Ranni i poranieni. Medycyna na polu walki

Archiwum prywatne
Chorąży Kamilla Trusz, pielęgniarka anestezjologiczna oraz dr Jarosław Kostyła, szef Lotniczego Zespołu Medycznego, podczas ewakuacji rannego żołnierza z bazy Ramstein.
Chorąży Kamilla Trusz, pielęgniarka anestezjologiczna oraz dr Jarosław Kostyła, szef Lotniczego Zespołu Medycznego, podczas ewakuacji rannego żołnierza z bazy Ramstein. Archiwum prywatne
Medycyna na polu walki trochę się różni od medycyny cywilnej. Do zatamowania krwawienia używa się proszków hemostabilizujących, które sypie się bezpośrednio na ranę. Są plastry na odmy opłucnowe, które nie wsysają powietrza do rany, tylko powodują jego wypychanie na zewnątrz. Stosuje się wkłucia doszpikowe - przez specjalny drenik lekarz wkłuwa się do mostka rannego i podaje mu lek bezpośrednio do szpiku.

Doktor Jarosław Kostyła z Opola przez 6 lat latał specjalnymi samolotami do Ramstein, Iraku, Afganistanu, Libanu, Czadu i na Bałkany. Przywoził rannych żołnierzy. Każdej wyprawie towarzyszyły niemałe emocje, czasem strach, głównie jednak pozostała w sercu ogromna satysfakcja. Bo wszyscy ranni ewakuację przeżyli.

Jest rok 2001, zaczyna się wojna w Iraku. Na początku nikt jeszcze o tym nie myśli, że nie wszyscy wysłani tam polscy żołnierze wrócą o własnych siłach. Ale życie nie znosi próżni, jeszcze w tym samym roku w 10. Brygadzie Logistycznej w Opolu powstaje Lotniczy Zespół Medyczny, jedyny taki w kraju, który ma służyć właśnie do ewakuacji rannych żołnierzy.

W 2003 roku do zespołu trafia Jarosław Kostyła, absolwent nieistniejącej już Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Pan doktor, w stopniu kapitana, zostaje od razu przyjęty do batalionu medyczno-sanitarnego. Wkrótce potem zostaje dowódcą Lotniczego Zespołu Medycznego.

- Byłem już wtedy w trakcie robienia specjalizacji z medycyny ratunkowej - wspomina Jarosław Kostyła. - Koledzy, którzy dyżurowali ze mną w lotniczym zespole, robili specjalizację z anestezjologii. W naszym batalionie od początku były zatrudnione tylko pielęgniarki anestezjologiczne. Dlatego dopiero wspólnie, krok po kroku, opracowywaliśmy koncepcję, jak ewakuacja medyczna ma właściwie wyglądać, ustalaliśmy własne procedury. Opisywaliśmy precyzyjnie, co trzeba do samolotu zabrać: jaki sprzęt, ile leków, ile tlenu.

Zaczęło się od Ramstein

Na początku latali tylko na trasie Polska - Ramstein i z powrotem. Stare "antki" dalej i tak by nie doleciały. Dlatego to Amerykanie dostarczali swoim transportem poszkodowanych polskich żołnierzy do Ramstein, a dopiero stamtąd zabierał ich opolski zespół.

Jest 29 grudnia 2003 r. Kapitan Kostyła dostaje telefon: Trzeba szybko ewakuować z Ramstein żołnierza, który został ciężko ranny w Iraku, w trakcie patrolu. Trafił w niego pocisk. Niewiele brakowało, a rozerwałby go na strzępy.

- Gdy lecieliśmy po rannego, sądziliśmy, że jeszcze tego samego dnia z nim wrócimy - opowiada dr Kostyła. - Lot do Ramstein trwa od 2,5 do 3,5 godziny. Tymczasem na miejscu okazało się, że stan żołnierza na to nie pozwalał. Musieliśmy odczekać dwie doby, aż w szpitalu doprowadzą go do stanu, który umożliwi przelot. Przez całą drogę powrotną ten pacjent był nieprzytomny, oddychał przy pomocy respiratora. Musieliśmy nieustannie ładować w niego leki, by podtrzymywać pracę serca oraz inne funkcje życiowe. Samolot do transportu medycznego to taka powietrzna karetka.

Dochodzą jednak istotne utrudnienia w postaci różnicy ciśnień, przeciążenia, poza tym inaczej chory organizm zachowuje się, gdy samolot startuje, a inaczej, gdy ląduje. Najważniejsze, żeby mieć zgrany zespół i rozumieć się bez słów. Bo tam, w górze, jesteśmy zdani tylko na siebie, swoją wiedzę i umiejętności. Pamiętam, jacy byliśmy wtedy szczęśliwi, że zdążyliśmy tego rannego dostarczyć na czas. Dowiadywałem się potem o niego, wiem, że przeżył.

W 2003 i 2004 r. takich lotów do Niemiec było coraz więcej. Lżej rannych przenoszono od razu z samolotu do samolotu na lotnisku w Ramstein. Po innych ekipa Lotniczego Zespołu Medycznego jechała specjalnie podstawioną karetką, do szpitala w Landstuhl, blisko Ramstein, gdzie żołnierze są leczeni i rehabilitowani.

- Kiedyś byłem tam po żołnierza, który w Iraku nadział się na minę - wspomina dr Jarosław Kostyła. - Był już po trzymiesięcznej rehabilitacji i mógł wreszcie wrócić do Polski. On strasznie bał się lecieć, od razu nam to wyznał. Jego nogi jeszcze się całkowicie nie zagoiły i miał obawy, że każdy ruch sprawi mu ogromny ból. Przez cały lot trzymałem go za rękę, na zmianę z pielęgniarką. Dzięki temu był spokojny. Takich chwil się nie zapomina. Człowiek uświadamiał sobie wtedy, że byliśmy im potrzebni nie tylko do podania leku, ale też dla dodania otuchy.

Szpital w Landstuhl został zbudowany przez Amerykanów, jest supernowoczesny, pokoje jednoosobowe, wyposażone w telewizję kablową, każdy ma dostęp do biblioteki. Pacjenci są w tym miejscu otoczeni szczególną opieką.

- Żołnierzom to się należy, bo doznają ran, służąc swojej ojczyźnie, narażając się na ogromne niebezpieczeństwo - podkreśla Jarosław Kostyła. - Niestety, po powrocie do kraju muszą się potem odnaleźć w zwykłych szpitalnych warunkach. Trzeba przyznać, że Amerykanie szczerze nam współczuli, gdy polski żołnierz zginął w Afganistanie lub Iraku. Chociaż na obu wojnach oni ponieśli dotąd nieporównanie większe straty w ludziach, za każdym razem podkreślali, że przecież Polaków jest procentowo mniej. I w ten sposób należy na to patrzeć.

4 godziny od telefonu do wylotu

Kiedy nasze siły lotnicze otrzymały samoloty transportowe CASA C-295, zaczęły się dalsze loty. Przelot do bazy w Bagram trwał od 12 do 16 godzin, a do Bagdadu 10-12. Gdziekolwiek udawali się po rannego, schemat działania zawsze był ten sam.

- Najpierw dostawałem telefon, że będzie ewakuacja, więc bez względu na to, gdzie akurat byłem i co robiłem, rzucałem wszystko i jechałem do jednostki - opowiada dr Kostyła. - Następnie migiem trzeba było przygotować cały sprzęt, m.in. respirator, defibrylator, butle z tlenem, leki i załadować to wszystko do karetki reanimacyjnej. A potem natychmiast wyjazd z Opola na lotnisko w Balicach. Tam czekali już na nas piloci z 13.

Eskadry Lotnictwa Transportowego z Krakowa. Błyskawiczne przepakowanie sprzętu z karetki do samolotu i w drogę. Od chwili uruchomienia procedury do wylotu mieliśmy tylko 4 godziny.
Z kolei miejsce powrotu z rannym do kraju zależało od tego, w której jednostce żołnierz ten służył. Samolot lądował więc w Warszawie, Wrocławiu, Balicach, czasami w Bydgoszczy.

Powstrzymał auto z ładunkiem

- Pewnego razu polecieliśmy do Iraku po żołnierza, który doznał potwornych obrażeń w punkcie kontrolnym przed swoją bazą wojskową - wspomina doktor. - Podjechał tam samochód wypełniony ładunkiem wybuchowym, wartownik się zorientował, chciał przeszkodzić zamachowcowi samobójcy w wysadzeniu auta. Nie zdążył, ale przeżył.

Amerykanie zabrali go najpierw do polowego punktu sanitarnego w bazie, a potem do szpitala w Bagdadzie, bo to oni zawsze zabierają wszystkich rannych z pola walki. Służą im do tego specjalnie przystosowane herculesy. My wzięliśmy tego żołnierza ze szpitala do Polski. To był dramatyczny lot. Ale poradziliśmy sobie.

Docelowe miejsce wylotu poznawali dopiero w ostatniej chwili. Na pokładzie samolotu, oprócz pilotów, był jeden lub dwóch lekarzy, jedna, dwie pielęgniarki oraz kierowca-ratownik. Wszystko zależało od tego, ilu rannych będą transportować. Np. CASA C-295 może pomieścić nawet do 30 osób. Największa grupa, jaką jednorazowo ewakuowała opolska ekipa, liczyła 12 żołnierzy. Lecieli z Ramstein, o kulach, w gipsie. Wszyscy byli już jednak na tyle podleczeni, że mogli podróżować, siedząc.

Z załogą Lotniczego Pogotowia Medycznego współpracował zawsze oficer łącznikowy. Właściwie była to cała grupa ludzi - w Warszawie i w tym kraju, gdzie akurat został ranny żołnierz - która odpowiadała za logistykę każdego wylotu. Sprawdzała stan chorego, wysyłała telefonogramy, a w nich niezbędne szczegóły, żeby wszystko było dograne na ostatni guzik.

- Byliśmy kilka razy w Afganistanie, kiedyś ewakuowaliśmy stamtąd nawet grupę cywilów, ludzi, którzy współpracowali z naszym wojskiem stacjonującym w Bagram - mówi dr Kostyła. - Zdarzało się, że odlatywaliśmy stamtąd od razu do Polski albo przez dzień i noc odpoczywaliśmy w bazie. Afganistan poznałem więc tylko z okien samolotu. To samo dotyczy Iraku. W czasie lądowania byliśmy odpowiednio osłaniani, ale szczegółów nie mogę ujawnić.

Doktor Kostyła był dowódcą Lotniczego Zespołu Medycznego od 2003 do 2009 roku, a od 2004 został jedynym lekarzem, który je obsługiwał. Zdarzało się, że przez trzy miesiące nie miał wylotu, a potem nadchodził okres, że musiał latać po rannych co weekend. Na wiosnę 2004 roku urodził mu się syn, a on nie miał czasu, by go ochrzcić. Nawet żona nigdy nie wiedziała, gdzie jej mąż leci. Ale nigdy nie miała do niego pretensji o samotne weekendy, dezorganizację życia rodzinnego. Zawsze mocno go wspierała.
- Gdy sam musiałem przejąć wszystkie dyżury, to wypracowałem sobie własną taktykę, dzięki której nie brało mnie zmęczenie. Nauczyłem się, lecąc np. do Iraku, zasypiać w samolocie już w Balicach, żeby w drodze powrotnej zajmować się tylko pacjentami. Najczęściej pomagała mi w ewakuacjach chorąży Kamilla Trusz, pielęgniarka anestezjologiczna.

Żołnierz w stresie

Na Bałkany, do Bośni, Hercegowiny i Kosowa, gdzie stacjonują nasi żołnierze w ramach misji pokojowych, wcześniej po rannych jeździły z Polski karetki wojskowe. Dopiero jak zaczął się Irak, to i tam wprowadzono ewakuację drogą lotniczą.

- Jeśli ktoś myśli, że żołnierze w czasie takich misji mniej się boją, to jest w błędzie - twierdzi dr Kostyła. - Mimo że tam jest pokój, to oni też żyją w ciągłym stresie. Ewakuowaliśmy z Kosowa żołnierza, który miał wypadek w górach. A z Bośni - żołnierza, który spadł z dużej wysokości podczas pełnienia służby i doznał ciężkiego urazu kręgosłupa.

Wśród ewakuowanych z Iraku szczególną grupę stanowili ci, u których wystąpił pourazowy stres pola walki. Jedni byli ostrzelani w patrolu, przeżyli, ale przeszli traumę. Tak się to odbiło na ich psychice, że już nie byli w stanie dalej walczyć. Inni przeżyli strasznie śmierć kolegów.

- Dbaliśmy, żeby byli spokojni, dostali odpowiednie leki, oni nie sprawiali żadnego problemu - mówi pan doktor. - Nieraz mogłem zauważyć, że zachowanie żołnierzy zmieniało się natychmiast po wejściu do samolotu, nieważne, czy na własnych nogach, czy na noszach. Czuli już bowiem bliskość Polski, dodawało im to siły. Mieli wprawdzie przy sobie racje żywnościowe: mleko w puszkach, suchary, konserwy, ale gdy skosztowali kanapek zrobionych przez moją żonę, od razu zmieniał się ich wyraz twarzy. Tego też nie zapomnę.

Lotniczy Zespół Medyczny nadal wykonuje swoją misję, 10. Brygada Logistyczna w Opolu zabezpiecza wszystkie polskie kontyngenty wojskowe poza granicami kraju. Po opuszczeniu wojska doktor Jarosław Kostyła przeszedł do rezerwy i podjął pracę na Oddziale Ratunkowym WCM. Jest tam zastępcą ordynatora. W jego życiu zawodowym w zasadzie niewiele się zmieniło, nadal ratuje zdrowie i życie innych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska