Ratownicy z A4 - Ratujemy i ryzykujemy własnym życiem

fot. Jarosław Staśkiewicz
- Największą radość mamy wtedy, kiedy uda się kogoś uratować. Albo jeszcze lepiej: kiedy nikomu nic się nie stało - mówą ratownicy.
- Największą radość mamy wtedy, kiedy uda się kogoś uratować. Albo jeszcze lepiej: kiedy nikomu nic się nie stało - mówą ratownicy. fot. Jarosław Staśkiewicz
- Kierowcy nas nie widzą. Jednych ratujemy, a inni przemykają nam za plecami 130, 150, 200 na godzinę - mówią ratownicy z A4.

Statystycznie wypadek na podbrzeskim odcinku autostrady wygląda tak: godzina 3-4 nad ranem, bo wtedy kierowcy po całonocnej jeździe są najbardziej zmęczeni i zasypiają za kółkiem. 202. kilometr. Dlaczego ten? Tego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Ale tak wynika ze statystyk. Tir przewrócony na pobocze albo, co gorsza, blokujący jeden pas. I telefon na 112 albo 999: - Wypadek na autostradzie, gdzieś koło Brzegu...

Gdzie dokładnie? W nocy niewiele osób potrafi określić kilometr, a niektórym mylą się nawet kierunki.

- Czasem trudno się ludziom dziwić, bo są przerażeni, widzą rannych, emocje biorą górę, a tu dyspozytorka wypytuje ich o kilometry - kapitan Dariusz Maciążek, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Brzegu, próbuje usprawiedliwiać kierowców.

Ale dla ratowników ta informacja ma kapitalne znaczenie.
- Jeżeli mamy wjechać na autostradę, to od razu powinniśmy się znaleźć na tej nitce, na której jest wypadek - podkreśla Andrzej Wojnarowski, ratownik medyczny z Brzegu. - Przechodzenie ze sprzętem przez barierki to igranie z życiem.

Nie wystarczy właściwy kierunek - trzeba wjechać na pas zgodnie z kierunkiem ruchu, bo jazda pod prąd nawet z włączonym kogutem to samobójstwo. A opolski odcinek A4, choć wybudowany jako jeden z pierwszych, ma chyba najmniejszą liczbę zjazdów w Polsce.

- Kiedy jedzie się autostradą od Wrocławia w kierunku zachodniej granicy, to co 7-10 kilometrów stoją drogowskazy kierujące na małe miejscowości - mówi z nutką zazdrości w głosie Wojnarowski.

A na opolskim ponad 90-kilometrowym odcinku autostrady jest zaledwie sześć węzłów, z czego po zachodniej stronie - tylko dwa, oddalone od siebie o 28 kilometrów. Ten położony na skraju województwa, koło Przylesia, służy ratownikom tylko do wjazdu na nitkę południową - w kierunku Opola. Jeśli karetki, auta strażackie czy radiowozy chcą wjechać na pas północny, choćby wypadek był tuż koło węzła przyleskiego, muszą pędzić aż pod Lewin Brzeski i korzystać z wjazdu awaryjnego koło Saren Małych. A potem wracać kilkanaście kilometrów na zachód.
- Najgorzej jest, kiedy pacjenta z wypadku na nitce północnej trzeba zawieźć do szpitala w Opolu. Najpierw nadrabiamy drogę przez Sarny, a potem, już z rannym, musimy znów jechać na węzeł przyleski, żeby przez Brzeg dojechać do WCM-u - opisuje Wojnarowski. - To ogromna strata czasu.

Noga z gazu!
- I tak mamy szczęście, bo pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych ówczesny komendant wojewódzki straży pożarnej walczył o te wjazdy awaryjne jak o Częstochowę - mówi kapitan Maciążek. - Udało się i dzięki temu ratowanie na autostradzie w ogóle jest możliwe.

Ale i z tym nie jest idealnie. Wjazdy są zabezpieczone przed zwykłymi kierowcami, którzy chętnie skracaliby sobie drogę. Więc przed każdym jest szlaban i brama. - Niby szlabany nie są zamknięte - wystarczy wybić klin, ale do tego trzeba sporej siły i najlepiej porządnego młotka - opowiada młody ratownik jeżdżący karetką. - Niby mamy klucze do kłódek w bramach, ale np. zimą jesteśmy bezradni, bo rzadko używane kłódki zamarzają i bez pomocy strażaków i tak się nie obejdzie.

W sytuacji, gdy minuty albo sekundy decydują o ludzkim życiu, takie problemy są dla ratowników powodem do frustracji. A kiedy uporają się z wjazdem, najgorsze jest dopiero przed nimi.

- Pomyłki się zdarzają i lądujemy nie po tej stronie autostrady co trzeba. Od rannych dzielą nas barierki, a auta tylko śmigają koło karetki - mówi Andrzej Wojnarowski. - Pamiętam taki przypadek sprzed kilku miesięcy: włączone koguty, policja, zapalone świece dymne, a my przez pięć minut stoimy bezradnie z drugiej strony szosy, bo kierowcy nawet nie zdejmują nogi z gazu.

- My mamy jeszcze gorzej, bo często trzeba wydobyć pacjenta zakleszczonego w kabinie - przypomina kapitan Maciążek. - Ciężkiego sprzętu nie przeniesiemy na rękach przez drogę i wszyscy muszą czekać, aż wóz dojedzie do najbliższego przejazdu i wróci.

- W Niemczech, jak kierowcy widzą racę świetlną, to nawet nie odważą się zbliżyć do miejsca wypadku - dodaje Jacek Juszczak, który jeździ w pogotowiu od 20 lat. - A u nas? Szkoda gadać. Ludzie są niepoważni. Kiedyś dojechaliśmy przed strażą do palącego się auta i próbowaliśmy zatrzymać ruch. Audi płonie jak pochodnia, nad drogą łuna, kierowcy muszą nas widzieć, bo jesteśmy w czerwonych ubraniach z odblaskami. I żadnej reakcji.

- Czasem zwalniają - dodaje z goryczą w głosie młody ratownik. - Żeby się przyjrzeć z bliska albo zrobić zdjęcie komórką.

Wypadek rodzi wypadek
- Nie lubię jeździć do wypadków na A4 z trzech powodów: zwykle to są najcięższe przypadki, bo i prędkość jest największa. Po drugie jest daleko i droga strasznie się wlecze. A po trzecie i najważniejsze: nie jestem pewny własnego bezpieczeństwa - mówi Andrzej Wojnarowski.
Jeśli karetka dotrze pierwsza, to ratownicy mogą się czuć jak sanitariusze na wojnie. - Póki nie przyjedzie straż i nie zablokuje drogi samochodami, to za plecami mam tiry i pędzące auta osobowe. W takiej sytuacji trzeba naprawdę ogromnej odporności, żeby w pełni skoncentrować się na ratowaniu komuś zdrowia - mówi młody ratownik. - Niektórzy kierujący ruchem nie pamiętają też, że muszę mieć swobodny dostęp z obu stron karetki, bo z jednej są boczne drzwi, a z drugiej schowki na sprzęt. I puszczają auta, a ja czuję na plecach podmuchy od ciężarówek.

To największa zmora na autostradach: karambole spowodowane tuż po pierwszym wypadku. Strażacy już dawno wiedzą, że do blokady autostrady nie wystarczają trójkąty ostrzegawcze, słupki czy taśmy. - Ustawiamy po prostu swoje auta w poprzek drogi - mówi Maciążek. - Póki tego nie zrobimy, może być różnie.
Tak jak kilka lat temu, kiedy na drodze zginęli dwaj pracownicy pomocy drogowej przygnieceni przez auto. Albo jeszcze wcześniej, kiedy kierowca wpadł w poślizg i wjechał w stojący na pasie awaryjnym radiowóz.

- Skończyło się na szczęście tylko na chorobowym - wspomina młodszy aspirant Adam Bielecki z brzeskiej drogówki. - Innym razem przyjechaliśmy na A4, bo spalił się tir. Staliśmy koło radiowozu, kiedy jakieś nadjeżdżające auto wpadło w poślizg i uderzyło w nasz samochód.

Jeśli już nawet udaje się powstrzymać ruch, to blokada jest totalna. - Każdy kierowca chce się przecisnąć jak najbliżej, tak jakby mógł dzięki temu zaoszczędzić czas. I auta stoją potem na całej szerokości drogi w czterech kolumnach, blokując też pas awaryjny. Karetka nie ma się już jak przecisnąć - mówi Maciążek.

- Zdarzyło się już tak, że trzeba było wezwać ratowniczy śmigłowiec - przypomina sobie zdarzenie sprzed paru lat Jacek Juszczak. - I oczywiście nie miał gdzie wylądować, bo kierowcy musieli podjechać jak najbliżej. Ale najbardziej zapamiętałem wypadek autobusów. Wtedy nie było tak źle, ale gdyby nie daj Boże stało się coś poważnego, to nie wiem, jak byśmy sobie poradzili, z naszymi trzema karetkami na cały powiat.

Dużo do poprawienia
Ratownicy mogliby wylewać żale jeszcze długo. - Trzeba uczciwie przyznać, że widać poprawę - mówi jednak Maciążek. - Docieramy się między służbami, my jako strażacy potrafimy coraz więcej i mamy naprawdę dobry sprzęt. W karetkach jeżdżą profesjonaliści i coraz rzadziej zdarzają się lekarze z przypadku, którzy nie mają doświadczenia w ratownictwie. Znamy się z akcji, wiemy, co kto potrafi, i dzięki temu mamy do siebie zaufanie. Ale chociaż pożary są dla strażaków bardziej niebezpieczne, to i tak wolimy je od wypadków.

Lista życzeń ratowników z A4 jest długa: telefony przy autostradzie, żeby automatycznie lokalizować wypadek. System lokalizacji telefonów komórkowych, żeby uniknąć pomyłek. Poprawiony wjazd przy Miejscu Obsługi Podróżnych w Jankowicach (teraz strażacy mają kłopot z przejazdem dużymi autami, bo na zakręcie wąskiej dróżki stoi latarnia). Ostrzeżenia o wypadkach na świetlnych tablicach wiszących nad jezdniami. Dodatkowa karetka w Lewinie Brzeskim.
I oby częściej było śmiesznie, a rzadziej tragicznie.

- Kiedyś było po prostu smacznie - przypomina sobie Andrzej Wojnarowski. - Ciężarówka-chłodnia wywróciła się i na pobocze wysypały się kiełbasy i wędliny. Kierowca zachęcał nas do częstowania się, wiedział, że towar pójdzie na straty.

- Największą radość mamy wtedy, kiedy uda się kogoś uratować. Albo jeszcze lepiej: kiedy nikomu nic się nie stało - dodaje Jacek Juszczak. - Raz przyjeżdżamy na miejsce zderzenia tira z tirem, jesteśmy pewni, że uwięziony w kabinie chłopak jest w ciężkim stanie. A kończy się na skręceniu kostki. To naprawdę człowieka cieszy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska