeczywistości, nie dokument. I serialowe postaci są trochę schematyczne, bo takim językiem operuje telewizja. Z drugiej strony nie wydaje mi się, żeby ci bohaterowie "Londyńczyków" byli tacy straszni. Ja gram chłopaka, który wyjechał z Polski, bo uznał, że tu nie ma żadnych możliwości, że chce być Anglikiem, że tylko za granicą osiągnie szczęście. W końcu - zdradzę - okaże się, że nie ma racji. Dla aktora to jest po prostu bardzo ciekawa postać do zagrania.
- I niejedyna, z jaką zmierzył się pan w tym roku. W "Senności" według Kuczoka w reżyserii Magdaleny Piekorz zagrał pan początkującego lekarza Adama, chłopaka z tzw. tradycyjnej rodziny, przed którą on musi się kryć ze swoim homoseksualizmem.
- Homoseksualistę grywałem już w teatrze, więc trudno tu mówić o jakimś wyzwaniu. Zwłaszcza że w przypadku "Senności" ten homoseksualizm nie był najważniejszy. Nie miałem scen erotycznych, nawet się nie całowałem z Bartkiem Obuchowiczem. Uwaga była położona na zupełnie inny problem: gdzie szukać szczęścia, w którą stronę pójść, czy wybrać miłość, która prawdopodobnie naruszy, zburzy wszystko to, co było do tej pory...

- Za rolę Adama został pan nominowany już po raz drugi - do prestiżowej nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. I znów się nie udało, lepszy okazał się Maciej Stuhr. Zabolało?
- W każdym z nas jest trochę próżności. Na planie się fantastycznie pracowało, więc kiedy dowiedziałem się o tej nominacji, uznałem, że to byłoby cudowne zamknięcie przygody z "Sennością". Gdzieś tam z tyłu głowy myślałem już, co powiem, kiedy będę odbierał nagrodę. Więc kiedy padło nazwisko Maćka, tak, byłem zawiedziony. Ale przeszło mi. Poza tym widziałem "33 sceny z życia", za które nagrodzono Maćka. Zagrał świetnie, więc nie mam też takiego poczucia, że zostałem skrzywdzony.

- A nie uważa pan za krzywdzącą opinii, że Maćkowiak to jeden z najbardziej obiecujących aktorów, ale nie ma szczęścia do ról? Sam ma pan poczucie, że są takie filmy, w których nie warto było się pokazywać?
- Czasem robię coś, co potem wydaje mi się wielkim obciachem, ale przecież na początku nie mam takiej świadomości, a potem nie można się z tego wycofać. Trzeba brnąć do końca, choć już serca do pracy nie ma.

- "Kochaj i rób, co chcesz", "Billboard", "Amok", a może "Gniew", film, który miał wyłącznie złe, żeby nie powiedzieć druzgocące recenzje? Którego z tych filmów wstydzi się pan najbardziej?
- Nie ma co wspominać. Złego filmu nikt nie chce oglądać i nikt o nim nie pamięta. I niech tak zostanie.

- Okej. Myśli pan, że zdarzy się taki sukces, od którego będzie pan mógł już do emerytury tylko odcinać kupony?
- Hm, chciałbym dojść do takiego momentu, żebym miał już swoją markę. Chciałbym, jak Jan Nowicki, który taką markę ma, grywać tylko takie role, które sprawiałyby mi przyjemność. Mam nadzieję, że w wieku pięćdziesięciu paru lat nie będę musiał wystąpić w telenoweli.

- A dlaczego, nie? Ludzie uwielbiają aktorów z telenowel. Gdyby spacerował pan Krakowską w Opolu w towarzystwie panów Mroczków albo innej serialowej gwiazdki, to do niej ustawiłaby się kolejka po autograf, nie do pana.
- Wiem i wcale mi to nie przeszkadza. Bycie osobą popularną, medialną to coś, co w moim zawodzie najmniej mi pasuje i sprawia dużą trudność. Biorę udział w imprezach promujących filmy, w których gram, bo muszę, ale zawsze zastanawiam się, co ja tu robię. Ze swoją publicznością rozmawiam w teatrze. Ostatnio pracy tam mam mnóstwo. Gram w "Rozmaitościach", zacząłem próby z Krzysztofem Zanussim w Teatrze Polonia u Krystyny Jandy. Do końca lutego mam czas wypełniony.

- Czyli zapowiada się dobry rok. Są też noworoczne postanowienia?
- Nie, palenie rzuciłem już ponad rok temu, od innych nałogów też jestem wolny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska