Rak nie wyrok

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Wiadomość o tej strasznej chorobie paraliżuje każdego. Kiedy jednak jest wcześnie wykryta, dobrze leczona, a pacjenta otacza miłość najbliższych - można z nią walczyć.

Była wczesna wiosna, gdy pani Maria podczas kąpieli wyczuła w piersi jakieś stwardnienie. "Trzeba z tym szybko iść do lekarza" pomyślała, ale nawet nie przyszło jej do głowy, że to może być rak. Odkąd zaczęła się u niej menopauza, była pod stałą opieką ginekologa, który regularnie badał także piersi. Ostatnie badanie miała niespełna cztery miesiące wcześniej, więc się nie przejęła. Mammografię wyznaczono jej dopiero na sierpień. Nie chciała czekać, zrobiła ją prywatnie. Na zdjęciu było widać 1,5-centymetrowy guz. Lekarz zalecił biopsję. Zrobiła ją też prywatnie - wynik był w porządku. Poszła jednak na badanie do specjalisty i ten stwierdził, że nie ma co czekać, tylko guz należy usunąć.
Czekała na sali operacyjnej, a wycięty guz skierowano do badania histopatologicznego.
- Leżę jeszcze półprzytomna po narkozie. A tu przychodzi lekarz i mówi, że to niestety nowotwór złośliwy. I pyta: Co robimy? Amputujemy pierś, czy idzie pani do domu?
Pomyślała: "A to pech!". No, bo co tu więcej można powiedzieć. I zgodziła się. Potem była chemia i radioterapia.
- Lekarze byli bardzo ostrożni, nie dawali specjalnej nadziei. Mówili: Przez parę lat będzie pani miała spokój, a potem...Tu był wielki znak zapytania. Widzieli, że dobrze znoszę psychicznie całą tę sytuację, więc mówili: Ale niech się pani tak nie cieszy. Choroba może wrócić.
Postanowiła zwiększyć swoje szanse. Pojechała do Warszawy do jakiegoś inżyniera Nowaka, który leczył niekonwencjonalnie, ale kiedy zobaczyła, że on wszystkim - i tym na własnych nogach, i tym na łożu śmierci - przepisuje te same specyfiki, dała sobie spokój.
- Dopóki ja panią leczę - powiedziała jej lekarka - niech pani niczego nie próbuje. Szkoda pieniędzy. Lepiej sobie bluzkę kupić.
Kupiła, i to niejedną. Postanowiła też sama wziąć się za siebie. Gromadziła wszelkie dobre informacje. Pierwszą był telefon od siostry, która za granicą opiekuje się starymi ludźmi. "Ja tu mam 90-letnie podopieczne bez obu piersi, które operację przeszły nawet kilkadziesiąt lat temu" - mówiła siostra. Wtedy uwierzyła, że z tą chorobą można żyć i można ją pokonać.
Ani na chwilę nie poddała się rozpaczy. Mówi, że zahartowała ją choroba męża. Wiele lat temu, gdy byli młodym małżeństwem z półroczną córką, mąż zachorował na raka żołądka. Lekarze nie dawali mu więcej niż rok. Przeżył 27 lat i nigdy się nie dowiedział, jaka była diagnoza. Ona wzięła cały ten ciężar na siebie.
- Wtedy strasznie cierpiałam - mówi. - Lęk o życie ukochanej osoby jest silniejszy niż strach o własne zdrowie i życie.
Po bardzo męczącym i wyczerpującym leczeniu postanowiła zweryfikować wszystko, co do tej pory robiła i zacząć żyć od nowa. Zostawiła potwornie stresującą pracę i przeszła na rentę. Pierwsze noce po operacji były okropne. Zasypiała i zaraz budziła się w poczuciu, że musi czuwać, żeby nie dopadła jej śmierć. Teraz wyciszyła się, skupiła na rodzinie. Dużo czyta. Tylko jedno tak naprawdę trudno jej zaakceptować - okaleczenie swojej kobiecości. Kiedy o tym myśli, czuje się gorsza. Stara się więc nie myśleć. I nie patrzeć w lustro w łazience.
- Zawsze byłam realistką, nie snułam dalekosiężnych planów - mówi. Teraz jeszcze bardziej żyję teraźniejszością. I chcę żyć intensywnie.
Parę tygodni temu wydała jedyną córkę za mąż. Ma nadzieję doczekać wnuków.
Kraść z życia ile się da
Pan Henryk nigdy nie chorował na nerki. Wrzody na dwunastnicy, owszem - dokuczały mu od 26 roku życia - ale żeby nerki? Z powodu tych wrzodów pan Henryk stale odwiedzał lekarzy. Pewnego razu lekarz zalecił mu zrobienie USG dwunastnicy. Nie wiadomo, co go tknęło, ale przy okazji kazał zbadać nerki. I okazało się, że na lewej jest jakaś podejrzana czarna plama. Szczegółowe badania nie pozostawiły już cienia wątpliwości. Jest gorzej niż źle, powiedział lekarz, trzeba usunąć.
- Pomyślałem, że rozstaję się ze światem - przyznaje pan Henryk - ale byłem dziwnie spokojny. Uznałem, że trzeba się przygotować i spisałem testament.
Po operacji lekarze powiedzieli jego żonie, że chory ma zaledwie pięć procent szansy na przeżycie. Żona bardzo się przejęła, ale nie pisnęła ani słowa. Tę straszną diagnozę trzymała przed mężem w tajemnicy przez...10 lat.
- Nie wypytywałem, ani rodziny, ani lekarzy - wspomina pan Henryk. - Udawałem, że się na tym nie znam. Kiedy jednak człowieka przenoszą na onkologię, to przecież wiadomo, o co chodzi. Mój ojciec też umarł na raka. Nie wierzyłem, że przeżyję, ale nie załamywałem się.
Pięć dni po operacji wymusił na lekarzach wypisanie do domu. Potem zaczęło się najgorsze, czyli naświetlanie. Miał wziąć trzydzieści lamp. Po dwudziestu został z niego cień człowieka. Nie mógł nic jeść, nie miał czym wymiotować. Czasem udało mu się wcisnąć w siebie jakąś papkę dla niemowląt. Czuł, że przestaje być sobą. Lekarz darował mu te ostatnie naświetlania.
Teraz pan Henryk dobiega osiemdziesiątki i czuje się bardzo dobrze. Od tamtych wydarzeń minęło 11 lat. W tym czasie pochował młodszego brata. Rak zabrał go w dziewięć dni po rozpoznaniu choroby. W kwietniu tego roku pożegnał też bliskiego przyjaciela, który umarł na raka jelita grubego.
- Ja miałem szczęście - mówi.
- Wierzę, że jak się raka zauważy na czas, to można z tego wyjść.
Zawsze lubił podróżować, zwiedzać ciekawe miejsca. W tamtym roku pojechał do Wieliczki, w której nigdy wcześniej nie był. Ostatnio w weekend wybrał się z żoną do Czech.
- Trzeba kraść z życia, ile się da - mówi pełen optymizmu.
Umrzeć ze wstydu?
Pani Zofia omal nie umarła ze wstydu. A tak, ze wstydu, bo choroba, na którą zapadła, wydała jej się przede wszystkim wstydliwą. Już samo przyznanie się do objawów było krępujące i długo powstrzymywało od wizyty u lekarza. Teraz też nie bardzo wie, jak powiedzieć, że wypróżniała się z krwią. Zawsze miała kłopoty z trawieniem, do czego zapewne przyczyniła się nerwowa i siedząca praca, ale przy pomocy ziółek jakoś sobie radziła. Kiedy pierwszy raz zobaczyła w toalecie krew, nogi się pod nią ugięły. Wiedziała, że to nie może być nic dobrego, jednak postanowiła nikomu o niczym nie mówić. Ale przed mężem, z którym wówczas już przeżyła ćwierć wieku, nigdy nie dawało się niczego ukryć. A już na pewno nie zmartwienia. Mąż nalegał, by poszła do lekarza. W końcu niemal siłą zaciągnął ją do proktologa, specjalisty chorób jelit. Rektoskopię - czyli oglądanie śluzówki jelita grubego przez włożoną do odbytu rurkę - którą zrobiła jej lekarka, wspomina okropnie, ale jeszcze gorsze było to, co lekarka powiedziała. "Ma pani raka. Trzeba jak najszybciej operować".
Po badaniu wycinka nowotworu zalecono wycięcie odcinka jelita i założenie tzw. sztucznego odbytu. Pomyślała głupio, że chyba woli umrzeć, niż nosić przyklejony do brzucha woreczek na kupę. Nie dość, że kalectwo, to jeszcze tak przykre i wstydliwe.
Mieszkający w Warszawie syn załatwił jej jednak wizytę u wybitnego specjalisty, który powiedział, że można spróbować od razu rekonstrukcji jelita. Pojechała na operację do stołecznego Instytutu Onkologii.
- Mogłam umrzeć, a przejmowałam się jakimś woreczkiem - śmieje się pani Zofia. - Z drugiej strony ten zastępczy temat jakoś bronił mnie przed myśleniem o śmierci. I kiedy obiecano mi tę rekonstrukcję, poczułam się, jakbym najważniejszą sprawę miała z głowy.
Reszta to była pestka. Po prostu trzeba było wyzdrowieć, a ona miała dla kogo żyć. Mąż, wspaniały przyjaciel, ani na chwilę się nie poddał. Zawsze był optymistą, teraz energia go rozpierała.
- Kiedy sama się załamywałam, w jego oczach była pewność. Nie wiem, jak to robił, bo przecież oczami trudno skłamać. Dopiero po latach dowiedziałam się, ile go te "oszustwa" kosztowały.
Miała ogromne szczęście. Już w kilka dni po operacji zaczęła powolutku wstawać. Bolało, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale dreptała uparcie po szpitalnym korytarzu, żeby nie zrobiły się zakrzepy. I żeby tym bólem zagłuszyć lęk przez wynikami badania wycinka jelit. Gdyby rak się rozrósł, czekała ją chemioterapia i napromieniowania. Okazało się jednak, że wyniki były dobre, a sama operacja wystarczyła.
- Niech pani napisze, że nie wolno odwlekać badań. Że trzeba iść do lekarza, gdy tylko coś zaniepokoi. I nie ma się czego wstydzić. Życie jest najważniejsze.
Dziecko, nie umrzesz!
Pani Alicja stale nosi przy sobie dwa zdjęcia. Na jednym, niedawno zrobionym, uśmiecha się śliczna, smukła nastolatka. Na drugim, sprzed lat, kilkuletnie bardzo grube dziecko z głową pokrytą meszkiem, smutno patrzy w obiektyw znad szpitalnego łóżeczka. Na obu zdjęciach jest Monika. Właśnie zdała do klasy maturalnej i pojechała na żagle na Mazury. 11 lat temu zachorowała na chłoniaka.
- W jednej chwili świat mi się zawalił - wspomina pani Alicja.
Monika była dość chorowitym dzieckiem. Infekcje gardła i nosa zaliczała każdej jesieni i wiosny. To miała być jeszcze jedna taka infekcja. Dziewczynkę bolało gardło. "No to sobie posiedzimy przez tydzień w domu" - pomyślała jej mama. Nawet się ucieszyła, bo w pracy miała akurat ciężki okres i bardzo by jej się przydał krótki odpoczynek.
- Człowiek potem zatruwa sobie życie rozpamiętywaniem tego zadowolenia, że ma chore dziecko i idzie na zwolnienie - mówi.
Nie wróciła do pracy po tygodniu, ale dopiero po roku. To, co wyglądało na zwykłe zapalenie migdałków, okazało się nowotworem węzłów chłonnych. Diagnozy nie wysłuchała do końca, bo zemdlała. Potem długo płakali z mężem na szpitalnym korytarzu we Wrocławiu. A jeszcze później oboje zacisnęli zęby, otarli łzy i z uśmiechem poszli do swojej małej córeczki.
- To było najtrudniejsze - mówi pani Alicja. - Przerażenie i rozpacz rozrywały mi serce, ale przy dziecku musiałam być spokojna i pogodna, cierpliwa i pewna siebie.
Monika bardzo źle znosiła chemioterapię, a potem naświetlania. Strasznie spuchła, torsje wyrywały jej wnętrzności. Dwa razy traciła włosy. Lekarze pocieszali, że to dobrze, bo to znaczy, że chemia działa. Mała często gorączkowała, bolały ją dziąsła. Inne dzieci biegały po szpitalnym korytarzu, a ona długo leżała słabiutka. Obolałe ciało z trudem znosiło kilkadziesiąt kroplówek co miesiąc.
Pani Alicja zrezygnowała z pracy. Zamieszkała we Wrocławiu u koleżanki ze studiów. Mąż przyjeżdżał na weekendy. Codziennie od rana do wieczora była przy swojej córeczce. Przychodziła, nim mała się obudziła, wychodziła, kiedy ta zasnęła.
Monika w szpitalu poznała rówieśnicę Olę. Dziewczynka chorowała na białaczkę. Już wszystko szło dobrze, gdy nagle po dziewiątej serii chemii, jej organizm nie wytrzymał. Tego dnia, kiedy pani Alicja przyszła do córki, Oli nie było już w sali. "Pojechała do innej kliniki" skłamała z zawodową wprawą pielęgniarka. Ale dzieci chore na raka trudno oszukać. Monika wiedziała. Zapytała: "Mamusiu, czy ja też umrę?" Pani Alicja do dziś nie może opanować łez na to wspomnienie. - "Nie, nie umrzesz" - powiedziałam i uśmiechnęłam się, jak mogłam najszczerzej. Twarz bolała mnie od tego uśmiechu.
Po roku leczenia Monika wróciła do domu. Rodzice dopiero niedawno powiedzieli jej, na co była chora.
- To niespokojny duch - mówi o córce pani Alicja. - Tańczy, jeździ na nartach, żegluje, czyta, uczy się trzech języków. Zawsze jest w biegu. Gdy próbuję ją na chwilę zatrzymać, mówi: "Szkoda mi czasu".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska