Rany na duszy goją się ostatnie

fot. Witold Chojnacki
fot. Witold Chojnacki
Wybuchu gazu, który dwa lata temu ich okaleczył, Mateusz i Sebastian Okoniowie ze Sławic już nie pamiętają. Albo nie chcą pamiętać. Mogliby całkiem zapomnieć, gdyby przeżyła ich mama.

Od tamtego tragicznego czerwcowego poranka minęły prawie dwa lata. Poparzone nogi i ręce 9-letniego Mateusza i 10-letniego Sebastiana prawie się zagoiły. Pokrywają je dziś zgrubiałe blizny. Dawne rany zarastają się tak dobrze, że być może już w wakacje zaczną się zabiegi przeszczepu skóry.

- Jeszcze nie wiemy, czy będzie to integra, czyli sztuczna skóra - taka, jaką przeszczepiono małej Angelice, czy skóra naturalna - mówi Roland Okoń, ojciec chłopców.

Po kontroli zaplanowanej na wakacje decyzję w tej sprawie podejmą lekarze z Oddziału Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, który od początku zajmuje się chłopcami.

- Wolałbym, żeby pierwszy zabieg był na małą bliznę przy uchu - zwierza się Mateusz. - Jest najmniejsza. Będę mógł się przekonać, czy będzie bardzo boleć...

BEZ MAMY NIE JEST TAK SAMO

Do tragedii, która świat braci Okoniów z podopolskich Sławic postawiła na głowie, doszło 8 czerwca 2007 roku. Mateusz i Sebastian mieli wolny dzień. Przed 9 ich mama Helena pozwoliła im pooglądać telewizję. Kiedy jeden z nich nacisnął przycisk pilota, domem wstrząsnęła silna eksplozja. W sekundzie obrócił się w gruzowisko, a z sąsiednich budynków wyleciały okna. Wybuchł gaz, który ulatniał się z nieszczelnej butli.

- Pamiętam, że przywaliło mnie łóżko - wspominał kilka miesięcy później młodszy z braci, Mateusz. - Wołałem pomocy, płakałem trochę, a Sebastian powtarzał, że mi pomoże.

Matkę i dwóch braci z ruin wyciągnęli sąsiedzi, którzy na miejscu tragedii zjawili się niemal natychmiast. Chłopcy trafili do krakowskiego szpitala, a ich mama na oddział intensywnej terapii szpitala w Siemianowicach Śląskich. Jej rany okazały się jednak zbyt rozległe. Niecały miesiąc później zmarła. Chłopcy o jej śmierci dowiedzieli się po kilku tygodniach.

- Nawet jeśli wyzdrowiejemy, to tak samo już nigdy nie będzie, skoro nie ma mamy… - mówi Mateusz.

- Czasem synowie mają takie chwile, że milkną i idą do siebie do pokoju - opowiada Roland Okoń. - Wspominają matkę. Zabieram ich wtedy na cmentarz albo czymś zajmuję, żeby długo nie myśleli.

Wanda Walczyk, sąsiadka Okoniów z ulicy i opiekunka chłopców:

- Kiedy zaczęłam do nich przychodzić, często opowiadali mi o Helenie. Pokazywali zdjęcia i filmy, na których była nagrana, wspominali dzień wybuchu. Chcieli się chyba wygadać, wyrzucić z siebie część smutku i bólu. Pamiętam też, że trzymali zdjęcia mamy pod poduszkami - dodaje pani Wanda.

Nowy porządek życia

Wanda Walczyk opiekunką Mateusza i Sebastiana jest już ponad rok.

- Chłopcy bardzo się z nią zżyli, bo kiedyś słyszałam, że komuś powiedzieli: mamusię kochaliśmy najbardziej, ale panią Wandę też kochamy - opowiada Barbara Ottenbreit, dyrektor szkoły w Sławicach.

- Są jak moje własne wnuki, a mam ich już trójkę - śmieje się pani Wanda. - W tym roku na dzień babci dostałam od nich laurkę, a ostatnio zastanawiali się nawet, czy nie zacząć mnie po prostu nazywać babcią. Nie mam nic przeciwko temu.

Opieki nad chłopcami podjęła się za namową księdza i znajomej, która pomagała Mateuszowi i Sebastianowi przy zabiegach rehabilitacyjnych.

- Ani chwili się nie wahałam - zapewnia Wanda Walczyk. - Bardzo mi ich było szkoda, a czasu na emeryturze mam dość, co miałam odmawiać!

U chłopców jest co rano od poniedziałku do piątku.

- Przychodzę przed siódmą, budzę ich, robię śniadanie, wyprawiam do szkoły, pilnuję, żeby założyli skarpetki, bo, jak to chłopcom, zdarza się im o różnych podstawowych rzeczach zapomnieć - śmieje się pani Wanda. - Potem trochę posprzątam, popiorę. Zajmuje mi to ze trzy godziny dziennie.

Po południu bywa, że chłopcy zaglądają do niej.
- Bawią się z moimi wnukami, rozrabiają, jak to dzieci.

Za szpitalem nawet tęsknią

Chłopcy twierdzą, że już nauczyli się żyć z poparzeniami. Grają w ukochaną piłkę, w unihokeja na podwórku, jeżdżą na rowerach - zupełnie jak ich rówieśnicy.

- Ale jak się za dużo w ciągu dnia ruszam, to czasem wieczorem bolą mnie blizny - smuci się Mateusz.

Dzień braci tym różni się od przeciętnego dnia ich kolegów, że co wieczór muszą nacierać poparzone podczas wybuchu miejsca specjalnymi maściami, które pomagają w gojeniu i uelastyczniają blizny.

- A oprócz tego codziennie przez 10-15 minut naświetlamy rany specjalną lampą, którą kupił nam Caritas - wyjaśnia ojciec małych pacjentów. - Raz na dwa dni Mateusz i Sebastian muszą też brać kąpiel ze specjalnym olejkiem leczniczym.

- Przywykliśmy już do tych zabiegów i maści - zapewnia Sebastian.

- A za szpitalem to czasem nawet tęsknię - uśmiecha się Mateusz. - Poznałem tam fajnych kolegów, na przykład Kubę z Zakopanego. Ma 11 lat. Wpadł w gorący popiół i jak my bardzo się poparzył. Jest bardzo wesoły i czasem coś broił w szpitalu. Kiedyś na przykład schował się pielęgniarkom w szafie, jak trzeba było zmieniać opatrunek - opowiada rozbawiony chłopiec.

- No i panie pielęgniarki są w szpitalu w Krakowie bardzo miłe - dodaje Sebastian. - Jedna z nich pozwalała nam nawet czasem pooglądać bajki i filmy na DVD do godziny 21. Ale ja nie chciałbym za bardzo wrócić do szpitala…
Kolejnych zabiegów uniknąć się jednak nie da. Sebastian na kontrolę i być może przeszczep ma się stawić w krakowskiej klinice w sierpniu, a Mateusz już w lipcu. Młodszy z braci chciałby, żeby po przeszczepie skóry na dłoni mógł ruszać nią w nadgarstku.

- Bo teraz trudno mi ją zgiąć i źle się pisze - wyjaśnia chłopiec.

Tuż po wybuchu Mateusz i Sebastian spędzili w krakowskim szpitalu dwa miesiące. Przez pierwsze trzy tygodnie utrzymywani byli w śpiączce, by ich rany się goiły, a mali pacjenci nie cierpieli. Potem były częste kontrole i kolejne zabiegi, które pomagały w zabliźnianiu ran albo likwidowały przykurcze.

- W sumie w poprzednim roku szkolnym chłopcy opuścili trzy czwarte zajęć - mówi Barbara Ottenbreit. - Mieli wprawdzie lekcje w szpitalu, ale to przecież nie szkoła. By nadrobić zaległości, podpowiedzieliśmy panu Okoniowi, żeby zawnioskował do gminy o nauczanie indywidualne.

Te lekcje okazały się tym bardziej potrzebne, że po tak traumatycznych przejściach lekarze zalecili, by chłopcy mieli bliski kontakt z nauczycielem. Trzeba było pomóc im nie tylko w nauce, ale też w tym, by otworzyli się na świat i nie uciekali w przykre wspomnienia.

- Wiem od nauczycieli, że na początku chłopcy byli bardzo zamknięci, trudno było do nich dotrzeć - mówi dyrektor Ottenbreit.

Żeby mogły odbywać się zajęcia indywidualne, szkoła musiała zatrudnić dodatkowych nauczycieli. Koszty pokryła gmina. Chłopcy uczą się w tym systemie już trzeci semestr. Mateusz nauczania zintegrowanego, a Sebastian z polskiego, matematyki, historii, przyrody, i języków obcych. Prócz tego mają też zajęcia w grupie ze swoimi klasami - z informatyki czy wuefu.

- To zdolne dzieci - chwali dyrektorka. - Uczę Sebastiana matematyki, jest piątkowy! Z przyrody musi trochę więcej czytać, a i tak radzi sobie dobrze. Myślę, że w przyszłym semestrze indywidualne nauczanie nie będzie im już potrzebne.

Pomocnych rąk było wiele

Okoniom pewnie znacznie trudniej byłoby poradzić sobie z tragedią, gdyby nie sąsiedzka pomoc i zrozumienie. Po wybuchu to mieszkańcy Sławic i przyjaciele pomogli rodzinie rozebrać gruz po zburzonym domu. Potem, dzięki pomocy gminy, sołectwa i Caritasu, udało się wyremontować i pięknie urządzić poddasze domu dziadka.

W zrobionym tam dwupokojowym mieszkaniu z łazienką mają dziś wszystko, czego rodzinie potrzeba do życia - meble, pralkę, lodówkę, mikrofalówkę. Ludzie wielkich serc tuż po wypadku zebrali też chłopcom ubrania, książki, przekazali komputer.

Sołectwo zorganizowało 3-dniowy festyn, na którym na potrzeby rodziny udało się zebrać 27 tys. zł, a w szkole z dochodu zebranego na adwentowym kiermaszu utworzono specjalne konto, z którego w razie potrzeby chłopcom dofinansowuje się wyjazd albo zakup książek.

- Najbardziej cieszy mnie jednak to, że pomimo pomocy, którą Okoniowie dostali ze wszystkich stron, od niej się nie uzależnili - mówi wójt gminy Dąbrowa, Marek Leja. - A przecież w takich dramatycznych sytuacjach łatwo popaść w rozpacz, poddać się bezsilności i zdać na innych. Tymczasem pan Roland znalazł pracę, troszczy się o chłopców. O pomoc zwraca się tylko wtedy, gdy jest mu naprawdę potrzebna.

- Jest już dobrze, radzimy sobie - potwierdza Roland Okoń. - Obiady ja gotuję, a chłopcy mi pomagają - na przykład ziemniaki sprawnie obierają. To się im przydaje też dlatego, że przy okazji ćwiczą ręce. Dbają o porządek w swoim pokoju, a jak nie, to za karę muszą zmywać naczynia.

Czy nie brakuje mu czasem kobiecej ręki przy prowadzeniu domu?

- Czasu nie mam, żeby szukać - śmieje się mężczyzna.
Wszystko byłoby już dobrze, gdyby nie to, że chłopcy czasem jeszcze się zamyślą, gdzieś w dal zapatrzą.

- Za mamą - wyjaśnia Roland Okoń. - Bardzo im jej brakuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska